Sapa wysadza peleton!
Najbardziej chyba kibice pamiętają Cię z czasów grupy Knauf i Waszych występów w Tour de Pologne. Również potem kolarze z tej ekipy trzymali się razem. Co takiego było w tym zespole?
Ściganie się w Knaufie wspominam najmilej w dotychczasowej karierze. Duża rola w tym Andrzeja Domina, który był ówczesnym dyrektorem sportowym grupy, zarazem kimś, kto kocha kolarstwo, wie, o co w nim chodzi. Człowiekiem, który w prowadzeniu grupy nie upatrywał tylko własnej korzyści. Ogólnie fantastyczna osoba, jeżeli chodzi o kontakty z ludźmi, tym samym z zawodnikami. Dla mnie to jedyny człowiek, który może coś zmienić w polskim kolarstwie. Gdyby został szefem PZKol, moim skromnym zdaniem, mógłby odtworzyć kolarstwo szosowe. Po tym, jak grupa Knauf zakończyła żywot, przeszedłeś z Piotrkiem Zaradnym do DHL. Pozostała część ekipy przeszła do reaktywowanej grupy CCC. Ciężko było rozstać się z kolegami?
W tej drużynie byliśmy tak zgrani, że nie musieliśmy nic mówić, każdy wiedział, co ma robić. Nawet nie musieliśmy ze sobą dyskutować. To był również taki skład, że każdy mógł wygrać wyścig, dla nas ważne było, żeby ktoś z nas to zrobił. Na pewno wolałbym zostać w starym składzie. Ale to właśnie głównie kiepska sytuacja w kolarstwie szosowym sprawiła, że grupa się rozpadła. Rozmowy na temat ewentualnego wycofania sponsora z uwagi na brak medialnego wsparcia (mam tutaj na uwadze brak możliwości pokazania się sponsora na Tour de Pologne) trwały dużo wcześniej, już w trakcie ostatniego sezonu chodziły plotki, że grupa kolarska Knauf w związku z tym przestanie istnieć. Kierownictwo CCC miało już upatrzonych zawodników, a ja trafiłem do DHL.
I jak się jeździ w DHL? Widać, że chyba dobrze, skoro grupa ma dwóch mistrzów Polski w składzie. Początek sezonu był jednak dla nas pechowy. Wypadek Łukasza Bodnara, złamany obojczyk Darka Baranowskiego na Grodach Piastowskich. Ale teraz co niedzielę wygrywamy wyścig i mamy sześć pod rząd wygranych. Nie ma więc chyba powodu do narzekań.
Czy kiedy zostałeś mistrzem Polski, Twoja sytuacja w grupie się zmieniła?
Nie, oprócz tego, że jeżdżę w biało-czerwonej koszulce, nic się nie zmieniło.
Podczas wyścigu o tytuł mistrza Polski nikt nie liczył na Twoje zwycięstwo. Nie byłeś nawet liderem zespołu. Na mecie mówiło się otwarcie: „a, jedzie Sapa, ale on nie dojeżdża”. Jak to skomentujesz?
Dziwię się, że takie komentarze się zdarzały. Na ogół u mnie bywa tak, że jak już atakuję na wyścigach, do których się szykuję, to koledzy, inni kolarze, wiedzą, że albo nie można mnie dogonić, albo bardzo trudno jest to zrobić. Tu była trochę inna sytuacja, bo wyścig mistrzowski jest specyficzny. Niby jest zespół, ale to wyścig indywidualny o mistrzostwo. Jak jest już klarowna sytuacja, to wiadomo, że zespół się podporządkuje i jedzie na tego, który jest w odjeździe lub w dobrej sytuacji. Ale kiedy idą odjazdy, skoki i sytuacja nie jest jasna, to też wiadomo, że każdy jedzie na siebie i jazda drużynowa praktycznie nie istnieje.
Zespół DHL miał jakąś taktykę przed tym wyścigiem? Wiadomo, że każdy klub chciałby mieć mistrza w swoim składzie. Była odprawa, na której ustaliliśmy, że jedziemy na Łukasza Bodnara, żeby potwierdził swoją klasę i zajął jak najwyższe miejsce ze startu wspólnego, bo wtedy byłaby szansa, że pojedzie na igrzyska. A Ty byłeś zmotywowany i chciałeś się pokazać? Oczywiście, po mojej porażce w jeździe na czas, podczas której złapałem gumę już na dziesiątym kilometrze, co całkowicie pozbawiło mnie szansy na dobre miejsce, od razu po czasówce zrobiłem bardzo długi, mocny trening i dość mocno się przygotowywałem.
Trasa Ci odpowiadała? Tak, nie była nazbyt ciężka, co jest dobre moim zdaniem. Przecież nie są to mistrzostwa górskie, tylko szosowe, a zatem trasa powinna być tego typu jak w Złotoryi. Ta była ciężka, ale nie górska, jak trasy w Ustroniu czy Kielcach. Moim zdaniem te dwie trasy były za ciężkie jak na mistrzostwa szosowe.
Przez 100 km miałeś przewagę w granicach minuty. Czułeś, że ten peletonik może Cię dojść? Można powiedzieć, że minuta to jest dużo i mało. Dla mnie to kwestia względna. Moja wiara w ucieczki bierze się z doświadczeń. Wygrałem wyścig w Antwerpii trzy lata temu. To był wyścig klasyczny kategorii pierwszej. Tam doszło do zabawnej sytuacji. Jak uciekaliśmy grupą około dwudziestu zawodników, sędzia-pilot na motorze pokazał nam na tablicy przewagę dwóch minut. Miał jednak tablicę w fatalnym stanie, całą pościeraną. W rzeczywistości okazało się, że to było tylko dwadzieścia sekund przewagi. Wyścig szedł po krętej drodze i nikt się nie oglądał. My z przewagą dwudziestu, trzydziestu sekund uciekaliśmy ponad 120 kilometrów. Ja byłem wtedy w dość dobrej formie i z tej grupy przesiałem ucieczkę do pięciu zawodników, cały czas mocno pracując i wierząc w powodzenie akcji. Wygrałem ten wyścig. Gdybym wiedział, że to dwadzieścia sekund przewagi, pewnie bym tak nie pracował… Gdybym się obejrzał, natychmiast puścilibyśmy korby i nie uciekalibyśmy. Można powiedzieć, że każda przewaga to zatem dużo i mało.
W Złotoryi w ucieczce zmieniali się partnerzy, jak to wyglądało? Uciekając sam, dostawałem informację, że przeskakuje do mnie Tomek Lisowicz. Dołączyli także po chwili Bartek Matusiak i Dawid Krupa. Ale kiedy dojechali, okazało się, że dwóch z nich nie jest w wystarczającej dyspozycji, żeby mocno pracować, więc mocno pracowaliśmy tylko z Bartkiem Matusiakiem. Ja jednak nie miałem pewności, czy pozostali faktycznie osłabli, czy tylko się maskowali. Więc atakowałem. Najpierw odpadł Lisowicz, potem Krupa został na podjeździe. Doszedł do nas Maciek Bodnar i Szmitko z Legii. A to nadal nie było komfortowe, bo wiadomo, że jeden będzie bez medalu. Więc przy kolejnym ataku zostaliśmy we trzech. Wtedy już wiedziałem, że każdy z nas da z siebie, ile może. Dawaliśmy więc z siebie wszystko, by w takim składzie dojechać.
Bałeś się Maćka Bodnara? Wyglądał na silnego. Obawiałem się Maćka, bo to solidny kolarz. Pod koniec czułem się nieco zmęczony. Uciekałem 120 km, obawiałem się obu, bo Bartek to też dobry, solidny zawodnik.
Jesteś kolarzem, który lubi uciekać? Często inicjujesz akcje? Nie jestem sprinterem, nie jestem zawodnikiem, który potrafi wygrywać z dużego peletonu. Wolę mniejsze grupy, ucieczki, odjazdy. Czuję się pewniej w małej grupie i wolę tak rozgrywać wyścig. Lubię uciekać. Jak jestem w dobrej dyspozycji, właśnie tak nastawiam się na rozegranie wyścigu. Zawsze ważna jest dla mnie dyspozycja i odporność.
Zawodnicy, którzy jadą w ucieczce bez zmian, co o nich sądzisz? To jest masakra. Zmienia wyścig w wyścig dyrektorów. Tworzy się na przykład dobry układ, robisz akcję, która ma szansę. Ale zabiera się zawodnik słabszy albo zawodnik z ekipy, która ma inną wizję zrobienia wyniku. I wtedy jedzie bez zmian, a jeszcze często jego dyrektor każe mu atakować przed metą. Dla mnie to jest chore. Obniża poziom kolarstwa i zabija ściganie. Na zachodzie nie ma czegoś takiego. Tam wygrywa najlepszy, najsilniejszy zawodnik. Jak jedzie odjazd, to idzie w nim piętnastu, dwudziestu zawodników, wszyscy pracują i najsłabsi odpadają. Nie ma czegoś takiego, że ktoś jedzie bez zmian. Dla mnie, jak ktoś idzie do ucieczki, to powinien pracować. Albo jedzie bez zmian i mówi: „nie daję zmian, ale na koniec nie walczę też o zwycięstwo”. Jeżeli jednak ktoś się wiezie na plecach innych i atakując przed metą, chce zrobić wynik, to jest dla mnie chore.
[…]
ciąg dalszy wywiadu w MR 9/2008
Słowa: Miłosz Sajnog
Zdjęcia: Paweł Gepert