Sylwester Szmyd na Mont Ventoux
Jest określany mianem najlepszego polskiego kolarza. W czerwcu wygrał etap na szczycie legendarnej prowansalskiej Mont Ventoux. W sierpniu został twarzą Tour de Pologne. We wrześniu walczył dla Ivana Basso podczas
Vuleta a Espana. Słowa: Miłosz Sajnog, Zdjęcia: Łukasz Szrubkowski Koniec etapu pod Mont Ventoux. Kamera podąża za Tobą i Valverde, kiedy nagle zjeżdżasz w bok. Wszyscy widzą już tylko Valverde. Co się z Tobą działo w tym momencie?
Valverde nie zauważył, że miałem chwilę słabości i to bardziej zwątpienia niż słabości fizycznej, a kiedy zobaczył, że się pozbierałem, zaczekał. To było minimum, co mógł zrobić, że na tym zakręcie zwolnił. Nie oszukujmy się, beze mnie nie wygrałby wyścigu, a ja bez niego etapu. Więc gdyby nie zaczekał, to byłoby nieładnie. Uzgodniliście wcześniej, że odjeżdżacie we dwóch, czy wyszło to spontanicznie?
On wiedział, że szykuję się na górę. Kilka dni wcześniej mówiłem głośno o tym, że zamierzam atakować. Nie mógł zrobić inaczej, jeżeli chciał wygrać wyścig, musiał pojechać do przodu. Nie mógł pozwolić, żeby na dwa, trzy kilometry do mety zaczęli skakać inni pretendenci.
Pamiętasz przebieg etapu?
W sumie poszło nawet łatwo. Bez jakiegoś cierpienia specjalnego. Czasami są takie odczucia na wyścigu, że noga jest bardzo mocna i człowiek czuje, że może wygrać mistrzostwo świata. Żartowałem nawet do Leo Piepoliniego, że to zwycięstwo mnie nie bolało. Nie widziałem relacji z całego etapu, ale w tych miejscach, gdzie mocno ciągnąłem, widać, że noga się kręci. A na wykresie mocy miałem w tych miejscach ponad czterysta watów. Przy moich sześćdziesięciu kilogramach to było grubo ponad progiem. Dużo robi głowa. Wiedziałem już przed Giro d’Italia, że w czwartek 11 czerwca skaczę pod Mont Ventoux bez względu na to, jak się będę czuł. Skoczyłem i nikogo nie było. Jest jeszcze kwestia tego, że jak się wychodzi z Giro, to ma się nogę. Na tym wyścigu jest również grupa zawodników gotowa już na Tour de France. Więc głowa ma zasadnicze znaczenie.
Jak oceniasz swój udział w Giro? Na Twój temat zrobiło się głośno po pierwszych etapach w górach, na których „odczepiałeś” mocnych zawodników. Pojawiły się bardzo pozytywne artykuły. Jak to odbierasz?
Dla mnie to efekt wykonania określonej pracy dla liderów, to jest najważniejsze. Dla pomocnika ważne jest, żeby jego lider walczył o najważniejsze cele. Lider musi być konkretny. Gdybym jechał w Lampre z Damiano lub z „Bruze”, którzy nie byli mocni, nikt by tego nie widział. Jadąc dla Basso, byłem widoczny. Widać było, że pracuję. Dyrektor sportowy ustalał, że ciągnę od kilometra minus sześć do minus dwa, a to że później kogoś zabrakło, to musiałem pociągnąć więcej, od minus dwanaście do minus cztery. I wychodziło, że ja robiłem wszystko. A przecież to są podjazdy po dwadzieścia kilometrów i inni też ciągnęli i to tak, że miałem czasami dość. A spora grupa zawodników czekała, kiedy ciągnący zwolnią. Więc to jest praca całej drużyny. Damiano Cunego nie cieszył się w Polsce dużym poważaniem i autorytetem. Kibice zachęcali Cię do zostawiania lidera. Przy nowym liderze również kibice odnoszą się do Ciebie inaczej.
Ivan Basso jest inaczej postrzegany we Włoszech, bardzo pozytywnie odbierany i bardzo lubiany. Nawet ta dwuletnia przerwa jakoś mu nie przeszkodziła, dość dobrze z tego wyszedł.
Nie narzekałem na Cunego, tylko mówiłem, że nie pasuję do niego. On jest raczej kolarzem na klasyki. Wygrał Lombardię, wygrał Amstel. A ja nie jestem zawodnikiem na klasyki i nie potrafię dać w jeden dzień 120 procent, potrafię dać przez dwadzieścia dni osiemdziesiąt procent. A Damiano po wygranej w 2004 roku Giro nigdy więcej na podium nie stanął i nawet ma problemy, żeby w dziesiątce kończyć wielkie toury, więc raczej się przy nim nie odnajduję. On jest wielkim mistrzem, nawet jak miał problemy i wszyscy mówili, że nie kręci, to i tak wygrywał wielkie wyścigi. A na Tour de France atakowanie przeze mnie etapów było bezcelowe. Poziom był bardzo wysoki i mogłem przyjechać szósty, ósmy, dziesiąty… Zostawianie lidera w takiej sytuacji to bzdura. Zawsze trzeba pamiętać, po co się jedzie. Planujesz zostać w Liquigasie, czy rozglądasz się za czymś lepszym?
Zobaczymy. Kontrakt Liquigasu dla grupy kończy się w przyszłym roku, tak samo jak i mój. Nie ukrywam, że wolę mieć lidera, bo wyraźnie zyskuję. Ivan jest na razie mocno zadowolony z mojej pracy, więc poczekam, co on będzie robił. Miałem propozycje od Caisse d’Epargne, od Bruyneela, więc o ekipę jestem spokojny.
A obecnie nowa ekipa Bruyneela robi jakieś zakupy? Temat istnieje w peletonie?
Na pewno, jest o tym dość głośno, chociaż ja niezbyt się orientuję, bo nie byłem na TdF, a teraz jeszcze siedziałem w Pirenejach. Tu z chłopaków także nikt nie jest, oficjalnie przynajmniej, dobrze poinformowany w tej sprawie, ale jest głośno. W sumie dobrze, że powstaje nowa ekipa, bo to dobrze dla kolarstwa… Stałeś się twarzą tegorocznego Tour de Pologne i zapowiedziałeś, że chcesz wygrać. Jest to plan do zrealizowania?
Patrząc na ten wiaterek i jak się zacznie ruszać bardziej (śmiech)… Dokąd wyścig trwa, wszystko jest możliwe. Trasa pokaże. Nie chcę przejechać tego wyścigu gdzieś w środku. Sam sobie zrobiłem presję, to pomaga, nawet jak nie wygram. Kibice oczekują tego, żeby zawodnicy stawiali sobie cele. Przed Tobą Vuelta, najcięższy tour w tym roku. Znasz już profile etapów górskich?
Vuelta ma być ciężka, nawet cholernie ciężka. Jest kilka nowych etapów, których nie znam, bo doszły w tym roku. Joachim Rodriquez jechał je wraz z kolegami i mówił mi, że są bardzo ciężkie. To dla nas lepiej. Nie powinno być zbyt dużo zawodników, którzy chcą wygrać generalkę. Zostają Basso, Sanchez i Valverde. Valverde jest jaki jest, ale zawsze brakuje mu kilku dni, żeby wygrać i coś takiego robi, że jest drugi albo wypada poza trójkę. Nie życzę mu tego, ale trzeba patrzeć na przeciwników. Evans, Sastre i Mienszow też może przyjadą. Ale w walce o podium ma być luźniej. Pojawił się temat systemu Adams i jego krytyki przez kolarzy. Czy macie jakąś propozycję, jak to powinno wyglądać, bo samej idei kontroli nikt nie podważa…
Nie rozmawialiśmy o tym, jak system powinien wyglądać, aczkolwiek jest dla nas bardzo restrykcyjny. Jeżeli ma to pomóc kolarstwu, OK, ale wielu to wkurza i mnie również. W ubiegłym roku jechałem w podróż poślubną do Ameryki i byłem zestresowany, że nie mam zrobionego Adamsa. Wpisałem wprawdzie wszędzie, że będę między Florydą a Nowym Jorkiem, ale i tak byłem zestresowany. Dla mnie przynajmniej jeden miesiąc powinien być wolny, bo dziwnie to wygląda, jak jestem w podróży poślubnej i cały czas się martwię, czy kontrolerzy wiedzą, gdzie jestem. Kontrole nie są może aż tak uciążliwe, nikt nie przychodzi w nocy, chociaż do domów już tak. Kolarze jeszcze mają wątpliwości co do tego, że system jest opłacany z naszych pieniędzy. Dochodzi do absurdalnych sytuacji, kiedy dwie ekipy są na zgrupowaniach w jednym miejscu na Teneryfie, przylatuje kontrola i kontroluje tylko część zawodników jednej ekipy, bo na nich ma zlecenie. Jak już lecą, to niech skontrolują wszystkich! Również nieprzyjemne jest to, że cały czas rozgłasza się opinię, że kolarze są tacy „ubrudzeni” dopingiem, bo jednego czy drugiego złapano na dopingu. Ale innych zawodników nie bada się poza zawodami. To nie jest problem być czystym na zawodach, ale uznaje się, że tylko w kolarstwie jest problem dopingu. O tym się nie mówi, że kolarze jako jedyni są poddawani takiemu systemowi jak paszport biologiczny, Adams itp. Nie wiem, czy jakiś piłkarz albo tenisista miał kiedykolwiek badania na doping krwi. W mediach głośno o Twoim konflikcie z PZKolem. Budowany jest Twój wizerunek jako najlepszego polskiego zawodnika pomijanego przez związek. Jak ta sytuacja wygląda z Twojego punku widzenia i jak jest w rzeczywistości?
Faktycznie wygląda tak, że gdzieś tam pewnie nadepnąłem na odcisk prezesowi, coś tam powiedziałem i tyle. Mam wrażenie, że kto by nie był trenerem kadry, basta, Szmyda ma nie powoływać. Uważam, że należy patrzeć, kto jest dla kogo. Dla mnie związki sportowe to instytucje, które mają zrzeszać pasjonatów i zawodników, pomagać im. Teraz jest odwrotnie. Dla prezesów i działaczy może być związek bez zawodników. A przecież związki są dla zawodników, a nie odwrotnie. Związek powinien robić wszystko, żeby zawodnikom było dobrze. A nie na odwrót, że zawodnicy są dla prezesów. Do tego dochodzą jakieś prywatne animozje. Uważam, że niesłuszne jest okłamywanie mnie. To, że ktoś wie wcześniej o moich planach, to nie znaczy, że nie poinformuję o nich trenera osobiście. Rozmawiam z prezesem o igrzyskach półtora roku wcześniej i szykuję się do nich. Nie może mi ktoś mówić potem, że nie jadę, bo coś tam. Jednego dnia jestem numerem jeden, potem nikt się nie odzywa i nic nie wiadomo. Selekcja jest prosta, jeżeli ktoś kręci nogami, powinien jechać. A w moim przypadku było wyjaśnianie, że po wielkim tourze nie ma świeżości, że ktoś się czuje oszukany, bo nie powiedziałem itp. Szczerze mówiąc, miesiąc przed mistrzostwami Polski znałem trzy nazwiska zawodników, którzy pojadą do Pekinu i wiedziałem, że mnie wśród nich nie ma. Może prezesowi nie podoba się, że Szmyd tyle gada, że należy więcej robić dla szosy w tej chwili? Cóż, prezes ma swoje racje, chce żeby był tor i chce w spokoju dociągnąć do emerytury. Ja bym wolał szczerość ze strony związku.
Teraz Twoje nazwisko znalazło się w oficjalnym powołaniu na mistrzostwa świata. Co zamierzasz?
Teraz to chyba zrobiło się za głośno o mnie i trzeba jakoś to załatwić. Umówiłem się z Piotrem Wadeckim, że zdzwonimy się podczas Vuelty, i że powiem, jak się czuję. Od tego zależy moja decyzja, czy wystartuję (na MŚ w Mendrisio Szmyd był 24.). Zawsze chciałeś zostać kolarzem?
Nie, raczej chciałem zostać żużlowcem. Od kiedy pamiętam, chodziłem z ojcem na żużel, na mecze Polonii Bydgoszcz. Kiedy miałem 10 lat, wolałem być żużlowcem (śmiech). Trafiłem do klubu rometowskiego, raczej żeby się czymś zająć. To miała być forma spędzania czasu wolnego. Rower dostałem od rodziców. Potem się wciągnąłem, chociaż nie miałem wielu sukcesów na początku. Trener nawet radził mi zostawić kolarstwo, bo nie będę odnosił sukcesów. Przez trzy, cztery pierwsze lata nie kończyłem wyścigów, stąd te podpowiedzi, żebym może spróbował czegoś innego. Ale mój rozwój zawodniczy był wolny. Teraz te rady rozumiem, taką miał pracę. Po sześciu latach odniosłem pierwsze zwycięstwo. Potem trafiłem do kadry i zacząłem jeździć na wyścigach zagranicznych. W pierwszym roku w kadrze nie jechałem ani mistrzostw Europy, ani świata. Trafiłem za to z kadrą na Giro Valle d’Aosta i zaproponowano mi kontrakt z ekipą amatorską. Potem okazało się, że ktoś chciał jeszcze zarobić na tym kontrakcie i ostatecznie go nie podpisałem. Ale to mi otworzyło oczy, że mogę jeździć we Włoszech. Jesienią 1997 roku do Bydgoszczy przyjechał Zenon Jaskuła, podszedłem do niego, przedstawiłem się. On mi powiedział, że jego kolega buduje zespół amatorski w Toskanii i szuka młodzieżowców. Jaskuła załatwił mi to miejsce i jeździłem w grupie przez trzy lata, potem podpisałem już kontrakt zawodowy. Trenera z Rometu spotykasz czasami?
Tak (śmiech). Nie mamy do siebie żalu. Nawet lokalna gazeta pisała o tym, jak zaczynałem. Spotykamy się na różnych zawodach. Kiedy postanowiłeś, że zostaniesz góralem?
W juniorach zostałem mistrzem w górach, na bardzo trudnej trasie, i zrobiłem tam wynik na solo. Potem dobrze mi poszło w Austrii po górach, byłem drugi w generalce, wygrałem etap. Ale w zawodowstwie pierwsze lata były tak samo trudne jak na początku. Pierwsze Giro to było ciężkie przeżycie. Miałem być pomocnikiem, a nie mogłem zabrać się do pięćdziesiątki pod górę! Ale zawsze ktoś miał do mnie cierpliwość, bo potrzebuję dłuższego rozwoju. Na każdym etapie. W pierwszym roku treningów było bardzo źle. Pierwszy rok młodzieżowców jeździłem własne wyścigi. Pierwszy rok zawodowców bardzo ciężko, ale z czasem noga mi się rozkręcała. Żużel, lotnictwo i Depeche Mode, czyli Twoje rozliczne pasje…
Zawsze patrzę, jak układa się trasa koncertowa Depeche Mode, i jak tylko mam czas, zaliczam koncerty. Z tej trasy będę na pięciu, sześciu koncertach. No i zbieram płyty. Darek Baranowski też jest fanem Depechów, ale nie zbiera płyt. Wiadomo, nie słucha się ich, ale zbiera. Ja słucham tylko z winyli, więc CD-ki mam nierozpakowane nawet. W swoim mieszkaniu mam odpowiedni sprzęt, no i ta pogoń za wydaniami, żeby były oryginalne, odpowiednio wydane, najlepiej pierwsze z UK. Teraz mam około 100 winyli i 200 CD. Jestem młodym Depechem z kolejnej fali. Pasjonują mnie od 1999 roku. Żużel zaniedbałem, bo nie trafiałem na mecze przez kilka lat. Tato zabrał mnie na kryterium Asów w Bydgoszczy i potem przez wiele lat byłem na wszystkich meczach ligowych i kryteriach. We Włoszech tego nie ma, więc nieco zaniedbałem. Lotnictwo to kolejna pasja. Robię właśnie kurs, zostało mi chyba cztery godziny do wylatania i zaraz mam nadzieję go skończyć. Nie wiem, czy będę miał własny samolot, ale to nie jest niemożliwe. Jak tylko mam wolny czas, staram się wynająć samolot i latamy. Moja żona lubi latać i jak biorę większy samolot, żona lata ze mną. Małżonka Kasia wytrzymuje rozliczne pasje i jeszcze kolarstwo?
Jesteśmy małżeństwem od dziewięciu miesięcy, ale Kasia wiedziała, kogo brała. Latać lubi, pracę kolarza zna. Reszta jej nie przeszkadza. Huzarski wziął ślub i wygrał Grody, Ty po ślubie wygrywasz na Mont Ventoux… Wychodzi na to, że małżeństwo służy kolarzom…
Zawsze mówię, że mam taki zawód, w którym cały czas jest niedziela i nie może przyjść poniedziałek (śmiech). Ale może coś w tym jest. Kolarstwo jest zawodem stresującym. Zawodnik taki jak ja nie może zawieść. Dla Włochów Giro to wyścig ważniejszy niż mistrzostwa świata. Presja i odpowiedzialność, a także stres – ogromne. Sama świadomość, że znalazłem się w grupie kilku zawodników, którzy mają jechać Giro, atmosfera zgrupowań, presja grupy, sponsorów. Myślę, że stabilizacja małżeńska się przydaje…