Już nie ma dzikich plaż
W Tatrach podobno zadziwiająco niewielu ludzi na szlakach… Dlaczego? Ponieważ wszyscy w tym sezonie wybierają morze! Każdy, kto dostaje urlop, spędza go wśród piasków i fal. A kto nie dostaje? Też może pojechać, choć na nieco krócej.
Nasza wycieczka jest propozycją właśnie dla tych, którzy nie mogą pozwolić sobie na tygodniowe wakacje, a mimo wszystko marzy im się choć kilka dni poświęconych na wdychanie jodu, możliwość lustracji nadmorskiego życia oraz sprawdzenie, w którym dokładnie miejscu piasek oblewany przez fale staje się na tyle stabilny, by móc po nim przejechać… Nad morzem wszystko zależy od pory dnia, pory roku, kierunku, z którego wieje wiatr (większość osób podróżujących po wybrzeżu wybiera kierunek z zachodu na wschód, właśnie ze względu na sprzyjające podmuchy, my jednak przewrotnie rozpoczęliśmy w Gdyni… wiatry zaś okazały się tym razem północne), i liczby turystów. Po prostu od pogody. Nam trafiły się trzy dni upałów, więc mogliśmy przejechać fragment polskiego wybrzeża, obserwując jego piękno w pełnej krasie.Dzień pierwszy
Gdynia, Pierwoszyno, Puck, Władysławowo, Jastarnia, Hel Trasa rozpoczyna się na stacji Gdynia Główna. Mamy okazję przejechać kawałek sławnymi trójmiejskimi ścieżkami rowerowymi, posłuchać charakterystycznych melodii sygnalizacji miejskiej i pierwszych mew oczywiście. Na molo przyglądamy się naszemu pierwszemu minicelowi, którym jest „krowi ogon” (tak, ponoć, o Półwyspie Helskim mówią Kaszubi). Z Gdyni kierujemy się na Puck boczną drogą asfaltową przez Pierwoszyno i Żelistrzewo. Dość monotonną jazdę wśród nizinnych krajobrazów urozmaicamy sobie, zjeżdżając nad brzeg zatoki przy zamku w Rzucewie i kontynuując ścieżką ciągnącą się wzdłuż wąskiej plaży aż do Pucka. Po plaży jedzie się ciężko i wolno, ale… naprawdę rzadko bywa bardziej romantycznie. Odcinek głównej drogi Puck – Władysławowo jest tak zatłoczony, że bez wahania zjeżdżamy w drogę na Łebcz i stamtąd dopiero do Władysławowa, niecierpliwie wyczekując widoku otwartego morza. Jedzie się trochę dłużej, ale dużo bezpieczniej i bardziej komfortowo. We Władysławowie kierujemy się od razu na Hel ścieżką rowerową (uwaga, wcale nie jest wyłożona czerwoną kostką, lecz szarą! Czerwony pas jest przeznaczony dla pieszych!). Rejon Władysławowa i Helu to niewątpliwie świat surferów i (coraz lepiej to widać) rowerzystów! Kto choć raz zobaczy weekendowy korek na jedynej drodze prowadzącej na cypel, zrozumie dlaczego… Równa, szeroka, wiodąca wśród różanych krzewów ścieżka rowerowa wręcz kusi, by samochód zostawić „na kontynencie” i zajechać do Jastarni, Juraty czy Helu na dwóch kołach. A że całkiem niezłe rowery można bez problemu pożyczyć w licznych wypożyczalniach we Władysławowie (cena ok. 30 zł za dobę, 7zł za godzinę), wiele osób decyduje się na rowerowe wycieczki i na drodze jest duży ruch w obu kierunkach. Można się poczuć jak w Danii czy Holandii. Podobno wkrótce tą trasą będzie można przejechać cały Półwysep Helski. Już teraz jest świetnie. Na szosę trzeba zjechać tylko między Chałupami i Kuźnicą, później na odcinku od Juraty do Helu. Zupełnie przejezdna jest też piaszczysta ścieżka w lesie, choć średnia prędkość na niej jest o połowę mniejsza niż na twardym podłożu. Jej niewątpliwym atutem jest bliskość szerokich, białych plaż od nawietrznej strony mierzei. Na rybę zatrzymujemy się w Chałupach, będących mekką wind- i kitesurferów, zaraz potem przejeżdżamy przez Kuźnicę, najwęższe miejsce na półwyspie. Tu od morza do morza jest raptem 100 m i… już jesteśmy w Jastarni. Warto poświęcić chwilę na zwiedzenie kościoła NMP (ze względu na ambonę w kształcie łodzi) i muzeum „Pod Strzechą”, w którym zebrano „bity” – wyrzucane przez lata na brzeg przedmioty z rozbitych statków. W Juracie koniec ścieżki, początek lasu i ponurej atmosfery terenów wojskowych. Jedziemy szybko i bez gadania. Wreszcie kilka ustawionych na bocznicy wagonów zaadaptowanych na domki letniskowe i upragniony Hel. Nocujemy na dużym campingu na samym cyplu pod latarnią (nie ma miejsca na schowanie rowerów, z tego względu najbezpieczniej jest wynająć domek). Zerkamy w kierunku Gdyni…
Dzień drugi
Hel, Władysławowo, Jastrzębia Góra, Karwia, Dębki, Żarnowiec, Jezioro Żarnowieckie Cóż, nie ma wyboru, trzeba wrócić tą samą drogą! Co tam, ponowny przejazd urokliwą trasą rowerową to czysta przyjemność. We Władysławowie-Chłapowie próbujemy swych sił na klifie. Zjeżdżamy z głównej drogi na niebieski szlak, który prowadzi nas w piękne miejsca z widokiem na Przylądek Rozewie. Duże stromizny szybko jednak zmuszają nas do powrotu na szosę i kontynuowanie jazdy wśród samochodów. W Jastrzębiej Górze, jak we wszystkich nadmorskich miasteczkach, atmosfera gofrowo-smażalniana… Trudno jej się oprzeć po przejechaniu pięćdziesięciu kilometrów… Zjadamy więc obiad, gofra i pijemy kawę. Jeszcze skuszeni wizją wielkiej wygranej tracimy 5 zł na pięć żałosnych prób przejechania kilku metrów rowerem… skręcającym w kierunku przeciwnym do ruchu kierownicy. Dalej jedziemy drogą do Karwi i tam odbijamy w leśną drogę do Dębek. Trasa jest bardzo ładna, ale gdzieniegdzie męcząca ze względu na wszechobecny piach. W Dębkach na głównym skrzyżowaniu skręcamy w lewo, choć przewodnik zaleca udanie się dalej prosto czerwonym szlakiem, wzdłuż rezerwatu „Piaśnickie Łąki”. Trasa oczywiście piaszczysta, ale urokliwa. Dojeżdżamy do Żarnowca, nad którym dominuje kościół Zwiastowania NMP (w nim średniowieczne płaskorzeźby i pieta z XV w.). Asfaltowa szosa nr 213 prowadzi nas do krzyżówki, na której skręcamy w kierunku Lubkowa położonego nad samym Jeziorem Żarnowieckim. Tak, to tutaj miała być elektrownia atomowa… Jest za to wodna, po drugiej stronie jeziora. W Lubkowie sklep, bar, podobno jakieś ośrodki wczasowe, ale nie możemy znaleźć noclegu, a robi się ciemno… Wreszcie rozbijamy namiot nad wodą przy Ośrodku Pomocy Społecznej za wsią. Jezioro warto objechać… jeśli ma się ochotę na atmosferę „industrialną”… Zrujnowane zakłady przetwórstwa rybnego, hale fabryczne, oczyszczalnia ścieków, rury elektrowni szczytowo-pompowej…
Dzień trzeci
Jezioro Żarnowieckie, Choczewo, Sarbsk, Łeba, Lębork Wstajemy wcześnie i, wykorzystując niewielki jeszcze ruch samochodowy, jedziemy drogą 213 do Choczewa, skąd można już odbić na lokalne drogi prowadzące do Łeby. Dobrym asfaltem szybko dojeżdżamy do Łeby, gdzie pijemy kawę przy głównym deptaku, obserwując nieprzerwany strumień wczasowiczów ciągnących na plażę. Atmosfera centrum handlowego w niektórych miejscach jest prawie nie do zniesienia. Sama Łeba – piękna i duża. Atrakcją są ruiny kościoła św. Mikołaja, no i oczywiście wydmy. Ruchome wydmy są ewidentnie dla pieszych, ale rowerem bardzo wygodnie i szybko dojeżdża się do nich z Łeby, mijając wczasowiczów, którzy musieli zostawić samochody w Rąbce (tam zaczyna się Słowiński Park Narodowy – wstęp 4 zł). Po drodze można obejrzeć hitlerowskie wyrzutnie rakiet. Pod samymi wydmami trzeba już zostawić rower (jest specjalny parking z obsługą, można rzec, że strzeżony). Jak bosko zanurzyć zmęczone pedałowaniem stopy w gorącym piasku! Przez chwilę rozważamy spędzenie reszty dnia na plaży i powrót z Łeby pociągiem… ale ostatecznie decydujemy się na dalszą jazdę, zachęceni przez parkingowego, wychwalającego pod niebiosa swój rodzinny Lębork. Główną szosą dojechalibyśmy tego dnia pewnie i do Słupska, lecz szaleństwo kierowców wracających z wczasów każe nam szukać bocznych dróg. Oczywiście znów trafiamy na piasek i w tempie 10 km/h, ostatkiem sił, dojeżdżamy do Lęborka, skąd nocnym pociągiem, w wagonie rowerowym, wracamy do domu. Nie zdążyliśmy nawet dostrzec uroków miasteczka… Było krótko i intensywnie. Wyjeżdżaliśmy z przeświadczeniem, że wrócimy jeszcze na Kaszuby.