Legalny doping?
Na początek zagadka: ilu włoskich kolarzy wpadło od 2000 roku na dopingu? Aż 65! W tym „elitarnym” gronie znalazły się tak znakomite nazwiska, jak Alessandro Petacchi, Ivan Basso czy Danilo Di Luca…
Tekst: Wolfgang Brylla, Zdjęcia: istock.com, roth, east news
Włochy, uważane za mekkę światowego kolarstwa, stały się również stolicą międzynarodowego dopingu. Po nielegalne środki sięgają już nawet juniorzy. W ten sposób rodzi się nie tylko kolarska kultura, ale przede wszystkim „kultura” koksowania. Nie powinno więc nikogo zdziwić, że coraz głośniej dyskutuje się o legalizacji farmakologicznego wspomagania. Problem dopingu jest tak stary jak kolarstwo. Przez kilkadziesiąt lat UCI wolała przemilczeć tę kwestię i traktowała ją po macoszemu. Wszystkich przyłapanych doperów co prawda skazywano, ale były to raczej wyroki symboliczne. Zawodników zawieszano zaledwie na kilka dni, bądź karano ich kilkoma dodatkowymi minutami w klasyfikacji generalnej danego wyścigu. Wielomiesięczne dyskwalifikacje należały do rzadkości. Doping był częścią kolarskiego peletonu, nikt się tego nie wstydził. Dopiero pod koniec XX wieku, po aferze Festiny w trakcie Tour de France (1998), UCI postanowiła na poważnie wziąć się za doping i spróbować mu się przeciwstawić. A jednak dziś, czyli po trzynastu latach, Unia zdaje się nadal dreptać w miejscu. I co gorsza, w jej oczy zagląda widmo porażki. Jeśli na początku sierpnia Międzynarodowy Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu (CAS) w Lozannie uniewinni Alberto Contadora, który wpadł na clenbuterolu, wart kilkanaście milionów euro program antydopingowy UCI zostanie poddany w wątpliwość. Na kongresie Światowej Agencji Antydopingowej (WADA) Olivier Rabin (ekspert ds. dopingu) zaproponował ustalenie pewnych minimalnych, dopuszczalnych norm clenbuterolu w organizmie! Byłby to pierwszy krok ku liberalizacji zasad antydopingowych i legalizacji „dopalaczy”. Walka z dopingiem jako forma uprawomocnienia dopingu – tego jeszcze nie było… „Redukcja szkód”
Pomysł Rabina wpisuje się w nurt inicjatywy nazywanej „redukcją szkód”, która została przedstawiona na marcowej Konferencji Komisji ds. Narkotyków ONZ. W Wiedniu reprezentanci Narodów Zjednoczonych debatowali nad nowymi strategiami kampanii antynarkotykowej, ale pojawiła się też idea częściowej legalizacji narkotyków. Miesięcznie ponad 1,5 mln Europejczyków (!) zażywa substancje odurzające, rocznie przez czarny rynek przechodzi 1,5 tony haszyszu, amfetaminy, heroiny itd. Dilerzy i stojące za nimi narkotykowe mafie „zarabiają” na handlu co miesiąc 550 mln euro. Są to sumy niebotyczne. We wszelkie projekty mające na celu zapobieganie narkomanii wpompowano podobne pieniądze, jednak nie przyniosły one żadnych wymiernych skutków. Stąd powstała koncepcja, by zamiast zwalczać sieci narkotykowe, zezwolić na nieograniczoną dystrybucję „białego proszku”. Zwolennicy „redukcji szkód” tłumaczą, że inne używki, jak alkohol czy tytoń, są od lat legalne. Prawa gospodarki kapitalistycznej miałyby „wykończyć” narkotykowe kartele. W kolarstwie temat legalizacji specyfików dopingowych poruszył słynny Ettore Torri. Główny śledczy Włoskiego Komitetu Olimpijskiego (CONI), który za kratki wysłał już wielu dopingowiczów, stwierdził, że każdy kolarz jest „brudny” i jeździ na „dragach”. „Wszyscy biorą. Nie tylko ja tak uważam. W ostatnich latach przesłuchałem wielu kolarzy i wszyscy mówili mi to samo. Doping jest bardzo rozpowszechniony. Nie wierzę, że zostanie kiedykolwiek zlikwidowany. Dlatego jestem za legalizacją, oczywiście pod warunkiem, że stan zdrowia kolarza nie będzie zagrożony” – powiedział 80-letni Torri. Jego słowa spotkały się z dezaprobatą ze strony włoskich zespołów. Kierownictwo Liquigasu-Cannondale chciało nawet zaskarżyć Torriego do sądu. Urażone poczuło się też Lampre-ISD. Akurat dwie drużyny, które zatrudniają wielu zawodników podejrzanych o doping… Family business Prokuratura ponownie wzięła na celownik ekipę Lampre, kierowaną przez menadżera Giuseppe Saronniego, kiedy wyszło na jaw, że kontakty z kolarzami pielęgnował niejaki Guidi Nigrelli. Bliski znajomy Saronniego jest właścicielem apteki, a w wolnym czasie zajmuje się trenowaniem koni wyścigowych. A ponieważ wolnego czasu ma sporo, zdecydował się zainwestować parę groszy w obrót środkami dopingowymi. Podobno jego klientami byli m.in. Damiano Cunego oraz Alessandro Ballan (teraz BMC Racing). W skandal wokół Nigrelliego zamieszanych jest blisko 40 osób. Prezydent CONI Gianni Petrucci był w głębokim szoku, gdy dowiedział się o kolejnych zarzutach wobec włoskich cyklistów: „Włoskie kolarstwo straciło wiarygodność. Kolarstwo musi zacząć coś robić”. Przewodniczący Włoskiego Związku Kolarskiego Renatto Di Rocco musi powiedzieć: „Dość. Nie chcemy przeżywać kolejnych rozczarowań”. Dopingowych „gangsterów” podobnych do Nigrelliego jest więcej. Wszyscy czują się bezkarni, śnią im się tylko góry szybko i łatwo zarobionych pieniędzy. We Włoszech funkcjonują nawet dopingowe klany, jak np. rodzina Bernuccich. Przeciwko Lorenzo Bernucciemu – notabene byłemu kolarzowi Lampre – prokuratura w Padwie prowadzi kolejne dochodzenie dopingowe. W sferze zainteresowań znaleźli się też jego najbliżsi: żona Valentina Borgioli, brat Alessio, matka Antonelli Rossi oraz teść Fabrizio Borgioli. Cała piątka rozprowadzała nielegalne preparaty. Rodzinny biznes kręcił się znakomicie. Dynastia Bernuccich nie stanowi wyjątku we włoskim systemie dopingowym, który pod względem struktury przypomina sycylijską cosa nostrę. Dwa wyścigi Co robi UCI, by ostatecznie pozbyć się dopingowego problemu? Niewiele. Prezydent Pat McQuaid czeka z założonymi rękami. Szczerze powiedziawszy, na nic innego nie może sobie pozwolić, bowiem nie ma jurysdykcyjnych możliwości, by zdyskwalifikować kolarzy „doperów”. Najpierw teczka delikwenta trafia na biurko krajowego związku, który po rozpatrzeniu casusu i mniej lub bardziej dokładnej analizie wydaje wyrok. UCI może go zaakceptować albo odwołać się przed CAS-em. W tym drugim przypadku istnieje obawa, że zanim trybunał podejmie decyzje, minie kilka cennych miesięcy. Większe uprawnienia od federacji ma nawet Światowa Agencja Antydopingowa (WADA), która współpracuje z UCI m.in. podczas Tour de France. To Wielka Pętla stała się w ostatnich dwóch dekadach polem doświadczalnym zarówno dla dopingowiczów, jak i ich „łowców”. Równolegle do wyścigu po Alpach i Pirenejach odbywa się drugi wyścig – między oszustami a kontrolerami. Co sezon eksperci w laboratoriach antydopingowych wynajdują nowe testy. Ale co z tego, skoro większość z nich nie ma jeszcze atestu, więc nie może być wykorzystywana w oficjalnych postępowaniach sądowych? Przyłapany zawodnik może spać spokojnie. Niestraszny mu jest nawet tzw. paszport biologiczny, który był przez UCI przedstawiany jako „wielki krok do przodu w walce z dopingiem”. Według Torriego Unia stała i stoi na przegranej pozycji: „Kontrolerzy nigdy nie zdołają dogonić oszustów. Doperzy nam uciekają. Wystarczy tylko doświadczony i logicznie myślący trener, który przepisze swoim kolarzom bardzo małe dawki specyfiku. Nikt tego nie wykryje”. Po aferze Fuentesa Paszporty weszły w obieg dwa lata po aferze dopingowej Eufemiano Fuentesa, przed Tour 2006. Hiszpańska policja zarekwirowała z gabinetu madryckiego ginekologa (!) kajecik z zaszyfrowanymi nazwiskami klientów, którzy prosili go o „radę”. Do Fuentesa pielgrzymowały czołowe gwiazdy peletonu: Basso, Contador, Heras, Hamilton czy Ullrich. Popularny „Ulle” w 1997 roku wygrał Tour de France. Jego były opiekun Jef d’Hont posądził go o przyjmowanie EPO, ale Niemiec nie jest jedynym triumfatorem TdF, pod sukcesem którego postawiono wielki znak zapytania. W przeciągu ostatnich 15 lat tylko jednego kolarza z czołówki – Oscara Pereiro (2006) – nie wiązano ze stosowaniem dopingu. Zwycięstwo przyznano mu przy zielonym stoliku po tym, jak u Floyda Landisa zdiagnozowano wspomaganie testosteronem. „Monsieur 60%” Bjarne Riis (1996) sam wyspowiadał się ze swoich dopingowych fałszerstw. Marco Pantani (1998) kilka razy był „bohaterem” machlojek dopingowych, w 2004 zmarł po przedawkowaniu kokainy. O Lansie Armstrongu, jego sześciu pozytywnych próbkach na EPO z Touru (1999) oraz przekupstwie UCI napisano już tomy. To samo tyczy się Contadora. Nawet Carlos Sastre (2008) nie jest tak do końca „czysty”. Trzy lata temu belgijska gazeta „Le Soir” opublikowała listę z 14 kolarzami, których wzięła pod lupę Francuska Agencja Antydopingowa (AFLD). Testy wykazały wahania w parametrach krwi Hiszpana, lecz Sastre nigdy nie zarzucono dopingowego przekrętu. Pobudka! Oprócz paszportów biologicznych, mających raczej charakter prewencyjny, w kolarskim światku bardzo ważną rolę odgrywa wdrożony przez WADA system ADAMS. Każdy sportowiec ma obowiązek zarejestrowania się i podania informacji dotyczących swojego pobytu (tzw. whereabout), by specjalni wysłannicy agencji mogli ich ewentualnie „nawiedzić” i poprosić o próbkę moczu czy krwi. Kolarze objęci projektem ADAMS są więc permanentnie kontrolowani. Może się zdarzyć, że inspektorzy odwiedzą ich podczas imprezy urodzinowej u kolegi czy na wczasach z dziewczyną. Mogą przyjść do hotelu późno w nocy lub wcześnie rano. Nie tak dawno WADA poważnie zastanawiała się nad tym, by zawodników kontrolować nawet w nocy. Wtedy jest łatwiej stwierdzić, czy ktoś wstrzyknął sobie EPO albo przetoczył krew. Do tej pory obowiązywała niepisana zasada, że kolarze są do dyspozycji od godz. 6.00 do 22.00. „Już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Zgadzamy się na wszystko i prawdopodobnie również na tę nowość się zgodzimy. Po prostu kolarze są inni niż reszta sportowców. Spróbujcie obudzić piłkarza przed finałem Ligi Mistrzów…” – skarżył się Giovanni Visconti. W kolarstwie rządzi reguła skrupulatności, natomiast w piłce nożnej zawodnicy mogą liczyć na taryfę ulgową. Dlaczego? Bo futbol jest absolutnie czysty od dopingu, jak uważa selekcjoner hiszpańskiej drużyny narodowej Vicente del Bosque. Nie rozmawiał widocznie z Fuentesem… „Gdybym powiedział całą prawdę, Hiszpania nigdy nie wygrałaby Mistrzostw Europy 2008 ani mundialu dwa lata później”. Ten sam Fuentes cały czas jest aktywny zawodowo i prowadzi prywatny gabinet na Fuerteventurze, na której wiele kolarskich zespołów rozbija obozy treningowe. Czysty przypadek? „Whereabout” i paszporty biologiczne są ruchami w dobrym kierunku, ale cóż z tego, skoro przyłapany na dopingu kolarz zaledwie po dwóch latach może wrócić do peletonu. Aktualny mistrz świata z Geelong Thor Hushovd optuje dlatego za podwojeniem banicji: „Po tak długiej przerwie powrót nie będzie już tak oczywisty. Teraz, kiedy zostaniesz zawieszony w wieku 22 lat, wracasz i masz przed sobą jeszcze 15 lat ścigania. Potrzebujemy dłuższej dyskwalifikacji, wtedy będziemy wiarygodni”. Plan czteroletni Plan Norwega podchwycił prezydent UCI Pat McQuaid, dodając, że krajowym federacjom od 2009 roku przysługuje prawo nakładania czteroletnich kar. Żadna nie zrobiła z niego jednak pożytku: „Bardzo ważne jest, by związki były tego samego zdania co my. Nie będzie żadnego progresu w walce z dopingiem, jeśli za każdym razem będziemy musieli zwracać się do CAS-u. Chciałbym również, żeby dopingowicze za ciężkie naruszenia byli dyskwalifikowani dożywotnio. Istnieją jednak pewne jurysdykcyjne problemy w tym temacie. Powinniśmy rozróżniać twarde oraz miękkie środki”. Jak na razie dożywocie grozi jedynie recydywistom. UCI patrzy z nadzieją na zespoły oraz menadżerów, bo sama nie będzie w stanie, bez ich poparcia, przeforsować swoich postulatów. Siedem drużyn zrzeszonych w Ruchu Na Rzecz Wiarygodności Kolarstwa (MPCC) zasugerowało, żeby karą obejmować też ekipy, których zawodnik miał pozytywne wyniki testów. Takiego typu sankcje miałyby poważne konsekwencje przy rozdawaniu licencji, ponieważ przez dwa lata od momentu angażu byłego dopingowicza team nie mógłby sobie wliczać jego punktów do Rankingu Światowego. Miejsce w tej klasyfikacji jest jednym z kryteriów przy rozdzielaniu upragnionej „legitymacji”. Rada Kolarstwa Zawodowego (PCC) przychyliła się do wniosku MPCC i przedłożyła go w czerwcu Unii. Na posiedzeniu w holenderskim Maastricht UCI dokonała pewnych zmian w regulaminie antydopingowym. Eksoszuści od 1 lipca 2011 roku nie będą mogli pracować dla drużyn kolarskich. Za każdy wytoczony proces sądowy przeciwko swojemu zawodnikowi będą musiały wysupłać pieniądze z własnej kieszeni. Może aspekt finansowy przemówi menadżerom do rozsądku i przestaną ściągać do swoich stajni doperów po dyskwalifikacji. „Powinniśmy zwolnić znaczną część menadżerów. Kiedy widzę, że zatrudniają oni takich zawodników jak Ricco, robi mi się niedobrze. Nie potrafię tego zrozumieć. Po co dawać tym kolarzom drugą, a może i trzecią szansę? Po co zatrudniać w kierownictwie byłych doperów?” – pyta szef Francuskiego Związku Kolarskiego David Lappartient. A może legalizacja? „Nie mamy możliwości, by zapobiec dopingowi. Pozostaje nam tylko ten fakt zaakceptować. Do tego problemu należy podejść racjonalnie. Doping należy monitorować i zadbać, by nie wyrządzono sobie krzywdy” – przekonywał Landis. Amerykanin doskonale wie, co mówi, w końcu sam przez kilka lat był cząstką dopingowej maszynerii. Ale czy doping pod nadzorem lekarzy jest naprawdę najlepszym rozwiązaniem? Czy tak ma wyglądać kolarstwo przyszłości? Czy legalizacja jest mniejszym złem, które mamy wybrać? Czy jest jakiś sens rywalizacji w skoksowanym peletonie? Pomijając już wszelkie zasady etyczne i moralne, czy jest to esencją kolarstwa? Czy „wielkie toury” można wygrać tylko na wspomaganiu? Co ma powiedzieć Cadel Evans, który nigdy nie sprowokował dopingowego skandalu? Ale też nigdy nie zwyciężył w wyścigu trzytygodniowym? Pytań jest wiele, odpowiedzi jeszcze więcej. Jedno jest pewne, nawet rozszerzenie palety dopuszczonych „dopalaczy” nie przyczyni się do całkowitego wyeliminowania dopingu z kolarskiego cyrku. Zawsze na „czarnej liście” znajdzie się kilka substancji, które stwarzają niebezpieczeństwo dla zdrowia i dlatego są zabronione. Kto wygra tegoroczny, piekielnie trudny Tour? Wizerunek kolarstwa zostanie poprawiony tylko wtedy, jeśli na Polach Elizejskich zatriumfuje zawodnik stojący poza wszelkimi podejrzeniami, zawodnik czysty jak łza. Ktoś taki jak Evans. Australijczyk nie jest jednak wymieniany w gronie faworytów…