Z Alp w Dolomity
Z Alp w Dolomity czyli na przełęcz i z powrotem
Plany następnej letniej wyprawy zacząłem snuć… w pociągu powrotnym z poprzedniej. Na poważnie zająłem się tym jednak w marcu 2003, przeglądając witryny internetowe związane z Alpami.
W góry!
Jedziemy prawym skrajem jeziora Saalach-Stausee, szutrową drogą z niewielkimi podjazdami. W ciemnej, niezmąconej wiatrem tafli jeziora odbijają się najbliższe szczyty, m.in. Predigstuhl (1613 m n.p.m.) z prowadzącą nań kolejką linową. Zachodzące słońce nadaje skałom czerwoną barwę. W okolicach Unterjettenberg szlak parę razy zahacza o szosę i jest to trochę dokuczliwe. Nagle odbija od drogi, serwując niełatwy podjazd przez łąki. Potem jedziemy ciemną doliną górskiego potoku, jakieś kilka, kilkanaście merów nad lustrem wody. Jest już po zachodzie słońca, zaś urwisko ma bez mała 5 metrów, więc naciskamy mocniej na pedały, aby uniknąć jazdy po ciemku. Droga nie jest płaska… Ale serwujemy sobie niespecjalnie męczący dzień, bo jazda przypomina typowe pedałowanie po dolinie w Beskidach. Jeden ze zjazdów sprowadza nas do kanionu. Tam szlak prowadzi przez mostek. Jest to dość niebezpieczne miejsce, łatwo można zaliczyć wjazd do rzeczki. Na szczęście liczne znaki ostrzegają nas odpowiednio wcześnie, że należy zmniejszyć prędkość! Za mostkiem zmiana krajobrazu. Szeroka łąka, łagodne zbocza i gdzieniegdzie wystające skałki. Góry po bokach jakby mniejsze. Asfalt oraz poutykane w stromych zboczach domki informują nas, że minęliśmy przełom rzeki Saalach i zbliżamy się do Unken. Zrazu planujemy nocować na dziko, ale dochodzimy do wniosku, że rozsądniej, bezpieczniej i przyjemniej będzie umyć się na kempingu w Unken. Następnego dnia mijamy miasteczka Lofer i St. Martin. Za drugim z nich znajdują się dwa kaniony i jaskinia, które zwiedzamy na jeden bilet (Kombikarte) za 7 euro. Zjeżdżamy do Tauernradwegu i jedziemy nim do jaskini Lamprechtshšhle. To największy kompleks jaskiń w Europie (łącznie kilkadziesiąt kilometrów korytarzy). W środku temperatura ok. +5 st. C. Zapowiadało się ciekawie, a okazuje bardzo nudno. Jedyną wartą zachodu docierania do jaskiń atrakcją jest wejście po kilkuset schodach pod sklepienie potężnej komnaty. Po zwiedzeniu jaskini zdążamy w kierunku Seisenbergklamm. Kanion ma głębokość 50 i długość 600 m. W roku 1831 zbudowano tam przejście, które dotrwało do naszych czasów. Tym traktem przenoszono drewno z doliny położonej powyżej kanionu. Wczesnym popołudniem udajemy się dalej w górę, do Saalfelden (700 m n.p.m.), ścieżką rowerową wzdłuż głównej drogi poprowadzonej w dość szerokiej i łagodnie wznoszącej się dolinie. W Saalfelden gdzieś znika nam szlak i do Zell am See jedziemy bocznymi drogami przez niewielkie wzgórza. W Zell am See odnajdujemy szlak wiodący promenadą nad Zeller See. Wkrótce ruszamy dalej, gruntową drogą w kierunku Bruck (755 m n.p.m.), gdzie zjeżdżamy ze szlaku rowerowego Tauernradweg na szosę wysokoalpejską – Grossglockner Hochalpenstrasse. Rozpoczynamy podjazd w kierunku przełęczy Hochtor. Mamy wyjątkowo piękny widok na kilka wzniesień, m.in. Gr. Wiesbachhorn, Hohe Dock, Fuscher-Kar-Kopf. Z racji wieczornej pory ruch samochodowy znikomy i słychać z oddali dzwonki krów. W małej, trawiastej zatoczce, na wysokości ok. 1700 m, postanawiamy rozłożyć się na nocleg. Kiedy rozpakowuję tabliczkę czekolady, przypomina mi się świstak, który „siedzi i zawija je w te sreberka…”
Lodowiec
Kolejny pogodny ranek wita nas grą świateł na lodowcu. Nie bez wysiłku wjeżdżamy numerowanymi zakrętami na niekończącą się górę, podziwiając rozświetlone promieniami górskie łąki i ciesząc się rześkim alpejskim powietrzem. Szosę wybudowano z rozmachem, niektóre z serpentyn są wysunięte daleko poza krawędź zbocza, lewitują w powietrzu kilka metrów nad ziemią. Niestety, sielanka nie trwa długo, już o dziewiątej pojawiają się pierwsze pojazdy. Nachylenie rzędu 12-14 % znacznie spowalnia naszą prędkość jazdy. Po drodze zwiedzamy Muzeum Przyrody Alpejskiej, ulokowane na wysokości 2260 m n.p.m. (wstęp darmowy). Dojechawszy do Fuscher Tšrl (2425 m n.p.m.), zostawiamy bagaż za budynkiem restauracji i podjeżdżamy brukowaną drogą dziewięcioma serpentynami w kierunku Edelwei§spitze (2577 m n.p.m.). Na wierzchołek wjeżdżamy przy akompaniamencie ryczących silników motocykli i samochodów najróżniejszej maści. Lśniące w słońcu, czarne, metaliczne maszyny prezentują się okazale, jednak mimo wszystko wolimy nasze rowery. Punkt widokowy (2577 m n.p.m.) to najwyższy poziom, na jaki udało mi się wjechać rowerem. Panorama, którą podziwiamy ze szczytu, jest rewelacyjna. Widzimy nawet Zell am See, odległe o cały dzień jazdy. Nie brakuje najwyższego szczytu Austrii, od którego droga wzięła swą nazwę (Grossglockner 3798 m n.p.m.). Widać też jak na dłoni główny cel dzisiejszego dnia – przełęcz Hochtor (2504 m n.p.m.). Ścinamy ją tunelem. Aby dostać się na siodło (2576 m n.p.m.), podchodzimy szlakiem pieszym. Otwiera się przed nami fantastyczna panorama na południową część Wysokich Taurów. Co ciekawe, śnieg zaczyna się od wysokości ok. 3500 m. Pogoda zdaje się załamywać, ale wierzchołki gór wciąż są doskonale widoczne. Zjazd dostarcza rewelacyjnych doznań, z pięknie profilowanymi serpentynami oraz długą, stromą prostą. W drodze na dół, na wysokości 1859 m, odbijamy asfaltową stokówką, aby obejrzeć lodowiec Pasterze. Czeka nas fenomenalny widok na morze lodu i górujący nad nim szczyt Grossglockner. Koniec szosy (2370 m) znajduje się 200 m nad powierzchnią lodowca, co zapewnia nam godzinny spacer. Przynajmniej trochę się człowiek rozrusza, wszak jadąc rowerem prowadzimy „siedzący tryb życia”… Następny poranek, o dziwo, też jest słoneczny. Jak na razie nie doświadczyliśmy ani jednej kropli deszczu. Szczęście nam sprzyja. Dwa dni wcześniej wiatr wiał w plecy. Dziś, dla odmiany, prosto w twarz. Trzeba się nieźle napedałować, aby pokonać kolejne 200 m różnicy wzniesień. Docieramy w końcu do Winklern (966 m n.p.m.), gdzie skręcamy na zachód i rozpoczynamy podjazd z pozoru łatwej przełęczy Iselsberg. Hmm, łatwa może ona i jest, ale nie przy +37 st.C w cieniu i na pozbawionej drzew szosie. Koniec końców o pierwszej po południu, po dwóch godzinach podjazdu, nieźle zmęczeni docieramy do tabliczki z napisem „Iselsberg 1204 m”. Kolejny zjazd, panorama na Dolomity. Opuszczamy Wysokie Taury. Z Lienz (660 m) wyjeżdżamy drogą rowerową w kierunku Toblach. Jedziemy doliną, mając po lewej Dolomity, po prawej Wysokie Taury. W pewnej chwili kątem oka zauważam drogowskaz „Wasserschaupfad Galitzenklamm”. Dochodzimy do wniosku, że będzie to dobre miejsce na przeczekanie burzy… Wstęp do kanionu jest oczywiście płatny, ale fakt, że dostajemy obowiązkowe kaski, robi wrażenie. Niestety, na wrażeniu się kończy. Szeroko reklamowana trasa turystyczna składa się z krótkiego odcinka drewnianej galerii poprowadzonej wzdłuż skalnej ściany. Czeka nas jednak ładny widok na tęczę i padający w dolinie deszcz. Po krótkim prysznicu, przy odgłosach burzy, jedziemy dalej trasą rowerową. Cały czas lekki podjazd. Docieramy do Abfaltersbach (982 m n.p.m.). Z racji nadciągającej nawałnicy chowamy się do pobliskiego lasku, szybko rozbijamy namioty i na „uwolnionych” od bagaży rowerach pędzimy umyć się w potoku. Nadciąga ulewa, pioruny biją blisko, gęsto i zaciekle. Rano znów wita nas słoneczko, tak więc czym prędzej zbieramy się i ruszamy w dalszą drogę. Po stronie włoskiej mamy możliwość jazdy łatwą drogą (żółty kolor) albo trudną (czerwony). Z racji bagaży wybieramy żółtą. Bez przeszkód docieramy do Toblach (1220 m), gdzie skręcamy w dolinę Hšhlensteintal, między strzeliste turnie Dolomitów. Po kilkunastu kilometrach docieramy do idyllicznej polanki. Bagaże zostawiamy w punkcie sprzedaży pamiątek, niedaleko hotelu Drei Zinnen Blick. Droga przez dolinki Rienztal i Schwabental układa się bardzo ładnie, umiarkowany podjazd po wygodnym szutrze. Niestety, kiedy dojeżdżamy do doliny Schwabental (2000 m n.p.m.), droga gwałtownie się kończy, a zaczyna stroma ścieżka w ścianie skalnej, nie nadająca się nawet do pchania rowerów. Na dodatek goni nas burza i chcemy szybko dostać się do położonego wyżej schroniska. Tymczasem musimy się wycofać i zjechać w ulewie z powrotem do doliny Hšhlensteintal. Pogoda do końca dnia już nam nie odpuszcza. W pobliskich ruinach znajdujemy miejsce na rozbicie namiotów i słuchamy, jak spadające krople miarowo uderzają o tropik.
Ku włoskiemu słońcu
Bardzo zimny ranek budzi nas gęstą mgłą, kapiącym deszczem i wilgotnymi śpiworami. Co chwilę wyglądamy z namiotu, sprawdzając, czy może coś się zmieniło. Wreszcie widzę niebo. Gęste, kłębiące się mgły odsłaniają przy jednym z wierzchołków skrawek błękitu. Postanawiamy zwinąć obóz, przenieść się do Misuriny i tam osuszyć, bo w zamglonej, kapiącej dolinie tylko namakamy. Po drodze, z szosy, mamy okazję podziwiać niesamowity widok na Dolomity, a w zasadzie grupę Cristallo (3221 m n.p.m.). Rozświetlone porannym słońcem wierzchołki wyłaniają się z mgieł. Minąwszy rozstaje w rejonie Schluderbach (1432 m) „dostajemy” w nagrodę spory podjazd. W zasadzie tylko 10%, ale jedzie się jakoś powoli. Rozleniwiliśmy się chyba popołudniową rundką bez sakw poprzedniego dnia. Po godzinnej przejażdżce lądujemy na przełęczy Col S. Angelo (1757 m), a po chwili wygrzewamy się już w ciepłych promieniach słońca nad połyskującą taflą jeziora. Niebo znów jest bezchmurne, a widoki wspaniałe. Rozwijamy śpiwory i suszymy je na ławkach. W pewnym momencie silny podmuch w kierunku jeziora prawie pozbawia nas sprzętu. Gdyby nie refleks, musielibyśmy suszyć go ponownie…
Burza
O dziewiątej mieli otworzyć warsztat rowerowy. Jak się okazało, głównym zajęciem tego punktu jest wystawianie co rano wielkiego manekina oblepionego emblematami różnych firm rowerowych. Drugą z absorbujących czynności jest wypożyczanie kosztownych rowerów na hydraulicznych tarczówkach. Na trzeciej pozycji w hierarchii stoi sklep, zaś dopiero na końcu warsztat. Muszę czekać, aż przyjedzie szef sklepu, bo tylko on zna się na rzeczy. Przybywa luksusowym samochodem i zabiera się do roboty. Proponuje mi wymianę koła, ponieważ nie ma osiek i conusów luzem. Ma to kosztować blisko 100 euro. Niestety, nie ma koła, w którym pasowałby mi ten sam wielotryb (nakręcany) i nagle, ni stąd, ni zowąd, znajdują się conusy i ośka! Za jedyne 15 euro z montażem… Ostatecznie o godzinie jedenastej wyjeżdżam na sprawnym rowerze.
Bolzano
Rano mocno pada, więc czekamy, aż przestanie. Zjeżdżamy do Vigo di Fassa, skąd zaczynamy podjazd na naprawdę już ostatnią przełęcz w Dolomitach. Co ciekawe, mimo niedawnego deszczu jest ciepło, ponad 20 stopni. Z podjazdu otwiera się widok na dolinę Val di Fassa. Ciemne chmury kończą się nagle frędzlowanym pasmem cirrusów i ustępują miejsca bezchmurnemu niebu. Na końcówce podjazdu silny wiatr zachodni sprawia, że ciężko ujechać nam do zbawiennej tabliczki. Potem, mimo 10% zjazdu, musimy mocno pedałować, by jechać 14 km/h. Na szczęście na polanie niżej już nie wieje. Widać stąd lodowce za Bolzano. Zjazd z przełęczy do Bolzano liczy ponad 20 km, przy różnicy wzniesień ponad 1500 m. Gdy odliczymy kilka kilometrów płaskiego odcinka, średnie nachylenie na 15 km wynosi nieco ponad 10%. Trzymamy się górnej granicy dopuszczalnego na tej drodze zakresu prędkości. Pod koniec suniemy kanionem Eggental, z którego wyjeżdżamy długim tunelem. W tunelu rozwijamy drugą prędkość kosmiczną. Jedziemy kilka minut w dół szerokim i równym asfaltem po lekkim łuku (12%). Nie patrzę na licznik podczas jazdy… Wyjeżdżając z tunelu, doznajemy takiego uderzenia ciepła, że aż brakuje nam oddechu. Na wiadukcie zaskakuje zakaz jazdy dla rowerów, ale i tak nie ma innej drogi. Szeroką trzypasmową arterią wjeżdżamy do Bolzano, które wita nas 42-stopniowym upałem. W punkcie informacji turystycznej pobieramy darmowe foldery i do wieczora zwiedzamy miasto. Wchodząc do katedry, niechcąco zostawiam termometr na sakwie. Gdy wychodzę, jest już niezdatny do użytku. Temperatura wyświetlacza przekracza dopuszczalne 70 st.C. Nocujemy w kanionie Sarntal, 290 m n.p.m., na półce skalnej szerokiej na 5 m, bo innego miejsca nie było. Alternatywny kemping w Bolzano znajdował się 15 km w przeciwną stronę. Noc przynosi niesamowicie huczną burzę. Zagłębiający się do kanionu piorun w oka mgnieniu stawia nas na nogi. Pada ulewny deszcz, skała moknie. Staczające się z łoskotem kamienie nie pozwalają zmrużyć oka przez kilka godzin. Następnego dnia jest 30 stopni chłodniej, temperatura spada do +10. Po raz pierwszy w trakcie wyprawy jadę w długich spodniach i bluzie. Nasza droga wiedzie przez siedemnaście tuneli. W zasadzie dopiero po 20 km podjazdu wąwóz kończy się i zaczyna dolina. Leje. Zrobiwszy przerwę na posiłek, postanawiamy jechać. Dalsze obniżanie się temperatury skutkowałoby zamknięciem przełęczy i musielibyśmy czekać albo zawracać. Cały podjazd tego dnia liczył 50 km przy różnicy wzniesień 2000 m. Widoki z racji paskudnej pogody ograniczają się do zboczy naszej doliny, sama przełęcz spowita jest gęstą mgłą. W schronisku na górze zjadamy obfitą porcję spaghetii i czekamy, aż przestanie padać. Na wyschnięcie nawierzchni nie ma co liczyć z racji mgły. Problem sprawia też wybranie właściwego kierunku, bo widzimy tylko fragment drogi i barierkę. Zjazd jest interesujący, asfalt wąski, droga kręta i stroma. Pod i ponad chmurami widok fenomenalny, zwłaszcza, gdy dwa razy przejeżdża się przez warstwę chmur. Nocujemy na kempingu, po raz drugi i ostatni.
Powrót…
Znowu jest słonecznie i widokowo. Snujące się od niechcenia cirrusy zachęcają do wyjścia z namiotu. Przed nami ostatnia przełęcz alpejska, jednocześnie najniższa przełęcz umożliwiająca przejazd przez Alpy znad Morza Północnego nad Środziemne. Nie bez żalu pedałujemy te kilkaset metrów podjazdu. Dojechawszy do Brenner, zastajemy nieczynne przejście graniczne i przełęcz, z której widok ogranicza się do kilku chałup, zdezelowanego warsztatu i kapuścianych górek. Na zjeździe mamy wiatr prosto w twarz rzędu 40 km/h, więc w zasadzie na 5% zjeździe jedziemy mocno pedałując liche 20 km/h. Dopiero ciężarówka pozwala nam zjechać kilkanaście kilometrów czterdziestką, bo przyjmuje cały wiatr na siebie. Odsłania się widok na Innsbruck i otaczające go Alpy.