RYBA w peletonie
Po rocznej przerwie Dariusz Baranowski wrócił do ścigania. Przez najbliższy sezon będzie jeździć w grupie DHL–Author. To nie tylko powrót do ścigania, ale również do dawnego dyrektora sportowego. Wszystko wskazuje na to, że w polskim peletonie Dariusz Baranowski będzie się czuł jak ryba w wodzie. MR: Pamięta Pan swój pierwszy wyścig? Dariusz Baranowski: W kolarstwo wprowadził mnie ojciec. Razem dużo jeździliśmy na rowerach. Byliśmy nawet tandemem nad morzem, a co weekend odbywaliśmy przejażdżki po okolicach Wałbrzycha. I któregoś dnia trafiliśmy na wyścig kolarski dla amatorów w Jaworzynie. Trenerzy zaczęli mnie namawiać do startu, ja niezbyt chciałem, ale ostatecznie wystartowałem. To był mój pierwszy wyścig. Pewnie pan wygrał? Nie, wręcz przeciwnie (śmiech). Na trasie był przejazd kolejowy i na nim spadł mi łańcuch. Zostałem daleko za grupą i sam jechałem do mety. Po drodze jeszcze milicjant skierował mnie nie w tę stronę, co trzeba, i trafiłem na dworzec kolejowy zamiast na stadion. Dopiero tam się zorientowałem, że coś jest nie tak i pognałem z powrotem. Na mecie już była konsternacja, dojechali wszyscy, a mnie nie było. Ojciec zaczął mnie szukać. Wtedy się do kolarstwa zniechęciłem. Po wyścigu trenerzy namawiali mnie na treningi, ale ja nie chciałem. Długo trwało, zanim się Pan zdecydował? Chyba rok albo nawet dłużej. Co jakiś czas spotykałem ludzi z klubu (Górnik Wałbrzych) i oni namawiali mnie na treningi. Jeździłem cały czas, ale to były niedzielne wycieczki. W końcu mnie przekonali i zacząłem trenować. Po kilku treningach byłem już na poziomie moich kolegów, którzy trenowali parę lat. W wewnętrznych zawodach wygrywałem z nimi, a w kolejnych międzyklubowych byłem już pierwszy. Poznałem smak zwycięstwa i chciałem jak najczęściej go czuć. W jaki sposób trafił Pan do kolarstwa zawodowego? Kiedy startowałem w ekipie Pekaes Lang Rover Legia, wypatrzył mnie Ed Borusewicz, wtedy menadżer US Postal. Szukał młodych, obiecujących zawodników i po roku ściągnął mnie do swojego teamu. Jeździłem w nim przez dwa lata. Potem wypatrzył mnie dyrektor sportowy Banesto i zaproponował jazdę w swojej drużynie. Pasowałem do jego koncepcji zespołu, szukał mocnego w górach zawodnika, spodobał mu się mój styl jazdy. Tak trafiłem do Hiszpanii. To było spełnienie moich marzeń, bo trafiłem do legendarnego zespołu, w którym jeździł Miguel Indurain, a ja zawsze chciałem go poznać. Udało się, poznałem Induraina, który często towarzyszył ekipie podczas różnych oficjalnych uroczystości. Rok spędziłem w CCC, a potem zwerbował mnie Manolo Saiz. I znowu ścigałem się w hiszpańskiej ekipie. Krąży opinia, że Dariusz Baranowski zmarnował swoją wielką szansę i dał się zepchnąć do roli pomocnika, nie szukał zwycięstw. Jak się Pan do niej odniesie? Kolarstwo zawodowe dzieli zawodników na dwie grupy, gwiazdy i pomocników. Rola każdego zawodnika jest określona – albo wygrywa wyścigi, albo pomaga. Jeżeli ktoś nie wygrywa wyścigów i nie chce pracować dla liderów swoich ekip, nie ma dla niego miejsca w zawodowym peletonie. Ale to za prosta odpowiedź. Pierwszy sezon w zawodowym ściganiu miałem przeplatany chorobami, więc nie byłem na tyle silny, żeby wygrywać. To narzuciło mi niejako rolę pomocnika. Potem startowałem w wielkich tourach, gdzie lider był określony, a ja miałem mu pomagać. To ciężka praca, która wyklucza często „szukanie zwycięstw”, zwłaszcza że role w drużynie były bardzo ściśle określone. Jakie zadania dostawał Pan od kierowników ekip? Najczęściej do moich obowiązków należało wyprowadzanie lidera na górskich etapach na jak najlepszą pozycję. Chodzi tu o ten moment, kiedy lider ma przed sobą jedynie kilka ostatnich kilometrów i jedzie w grupie około dziesięciu kolarzy, takich samych liderów jak on. W Liberty mieliśmy ustalone kilka etapów w tourach, najczęściej cztery, pięć, na których mieliśmy atakować. Wtedy role są bardzo dokładnie rozpisane, jak ustawia się drużyna przed podjazdem i który kolarz prowadzi kolejny odcinek. Zawodnik nie może zrezygnować ze swojej pracy, bo wtedy jego kolega musi wykonać podwójną robotę. Moim zadaniem na górskich etapach było właśnie takie rozprowadzanie lidera. Na etapach płaskich cały zespół chronił lidera, wiózł go „w kołach”, pomagał. Częste są sytuacje, kiedy np. lider gdzieś się zapodzieje, zostanie z tyłu. Wtedy trzeba po niego wrócić i wywieźć go na czoło peletonu. Na dużych wyścigach zawsze coś się dzieje, są kraksy, upadki, dlatego trzeba lidera wieźć jak najbliżej czoła. A co najważniejsze, zawodnik nie jest rozliczany z miejsca na etapie, tylko z wykonanej pracy. Jeżeli odpowiednio dobrze przepracowałem swój odcinek, nikogo nie interesowało, czy jestem na mecie setny, czy dwusetny. Ale nie dostałbym pochwały, gdybym całkowicie „zjechany” przyjechał na piętnastym miejscu, nie taka była moja rola. A co, jeżeli liderowi nie wychodziło? Drużyna przemawiała mu do rozsądku? Słaba postawa lidera odbija się na całym zespole. Pamiętam taki Tour de France, jechaliśmy wtedy z Roberto Herasem. Przez pierwsze dwanaście dni były płaskie etapy, bardzo męczące i nerwowe. Przejechaliśmy je dobrze, ale na pierwszym górskim etapie okazało się, że Robertowi nie idzie i zostaje z tyłu. Po dwóch tygodniach wyścigu dyrektor nam powiedział, że możemy jechać na siebie, bo Roberto nie ma szans. Ale my mieliśmy już duże straty w klasyfikacji, więc o dobrym występie mogliśmy pomarzyć. Wtedy bardzo dobrze pojechałem czasówkę. To też nieczęsto mogłem zrobić, bo najczęściej dostawałem polecenie odpoczywania na czasówce. W kolarstwie zawodowym po wykonaniu pracy masz odpoczywać i myśleć o następnym etapie. Dlatego kiedy liderzy zaczynają się ścigać, na końcówkach etapów pomocnicy jadą już spokojnie, żeby oszczędzać siły na następny dzień. Wówczas za główną przyczynę naszego niepowodzenia Manolo Saiz uznał zbyt uciążliwy cykl startów przed TdF. Potem nie startowaliśmy już do Vuelty. A na Vuelcie Roberto był w formie i cały team jechał bardzo dobrze. To niesamowite przeżycie być w zwycięskiej drużynie podczas takiego wyścigu. Jak był Pan odbierany w Hiszpanii? Na pewno byłem bardziej znany niż w Polsce. Chociaż nie spędzałem tam wiele czasu. Jazda w takiej grupie jak Liberty dawała pewien komfort, mogłem mieszkać w Polsce i latać samolotem na wyścigi. Miałem wynajęty apartament na Costa Brava, w którym razem z żoną spędzaliśmy okres później jesieni i zimy. Głównie ze względów treningowych. Po urodzeniu syna żona przeniosła się do Polski, ja również. Ale wśród moich hiszpańskich sąsiadów byłem rozpoznawany. Tam kolarstwo jest bardzo popularne, kibice rozpoznają zawodników, jeżdżą za nimi na treningi, pozdrawiają. Moja kariera była w pewien sposób niecodzienna. Zaczynałem w teamie Banesto, legendarnej hiszpańskiej grupie, w której jeździł Indurain. Można ją porównać do Realu Madryt, jest równie znana i ma zagorzałych fanów. A potem przeszedłem do Liberty Seguros, czyli dawnego legendarnego teamu ONCE, prowadzonego przez Manolo Saiza. To tak, jakbym przeszedł z Realu do Barcelony. Bardzo niewielu kolarzy jeździło w jednym, a potem drugim zespole. To ugruntowało moją pozycję w kolarstwie. Jak wyglądała współpraca z Manolo Saizem? Jakim był dyrektorem sportowym? Starał się panować nad drużyną i doskonale prowadził zespół podczas wyścigów. Każda akcja była przez niego zauważona i kontrolowana. Dostawaliśmy ściśle określone zadania, z których byliśmy rozliczani. Nie zawsze szły one w parze z oczekiwaniami. Ale kiedy widział, że zespołowi nie idzie, dawał nam wolne od startów. Potrafił utrzymać w nas głód wyścigów, a przecież startów było bardzo dużo. No i rozpisywał nam specjalistyczne treningi. Chodziło o to, żeby trening przypominał wyścig, nie był nudnym kręceniem, ale żeby oddawał to, co dzieje się na wyścigu. Przysyłał nam plany, jak trenować. Miałem często na treningu ściągę na plastrze przyklejoną do „fajki”, co mam w danym momencie robić. Czasem tyle tego było, że z trudem zapamiętywałem. Metodę stosuję jednak do dziś. Wydaje mi się bardzo efektywna. Tymczasem grupa, w której Pan jeździł, rozpadła się, został Pan bez kontraktu. Czy coś wskazywało na taki rozwój sytuacji? Nie, dla mnie wszystko to było bardzo niespodziewane. Afera dopingowa została bardzo mocno wyeksponowana w mediach, a potem potoczyła się lawina. Na początku, kiedy wszystko się zaczynało, byłem w Polsce i nic nie wskazywało na taki rozwój wypadków. Nagle wszyscy kolarze Liberty znaleźli się na cenzurowanym. Chociaż miałem zaświadczenie z UCI, że nie występuję w sprawie Fuentesa, oraz, że nie ma prowadzonych przeciwko mnie żadnych działań, wszyscy rozkładali ręce. Swoje dorzucili sponsorzy innych ekip, którzy nie chcieli słyszeć o zawodnikach od Saiza. Moja sytuacja była skomplikowana, bo nie należałem do najmłodszych kolarzy. Miałem oferty z drużyn włoskich, ale nie był to ProTour. Dlatego postanowiłem wrócić do Polski i pościgać się jeszcze w ojczyźnie. Nie chciałem żegnać się z kolarstwem w podobnej atmosferze. Wolę odejść jako zwycięzca. Miał Pan rok przerwy, nie za dużo jak dla zawodowego kolarza? Wprawdzie nie miałem kontraktu i nie startowałem. ale bardzo sumiennie trenowałem. Swoje kilometry treningowe przejechałem i myślę, że moja forma jest w porządku. Rok przebywałem, można powiedzieć, na wakacjach. Byłem w domu, z rodziną, oddawałem się swojemu hobby, czyli hodowli buldogów. Uwielbiamy z żoną te psy i naszym marzeniem jest stworzenie profesjonalnej hodowli. Teraz mamy trzy psy i przez ten rok przerwy udało mi się wyhodować jeden miot szczeniąt. Wcześniej było to niemożliwe. Poważniej zamierzamy się tym zająć po zakończeniu mojej kariery, czyli za dwa, trzy lata. Ale dom pełen buldogów to moje marzenie. Trafił Pan do grupy DHL Author czy miał Pan propozycje z innych drużyn? Od razu kiedy podjąłem decyzję o powrocie, myślałem właściwie tylko o zespole Zbigniewa Szczepkowskiego. Z nim rozpoczynałem karierę zawodową i z nim zamierzam ją zakończyć. Jestem wdzięczy, że dał mi szansę i zaufał. W grupie mam idealne warunki. Pamięta Pan jeszcze, jak się ściga w Polsce? To całkiem inne ściganie niż protourowe. Będzie się Pan w stanie odnaleźć? Długo się w kraju nie ścigałem, to fakt, ale większość wyścigów jest podobna i wiedzie tymi samymi terenami. Większość tras też pamiętam. A sposobu rozgrywania wyścigów w Polsce nie zapomniałem. Tu wyścigi są bardziej nerwowe, więcej się dzieje, mniej jest taktyki, a więcej żywiołu. Pod tym względem ProTour jest bardziej przewidywalny, początek jest znacznie spokojniejszy, lider określony, zadania na etap również. W Polsce liderem jest najczęściej ten, kto ma najlepszą pozycję albo ten, kto jest w ucieczce. No i wyścigi są krótsze, a przez to mniej męczące. Również góry w Polsce są niższe i nie tak wymagające, a i treningi inne. Nie trzeba trenować po siedem godzin dziennie. Nie mam też planowanych obciążeń jak wcześniej, kiedy jechałem Giro i Vueltę albo TdF i Vueltę. Ale paradoksalnie częściej nie będzie mnie w domu, niż za czasów występów w ProTour, bo chociaż wyścigi są krótsze, to jest ich więcej i mniej jest przerw między nimi. Jakie są Pana cele na sezon 2008 i jakie zadania stawia przed Panem nowy team? Co do wymagań teamu, to nie ciąży na mnie szczególna presja, choć niewątpliwe wszyscy liczą na moje wyniki w wyścigach górskich. Mam też pełnić rolę mentora wśród młodych zawodników, którym chciałbym przekazać swoje doświadczenia, a jest ich przecież sporo. Nie mam zagwarantowanej pozycji lidera i jestem traktowany jak każdy członek zespołu. Natomiast jeżeli chodzi o moje prywatne cele, to wprawdzie nie muszę nic nikomu udowadniać, ale… Nie będę ukrywał, że interesuje mnie wygrywanie, a w każdym razie jak najlepsze miejsca w trzech wyścigach, dobry występ na mistrzostwach Polski, wejście w skład szerokiej kadry, wyjazd na najważniejsze imprezy czy start w Tour de Pologne. Piotr Wadecki powiedział, że widzi Pana w kadrze, ale że woli młodszych zawodników. Nastawia się Pan na udział w Igrzyskach? Tak, bo jest to rok olimpijski, a trasa w Pekinie to selektywne podjazdy, które są mi bardzo na rękę. Również czasówka będzie lekko pod górę, czyli będą to trasy, które premiują takich zawodników jak ja. Dlatego moje plany są ułożone pod Igrzyska. Oczywiście Piotr Wadecki zabierze najlepszych zawodników, ale ja zamierzam być w bardzo dobrej formie. Z wyścigów tegorocznych nastawiam się na Grody Piastowskie, Bałtyk – Karkonosze Tour, Wyścig Solidarności i Olimpijczyków. To są wyścigi etapowe i po górach. Grody rozegrają się na podjazdach, które świetnie znam. BKT kończy się górską czasówką, którą zamierzam dobrze pojechać. To ulubiona trasa Romanika i razem z nim na dniach będziemy na niej trenować. Na mistrzostwach Polski zamierzam jechać zarówno wyścig ze startu wspólnego, jak i wyścig na czas. Myślę, że przekonam selekcjonera wynikami. Jeżeli znajdzie się Pan w kadrze na TdP, będzie miał Pan szansę wygrać ten wyścig po raz czwarty. Myśli Pan o tym? To byłoby wspaniałe, po powrocie do Polski wygrać TdP w składzie reprezentacji. Ale wolałbym, żeby TdP był rozgrywany na Orlinku. Ten podjazd premiował mnie bardziej. Takie podjazdy, dodatkowo powtarzane, są jednak męczące i lepsze dla górali. W tegorocznym przebiegu TdP nie ma takiej góry, a największy podjazd na trasie nie będzie stanowił problemu dla najlepszych zespołów. Dlatego trudniej będzie go wygrać. Pana odejście z ProTouru zbiegło się z konfliktem między UCI a organizatorami wyścigów. Czy wcześniej sytuacja też była napięta? Dla zawodników i ekip, które startowały w ProTour, takie zorganizowanie wyścigów było dobre. Każdy był zadowolony. Dzięki powołaniu cyklu wzrosła ranga imprez i drużyn. Ale problem polegał chyba na tym, że znakomita większość pozostała poza tym cyklem, jeżeli chodzi o kolarzy i o imprezy. Dla nich ProTour był niedobry, co z resztą na każdym kroku powtarzali. Teraz dalsze ciągnięcie konfliktu nie ma chyba sensu, bo do poprzedniej organizacji nie będzie powrotu. Ja oceniam ProTour pozytywnie, ale jak już nadmieniłem, byłem w nim, ścigałem się w protourowej ekipie i miałem z tego korzyści. Lecz napięcia narastały i teraz problem trzeba rozwiązać. Który z wyścigów jest Pana ulubionym i jakie wspomina Pan najchętniej? Mam co wspominać, dziesięć razy startowałem w wielkich tourach, osiem razy byłem mistrzem Polski. Najbardziej lubiłem jechać Vueltę. Start w tym wyścigu w hiszpańskiej ekipie to niesamowite przeżycie, nie można tego z niczym porównać. Zwłaszcza jeśli ekipa wygrywa… Dlatego lubię ten wyścig i pozostanie moim ulubionym. Dodałbym jeszcze Criterium du Dauphine Libere. W 2002 roku wygrałem górską klasyfikację, a w 1998 roku byłem czwarty. W peletonie nazywany jest Pan „Rybą”. Skąd ten pseudonim? Jeszcze za czasów młodzieńczych, po treningu albo po zawodach, jeden z kolegów powiedział, że oddycham albo że wyglądam jak ryba. I tak się przyjęło w klubie, potem w polskim peletonie. Co ciekawe, ten pseudonim przejechał za mną do Hiszpanii. Koledzy w drużynie też tak mnie nazywali. Chyba im ktoś powiedział, co i jak. Ale oni nie nazywali mnie po hiszpańsku „pez”, czego nie lubiłem, tylko właśnie po polsku, „Ryba”. Dossier Imię i nazwisko: Dariusz Baranowski Pseudonim: Ryba Urodzony: 22.06.1972 Kluby: 2008 DHL Author, 2006 Astana-Würth Team, 2005 Liberty Seguros-Würth Team, 2004 Liberty Seguros, 2003 CCC-Polsat, 1999-2002 Banesto (2001-2002 jako iBanesto.com), 1996-1998 US Postal Service, 1994-1995 Victoria Rybnik, 1993 Pekaes Lang Rover Legia, 1992 Sonia-Górnik, 1986-1991 Górnik Wałbrzych Najważniejsze sukcesy: ośmiokrotny mistrz Polski, zwycięstwa w Tour de Pologne w latach 1992, 1993, 1994, 9. miejsce w jeździe indywidualnej na czas na Igrzyskach w Atlancie w 1996, 12. miejsce w Tour de France 1998 i 11. w Giro d’Italia 2003, 4. miejsce w Criterium du Dauphine Libere 1998 Ulubiony zespół: Depeche Mode Zwierzak: 3 buldogi Słowa: Miłosz Sajnog