Przystanek Północ
Wakacje 2001 roku spędziłem, eksplorując „dzikie” przestrzenie naszego zamorskiego sąsiada – Norwegii. Pokonaliśmy z moim współtowarzyszem ponad 4000 km, przejeżdżając przez siedem krajów. To, co zobaczyliśmy, warte było każdego wysiłku.
Na spotkanie chłodu
Do celu naszej podróży docieraliśmy od zachodu. Przejechawszy przez Niemcy pociągiem, Danię zwiedzaliśmy już na rowerach. Z portu Frederikshavn promem udaliśmy się do Oslo. Stamtąd prosto na północ, w stronę Trondheim drogą E6, która ciągnie się wzdłuż bezkresnych połaci lasów i czystych jezior. Norwegia stała przed nami otworem… Czasem migały przed oczami szczątkowe ścieżki rowerowe, które jednak szybko urywały się, szczególnie poza zabudowaniami… Jakkolwiek południe Norwegii okazało się interesujące, bardziej przypominało przemysłową część Europy. Im dalej na północ, tym krajobraz stawał się ciekawszy, bardziej pociągający. Mała liczba turystów miała dla nas znaczenie niebagatelne, do Norwegii pojechaliśmy bowiem szukać ciszy i spokoju, surowej, dzikiej przyrody i bezkresnych przestrzeni. Żeby dojechać do nagich, dziewiczych krajobrazów, trzeba było minąć przynajmniej koło podbiegunowe. Tam mieliśmy znaleźć się już w innym świecie – białych nocy, porywistych wiatrów, uciążliwych owadów i bajkowych krajobrazów, znanych z opowieści o trollach i skrzatach zamieszkujących niedostępne chaszcze. Nocowaliśmy najczęściej przy samej drodze, często na pięknie utrzymanych parkingach, gdzie można było rano prowizorycznie się umyć i przygotować śniadanie przy zadaszonych stolikach. Zdarzało się, że inni turyści oferowali nam poczęstunek, za co byliśmy im niezmiernie wdzięczni, tym bardziej, że sami oszczędzaliśmy na wszystkim, nie wyłączając jedzenia. Walcząc z wiatrami, deszczem i samymi sobą, dotarliśmy wreszcie do koła podbiegunowego. Tam czekała miła niespodzianka – otwarty budynek z ciepłą wodą, toaletami i łóżkami. Do tej pory nie wiemy, czy było to darmowe schronisko dla turystów, czy też sezonowy budynek dla robotników. Napisy sugerowały, że schronisko… Mieliśmy jednak pewne obawy, czy nie naruszamy czyjejś prywatności. Rozwiała je rano sprzątaczka, która obdarzyła nas szerokim uśmiechem, wchodząc do pokoju zajętego przez ludzi i rowery. Pani próbowała nawiązać z nami rozmowę po norwesku… Niestety, nie znając języka, nie pogadaliśmy długo. A szkoda, może dowiedzielibyśmy się, komu winniśmy dziękować za tak wspaniałą gościnę.
Tundra
Za kołem podbiegunowym stopniowo zaczął zmieniać się krajobraz. Wysokie świerki ustąpiły miejsca karłowatym sosnom, pojawiły się bagniste jeziorka, w oddali widać było lodowce na niedostępnych, nagich szczytach. Czasem natykaliśmy się na dziurawe i spróchniałe łódki przy jeziorkach, porzucone przez rybaków, przycupnięte i zapomniane, wtopione w ciszę, odwiedzane już tylko przez deszcz i wiatr. Im bardziej na północ, tym szybciej kończyło się też panowanie karłowatych sosen, które ustępowały miejsca małym krzakom, ciemnozielonej trawie, nagim skałom i połaciom śniegu na szczytach. Poukładane w kształcie kopczyków kamienie przy drodze dopełniały krajobrazu. Nie wszędzie jednak pejzaż był tak ubogi i jednostajny w swojej surowości. Zupełnie inne okazały się Lofoty… Decyzja o popłynięciu na wyspy zapadła już w drodze. Nie planowaliśmy tego w Polsce, ale perspektywa zobaczenia skalistych wysp tak wychwalanych w przewodniku, wzięła górę nad rozsądkową oszczędnością. Z Bodo popłynęliśmy promem do Moskenes i stamtąd kontynuowaliśmy podróż na północ do Narwiku. Rzeczywiście, wyspy okazały się fantastyczne. Strome, wysokie ściany wyrastały prosto z morza. Szafirowa woda w jeziorach kontrastowała z soczyście zieloną trawą. Dopełniały całości żółcie i czerwienie kwiatów, a nad głowami skrzeczące stada morskich ptaków. Czasem przemknął jakiś samochód, przez resztę czasu wśród krajobrazu wyróżniały się tylko czerwone rybackie domki, przycupnięte pod skałami i dwa rowery walczące z wiatrem, uparcie zmierzające na północ.
Zimny deszcz, ciepli tubylcy
Za Lofotami wkroczyliśmy ponownie w tundrowy krajobraz i wreszcie spotkaliśmy renifery. Ufne przechadzały się po ulicy dumnym, ociężałym z lekka krokiem i tylko klakson nadjeżdżającego samochodu zmuszał je do leniwego ustąpienia z drogi. Niestety, widzieliśmy też kilka martwych, rozjechanych sztuk, które najwyraźniej nie miały dość szczęścia… Im bliżej przylądka, tym krajobraz stawał się bardziej dziki i surowy, a ludzie, zupełnie na odwrót, bardziej przyjaźni. Może wewnętrzne ciepło i serdeczność od wieków pomagały im wytrwać w tym nieprzyjaznym klimacie? W Mandallen mijani rybacy poczęstowali nas rybami niesionymi w wypełnionych po brzegi koszach. W miejscowości Burfjord zostaliśmy zaś ugoszczeni obiadem w szpitalu. Weszliśmy tam tylko na chwilę z prośbą o wodę, ale zostaliśmy na ciepły posiłek. Porozmawialiśmy trochę w ciepłym, przytulnym pokoju, by za godzinę z powrotem pedałować w strugach deszczu. Dwudziestego dziewiątego dnia podróży dotarliśmy do Alty – ostatniego dużego miasta na drodze do Przylądka. Wieczorem wyjechaliśmy poza nie i znaleźliśmy się na rozległym, pozbawionym zupełnie drzew płaskowyżu. Nad nami rozpościerały się ciemnofioletowe i brunatne chmury, przez które przebijały się czasem promienie zachodzącego powoli słońca, malując na horyzoncie jedne z najwspanialszych obrazów, jakie światło może ukazać na niebie. Po kilkudziesięciu kilometrach, smagani wiatrem i deszczem, dojechaliśmy wreszcie do podmorskiego tunelu Nordkapptunnelen. Jeszcze do niedawna, żeby dostać się na wyspę, należało przeprawiać się promem w Kafjord. Tunel uprościł znacznie podróżowanie. Mający 6870 m długości i poprowadzony na głębokości 212 m p.p.m. dostarczył nam wyjątkowych przeżyć. Prawie żadnych oporów powietrza, szum wirujących turbin, kapiąca ze stropu woda, przytłumione żółtawe światło, przenikliwe zimno i brak punktów odniesienia w postaci choćby horyzontu. Najgorszy okazał się hałas turbin wentylacyjnych. Podczas zjazdu był to tylko chwilowy, bardzo głośny szum wirujących śmigieł, natomiast podczas kilkunastoprocentowego podjazdu powoli zbliżaliśmy się do źródła hałasu i powoli się od niego oddalaliśmy. Przed miasteczkiem Honningsvag, ostatnim przystankiem przed Przylądkiem Północnym, pokonaliśmy jeszcze drugi tunel, równie długi (4440 m), ale już bez podmorskich zjazdów. W mieście zrobiliśmy porządne zakupy i zjedliśmy wreszcie gorący posiłek. Za najtańszy bochenek chleba musieliśmy zapłacić równowartość 12 zł…
Przystanek Nord
Ostatni, trzydziestokilometrowy odcinek na Nordkapp był prawdziwą męką. Kilka razy wiatr przewrócił mnie do rowu, większą część drogi prowadziłem rower, padał deszcz i miałem wszystkiego dosyć. Na Przylądek dotarliśmy około północy. Barierki i budki, w których należało uiścić opłatę za wstęp (175 koron), ze zmęczenia przeoczyliśmy. Nikt nas zresztą nie zatrzymał. Z mgły wyłonił się olbrzymi budynek, co na pustkowiu i przy tej pogodzie wyglądało jak fatamorgana. Budynek, niepiękny zresztą, miał nad namiotem tę przewagę, że było w nim sucho i bezwietrznie. Na zewnątrz wiatr w porywach osiągał prędkość 75 km/h. Kompletnie przemoczeni, wygłodzeni i wyczerpani ulokowaliśmy się na jednym z pięter budynku, rozwieszając ubrania na grzejnikach i zabierając się za spóźniony obiad. Idylla skończyła się, gdy nagle przyszedł ktoś z obsługi i grzecznie nam wytłumaczył, że o 2.00 lokal jest zamykany i niestety musi nas wyprosić. Cóż, trudno, wyszliśmy posłusznie za nim. Na pocieszenie pokazał nam miejsce osłonięte od wiatru, ale i tak musieliśmy przydźwigać kilka kamieni do obłożenia namiotu, żeby wiatr go z nami nie porwał. Ranek nie przyniósł poprawy pogody. Wiało tak okropnie, że z trudem trzymaliśmy się na nogach. Jakimś cudem zwinęliśmy namiot, czy też właściwie zrolowaliśmy, żeby ponownie znaleźć się w budynku. Zajęliśmy „nasze” pięterko, rozbijając tam „drugi dom”. Niewielu turystów, na szczęście, patrzyło na nas jak na żywe eksponaty. Po południu budynek prawie całkiem opustoszał, gdyż pogoda na zewnątrz sprawiła, że jedynie dwa czy trzy samochody dotarły tego dnia na Przylądek. My również nie zjechaliśmy na rowerach, lecz w minibusie, który bezpiecznie dowiózł nas do miasteczka Honningsvag, gdzie spędziliśmy noc w opuszczonej przyczepie campingowej, przerobionej na budkę telefoniczną… Następnego dnia ruszyliśmy w drogę powrotną. Czekało nas pokonanie prawie 2 tys. km… Finlandia, Estonia, Łotwa i Litwa. Ale powrót do domu to już zupełnie inna historia.
Trasa w skrócie (wartości orientacyjne)
Dzień 1. | 01.07 granica niemiecko-duńska – Hoptrup 58 km, 17.7 km/h, czas: 3 h 17 min Dzień 2. | 02.07 Hoptrup-Arthus 162 km, 17.26 km/h, czas: 9 h 23 min Dzień 3. | 03.07 Atrhus – Saby 152 km, 17.12 km/h, czas: 8 h 55 min Dzień 4. | 04.07 Saby – Friedrikshavn 54 km, 13.04 km/h, czas: 4 h 10 min Dzień 5. | 05.07 prom do Oslo i ok. 20 km za Oslo Dzień 6. | 06.07 odpoczynek w lesie Dzień 7. | 07.07 20 km za Oslo – Brandbu 68 km, 17.77 km/h, czas: 3 h 49 min Dzień 8. | 08.07 Brandbu – Favang 143 km, 19.95 km/h, czas: 7 h 10 min Dzień 9. | 09.07 Favang – Otta 83 km, 18.54 km/h, czas: 4 h 31 min Dzień 10. | 10.07 Otta – Opptdal 100 km, 16.35 km/h, czas: 6 h 10 min Dzień 11. | 11.07 Opptdal – 15 km przed Trondheim 134 km, 22.54 km/h, czas: 5 h 58 min Dzień 12. | 12.07 15 km przed Trondheim – Stiordal 78 km, 14.52km/h, czas: 5 h 24 min Dzień 13. | 13.07 Stiordal – Hammar 134 km, 18.85 km/h, czas: 7 h 09 min Dzień 14. | 14.07 Hammar – Stormulen 116 km, 20.36 km/h, czas: 5 h 43 min Dzień 15. | 15.07 Stormulen – Mosjoen 134 km, 18.48 km/h, czas: 7 h 17 min Dzień 16. | 16.07 Mosjoen – Mo i Rana 126 km, 15.97 km/h, czas: 7 h 56 min Dzień 17. | 17.07 Mo i Rana – koło podbiegunowe 68 km, 13.46 km/h, czas: 5 h 04 min Dzień 18. | 18.07 koło podbiegunowe – Fauske 100 km, 17.64 km/h, czas: 5 h 38 min Dzień 19. | 19.07 Fauske – Bodo – Moskenes (Lofoty) 84 km, 18.30 km/h, czas: 4 h 38 min Dzień 20. | 20.07 odpoczynek Dzień 21. | 21.07 Moskenes – Leknes 75 km, 13.60 km/h, czas: 5 h 32 min Dzień 22. | 22.07 Leknes – Melbu 108 km, 15.20 km/h, czas: 7 h 08 min Dzień 23. | 23.07 Melbu – ok. 15 km przed Lodingen 97 km, 17.35 km/h, czas: 5 h 36 min Dzień 24. | 24.07 ok. 15 km przed Lodingen – Bjorkvik 136 km, 18.11 km/h, czas: 7 h 32 min Dzień 25. | 25.07 Bjorkvik – Nordkjosbotn 117 km, 19.56 km/h, czas: 6 h 00 min Dzień 26. | 26.07 Nordkjosbotn – Olderdalen 142 km, 17.10 km/h, czas: 8 h 20 min Dzień 27. | 27.07 Olderdalen – Oksfjordhamn 82 km, 16.73 km/h, czas: 4 h 57 min Dzień 28. | 28.07 Oksfjordhamn – Talvik 116 km, 16.90 km/h, czas: 6 h 55 min Dzień 29. | 29.07 Talvik – płaskowyż za Altą, ok. 20 km przed Skaidi 115 km, 14.39 km/h, czas: 8 h 00 min Dzień 30. | 30.07 płaskowyż za Altą – Repvag 109 km, 16.43 km/h, czas: 6 h 38 min Dzień 31. | 31.07 Repvag – Nordkapp 102 km, 12.63 km/h, czas: 8 h 05 min Dzień 32. | 01.08 odpoczynek Dzień 33. | 02.08 Nordkapp – Olderfjord 108 km, 16.61 km/h, czas: 6 h 32 min Dzień 34. | 03.08 Olderfjord – Karasjok 140 km, 16.98 km/h, czas: 8 h 17 min Dzień 35. | 04.08 Karasjok – Ivaro 128 km, 19.05 km/h, czas: 6 h 44 min Dzień 36. | 05.08 Ivaro – ok 10 km za Vuotso 115 km, 18.67 km/h, czas: 6 h 09 min Dzień 37. | 06.08 Voutso – Aska 126 km, 21.25 km/h, czas: 5 h 56 min Dzień 38. | 07.08 Aska – Rovaniemi 126 km, 20.39 km/h, czas: 6 h 11 min Dzień 39. | 08.08 Rovaniemi – Helsinki (pociąg), Helsinki – Tal- 30 km, 11.63 km/h, czas: 2 h 34 min lin (prom), Tallin – Parnu – pociąg + ok. 30 km za Parnu Dzień 40. | 09.08 Parnu – Jelgava 137 km, 18.80 km/h, czas: 7 h 16 min Dzień 41. | 10.08 Jelgava – Kovno 95 km, 17.52 km/h, czas: 5 h 26 min Dzień 42. | 11.08 Kovno – Warszawa 84 km, 17.21 km/h, czas: 4 h 56 min Razem: 4100 km ok. 110 km dziennie (wyłączywszy dni bez jazdy), średnia prędkość – 17.8 km/h, ok. 230 godzin na siodełku