Kolarstwo wychodzi do ludzi…
O kolarstwie, sporcie, zawodowstwie, wielkim i małym ściganiu rozmawiamy z Czesławem Langiem.
Moskwa, Kryłatskoje, uciekam z dwoma Ruskimi od 30 kilometra, do mety może 160, może 180 kilometrów. I ta ogromna presja – bo nie myśli się o wyniku ani o miejscu – ale o tym, żeby nie zawieść rodziny, znajomych, tych wszystkich kibiców zebranych przed telewizorami… Zawsze chciał Pan zostać kolarzem i ścigać się w wielkich wyścigach? Najpierw, pewnie jak wszyscy młodzi ludzie, grałem w piłkę nożną. Zawsze zbieraliśmy się z kolegami na podwórku i graliśmy. W pewnym sensie byłem najważniejszą osobą, bo miałem piłkę… Później zamarzył mi się rower, taki wyścigowy, kolarzówka, koniecznie z wygiętą kierownicą. I szwagier doradził mi, żebym wziął udział w wyścigu dla amatorów rozgrywanym w Bytowie. To była praktycznie jedyna szansa, żeby trenerzy zauważyli takiego młodego człowieka i przyjęli do klubu. Ciąg dalszy w numerze 2(3)/2003