Z radiem czy bez?
Kilka lat temu podczas jednego z etapów Tour de France Lance Armstrong nie był w stanie skontaktować się z samochodem swojej drużyny. Boss wykorzystał więc okazję, popatrzył w obiektyw kamery, która go akurat filmowała, i palcem wskazał na swoje ucho… Tekst: Wolfgang Brylla,
Zdjęcia: Paweł Urbaniak, RoberT Urbaniak, Łukasz Szrubkowski _Siedzący w aucie dyrektor sportowy Johan Bruyneel od razu zrozumiał, że jego przyjaciel ma poważne problemy z komunikacją radiową. Nie działał albo nadajnik Armstronga, umieszczony w tylnej kieszeni koszulki, albo ducha wyzionęła słuchawka. Po kilku minutach usterka została naprawiona, lecz Teksańczyk najadł się strachu. Było to widać w jego oczach. Bez niezbędnych informacji z wozu, bez wiadomości dotyczących różnic czasowych, Armstrong i jego koledzy z ekipy nie mogli dalej kontrolować przebiegu etapu. Dla „Tourminatora” taki stan rzeczy był nie do zniesienia! Czy w tej sytuacji możliwe jest jeszcze profesjonalne ściganie bez radia? Czy kolarstwo nie może dziś istnieć bez zaawansowanej, wciąż gnającej do przodu techniki?
Radio gaga
_O komunikacji radiowej i słuchawce, nazywanej w żargonie również „guzikiem”, głośno zrobiło się podczas tegorocznej Wielkiej Pętli. Międzynarodowa Unia Kolarska wpadła na pomysł, by na dwóch etapach Touru całkowicie zakazać łączności radiowej między kolarzami a dyrektorami sportowymi, śledzącymi potyczki podopiecznych na ekranach w samochodach. Największym oponentem idei UCI był menadżer kazachskiej Astany Bruyneel, który, razem ze związkiem dyrektorów sportowych ADISPRO oraz czternastoma grupami startującymi w Tour de France, złożył podpis pod petycją przeciw zakazowi radiowemu. Głównym argumentem, jakim operował Bruyneel, było bezpieczeństwo zawodników na trasie. Za pośrednictwem łącza można ich było wcześniej ostrzec przed czyhającymi za zakrętem niebezpieczeństwami, takimi jak plama oleju na asfalcie, źle zaparkowana ciężarówka czy śliska nawierzchnia. „Jazda bez radia jest starym pomysłem, który nie ma teraz racji bytu. Tour nie jest miejscem na przeprowadzanie podobnych eksperymentów. Sądzę, że jeśli już, to zawodnicy powinni wypróbować jazdę bez „guzika” w uchu w trakcie treningów czy mniejszych wyścigów, a nie w najważniejszej imprezie kolarskiej na świecie. Drogi są bardziej niebezpieczne niż kiedyś. Zabierając nam łączność, zabiera się jedyną możliwość przestrzegania zawodników” – tłumaczył.
_Apel Belga, który sam ścigał się w latach 90. bez radia, został wysłuchany przez UCI jedynie częściowo. Na etapie z Limoges do Issoudun peleton nie miał dostępu do łączności. Komisarz światowej federacji, odpowiedzialny za Tour Martin Bruin przed startem do 10. etapu zapowiedział, że byłby skłonny sam sprawdzić prawie 170 zawodników biorących udział w TdF, czy nie mają gdzieś schowanego odbiornika! Poszukiwania na nic by się zdały. Finansowa kara za złamanie tymczasowego przepisu wynosiła nawet 70 tys. euro i oczywiście żadna z drużyn nie chciała ryzykować. Dyrektor wyścigu Jean-Francois Pescheux groził nawet wykluczeniem z Touru w przypadku złapania jakiegoś „radiowca”. „Każdy jadący dzisiaj z radiem team musi się z tym liczyć, że zostanie wysłany w drogę powrotną do domu”.
_Ciąg dalszy znamy. Tuż przed 13. etapem, z Vittel do Colmar, jury wyścigu dało za wygraną i przychyliło się do wniosku dyrektorów sportowych oraz kolarzy. O zakazie komunikacji radiowej zapomniano. Całkiem prawdopodobne, że organizatorzy nie chcieli powtórki 10. etapu, na którym wiało nudą. A właśnie w wyniku ograniczenia komunikacji radiowej Amaury Sport Organisation i UCI obiecywały sobie zredukowanie „nudy” do minimum. „Jazda bez radia jest powrotem do dawnych czasów. Wtedy kolarze musieli więcej ze sobą rozmawiać, więcej samodzielnie myśleć. Zawodnicy nie powinni być maszynami, które jedynie reagują na polecenia z wozu. Wyścig stanie się bardziej emocjonujący” – tłumaczył rzecznik prasowy Christophe Marchadier.
Z pulsometrem za pan brat
_Kiedy w roku 1993 zespół Festina przyjechał na Tour po raz pierwszy z odbiornikami radiowymi, peleton podzielił się na dwa obozy. Z jednej strony chwalono łączność radiową, ponieważ zmniejsza ona prawdopodobieństwo upadków. Z drugiej strony pojawiały się głosy krytyczne, które w radiu widziały zagrożenie dla wolnej woli zawodników. Jeden z najwybitniejszych francuskich dziennikarzy Jacques Augendre, który prawie 60 razy zdawał relacje z Touru, publicznie negował sens wprowadzenia podobnych urządzeń – „Postępu technicznego nie da się zatrzymać, lecz radio zabiera wyścigowi osobistą inicjatywę. Wcześniej kolarstwo było sportem, w którym liczyła się improwizacja, zdolność podejmowania szybkich decyzji. Dobry kolarz musiał być dobrym strategiem. Teraz taktyką zajmują się dyrektorzy. Zawodnik jest jedynie od pedałowania i wypełniania rozkazów”. Nikt nie wątpi, że rozwój techniczny i technologiczny zrewolucjonizował oraz zmienił kolarstwo. Dzisiaj trudno jest sobie wyobrazić, że w roku 1936 Belg Sylvere Maes pokonywał słynny Col d’Aubisque bez przerzutki. Pierwsza połowa lat 90. to okres dominacji pedałów zatrzaskowych oraz karbonu. Na przełomie wieków rozpoczęto eksperymentować z pulsometrami, nadajnikami GPS, elektronicznie sterowanym napędem czy korbami do pomiaru mocy. Wszystkie te nowoczesne „gadżety” miały jednak nie tylko ułatwić i usprawnić zawodową jazdę na rowerze, ale również przybliżyć tę dyscyplinę sportu kibicom w kapciach!
_Standardem w niemieckich stacjach telewizyjnych stało się umieszczanie za zgodą danego kolarza pod jego siodełkiem małej kamery internetowej, dzięki której fani przed telewizorami mogli oglądać panujący w środku peletonu chaos. Wysyłane dane z pulsometrów trafiały nie tylko na drużynowy komputer, ale też na ekran telewizora. Jednym z pierwszych zawodników, który nie miał nic przeciwko opublikowaniu swoich parametrów zyskiwanej mocy czy pulsu, był Jens Voigt, kiedy występował jeszcze w trykocie Credit Agricole. Popularny „Voigte” przez całą swoją karierę był zresztą wielkim zwolennikiem wszelkich technicznych nowinek. Ten pochodzący z byłej NRD zwycięzca zeszłorocznego Tour de Pologne nie miał wcześniej dostępu do żadnych wynalazków, być może dlatego też tym częściej po nie sięgał. Z tego powodu Voigt nie zostawił suchej nitki na ASO oraz UCI, ironicznie naśmiewając się z ich restrykcyjnego zakazu radiowego. „Radio chroni naszą skórę. Jeśli już rezygnujemy z łączności, to może zrezygnowalibyśmy też z jazdy w kasku, a może z hamulców? Żyjemy przecież w XXI wieku, a nie w epoce kamienia łupanego”.
Największymi przeciwnikami „bana” na radio, oprócz Bruyneela oraz Armstronga, byli Niemcy. Grischa Niermann, na co dzień szara myszka Rabobanku, postanowił tuż przed 10. etapem zaprotestować, przyklejając do swojego kasku długą srebrną antenę. „Uważam pomysł ścigania się bez radia za śmieszny. Nie musimy przekręcać zegara i cofać się w czasie”. Przynajmniej raz gregario Niermann był na ustach całej społeczności kolarskiej.
Niemiecki punkt widzenia
_Nie zawsze kolarze znad Renu optowali za „sterowaniem z samochodu”. Na przełomie 1997/98 roku sponsor tytularny, międzynarodowy gigant telekomunikacyjny, nakazał zawodnikom zespołu Telekom ścigać się z telefonem komórkowym na ramieniu. Co w pierwszym rzędzie było pomyślane jako gag i chwyt reklamowy, szybko przeistoczyło się w zorganizowany system łączności radiowej. Udo Bölts, były reprezentant Telekomu, na początku potępił połączenia radiowe – „Nie jesteśmy już zwykłymi kolarzami, tylko zdalnie sterowanymi robotami, które mają jakieś zadania. Nic więcej. Steruje nami dyrektor sportowy”. Ale Bölts stosunkowo szybko zmienił zdanie, kiedy kilkakrotnie musiał wzywać wóz wskutek defektów. A w 2000 roku, po narodowych mistrzostwach kraju, dziękował za płynące z samochodu informacje. Dzięki nim zdobył tytuł mistrza Niemiec.
Bezpieczeństwo vs. zdalne sterowanie
_Istnieje wiele argumentów za i przeciw używaniu łączności radiowej. Za komunikacją przemawia przede wszystkim aspekt bezpieczeństwa, o który tak martwił się w tym roku Armstrong. „Pamiętam, jak w latach 90. nie mogliśmy kontaktować się z autem. Samochód musiał wtedy sam wykarczować sobie drogę przez peleton, by do nas dojechać. To dopiero było niebezpieczne”. Na szczęście przebijające się wśród kolarzy samochody to już pieśń przeszłości. Bez dwóch zdań, procentowo liczba wypadków spowodowanych niespodziewanie pojawiającymi się wysepkami, ostrymi zakrętami, robotami drogowymi czy stojącym na środku ulicy radiowozem (pamiętamy paranoiczną sytuację z Tour de Pologne sprzed dwóch lat w Gdańsku) zmniejszyła się. Choć nie istnieją udokumentowane badania naukowe na ten temat, przyjmuje się, że liczba oscyluje wokół 30-40%.
_Można zebrać również sporo mocnych argumentów przeciw radiu, jak wspomniane zdalne sterowanie czy „bezwładność” zawodników. Kolarstwo przypomina wtedy odgórnie ustalone przedstawienie, w którym wszystko jest już zapisane przed startem. Na tegorocznym TdP można było zobaczyć kilka podobnych filmowych scenariuszy. Najpierw tuż po zerowym kilometrze ucieka mała grupka, która szybko zyskuje kilkuminutową przewagę. Śmiałkowie utrzymują ją mniej więcej do 70. kilometra przed metą. Wtedy do roboty biorą się mocne ekipy sprinterów, które dzięki informacjom z wozu doskonale wiedzą, z jaką prędkością mają jechać, by dogonić uciekinierów 1-2 km przed linią kreski i jednocześnie oszczędzać siły. Wcześniejsze złapanie „tete de la course” (z fr. czołówka wyścigu) nie jest opłacalne, bo z połączonego peletonu ktoś może zaryzykować kontrę, a tego oczywiście nie życzą sobie drużyny sprinterskie. Niepisana reguła mówi, że na skasowanie jednej minuty potrzebne jest 10 km. Zasada ta funkcjonuje przynajmniej od czasów Eddy’ego Merckx’a i nie straciła na znaczeniu po dziś dzień. Kibice niezwiązani z kolarskim cyrkiem nieraz zdziwieni są podobnym „harmonogramem” wyścigu, w którym każdy ruch jest przez kierowników sportowych drobiazgowo zaprogramowany. Bo czemu ucieczka nie dojechała?! Często krytykują, że w ten sposób zabija się ducha sportu. Jednocześnie jednak zapominają, że pasjonujące finisze gwarantują im wielkie przedstawienie, którego przecież oczekują. Nie bez przyczyny najczęściej wyszukiwane na youtube są te, przy okazji których doszło do spektakularnych upadków.
_Skąd dyrektorzy za kółkiem samochodów biorą dokładne informacje? Po pierwsze, mają dostęp do transmisji telewizyjnych. Po drugie, dysponują satelitarnymi planami z profilem trasy, na których można zaobserwować każdą, nawet najmniejszą nierówność terenu. Po trzecie, nieobce im są dane z pulsometrów czy mierników mocy i to przekazywane na żywo. A po czwarte? Po czwarte, podsłuchują łączność radiową innych ekip, co jest surowo zabronione, ale nieraz zdaje egzamin.
Mądrzejsi od radia
_Chociaż taktyka i podział funkcji w ekipie są omawiane przed startem każdego wyścigu, to w zależności od przebiegu rywalizacji na trasie są one permanentnie modyfikowane. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że głównym reżyserem kolarskiego spektaklu jest kierownictwo teamu, a pedałujący kolarz to jedynie nieznaczący, ubezwłasnowolniony „aktorzyna”, podporządkowany zachciankom i kalkulacjom dyrektorów sportowych. Kto pamięta Voigta, który mimo tego, że jechał w ucieczce, specjalnie poczekał w zeszłorocznym Tourze na Carlosa Sastre oraz braci Schleck, by im pomóc w górach, ten zdaje sobie sprawę z tego, iż był to pomysł Bjarne Riisa. Ale „robot” Voigt potrafi być „buntownikiem” Voigtem. Podczas 19. etapu Giro d’Italia 2006 uciekał razem z Juanem Manuelem Garate. Hiszpan napracował się co niemiara, wyciskając z siebie siódme poty. Na finiszu dżentelmen Voigt zachował się honorowo i choć Riis krzyczał mu do słuchawki, by nie litował się nad Garate, Voigt dał wygrać swojemu partnerowi z ucieczki. Podobno duński menadżer kilka dni chodził naburmuszony i wściekły na zawodnika ze swojej stajni, bo ten sprzeciwił się jego poleceniom. Sprawa rozeszła się po kościach, lecz wyśmienicie pokazuje, że kolarz nie jest jedynie niewolnikiem sterowanym głosem z samochodu i sam może podejmować ważne decyzje.
_Co więcej, umiejętność podejmowania decyzji nie zaginęła w dobie powszechnej technicyzacji kolarstwa. Uwidacznia to wiele przykładów, ale najciekawiej będzie skoncentrować się na sezonie 2009…
Alberto Contador zostawiający w tyle na podjeździe pod Arcalis Armstronga, „kradnący” mu 20 sekund. Ciekawe, jaki kolor przybrała wówczas twarz Bruyneela… Ten sam Contador, który dogadał się ze Schleckami na etapie do Le Grand-Bornand po tym, jak z niewiadomych przyczyn odjechał swojemu koledze z Astany Andreasowi Kloedenowi. Niespodziewany triumf Edvalda Boassona Hagena na TdP, chociaż tak naprawdę miał rozprowadzić Andre Greipela. Tristan Hoffman, dyrektor sportowy Columbii, nie ukrywał zadowolenia ze zwycięstwa młodego Norwega, jednak z jego wypowiedzi można było wywnioskować, że wolałby widzieć na podium niemieckiego sprintera. W końcu zabójcze uderzenie duetu Cervelo TestTeam na marcowym Mediolan – San Remo, gdzie postawiono na Thora Hushovda. Tymczasem Hushovd zajął trzecią lokatę, za kolegą z ekipy Heinrichem Hausslerem, który, widząc lekką niedyspozycję swojego kapitana, postawił wszystko na jedną kartę i zaatakował.
Bez słuchawek też można wygrać
_Kolarstwo nigdy nie wróci do swojej pierwotnej formy. Do lat 30., kiedy nie istniało jeszcze Radio-Tour, czyli oficjalny serwis informacyjny Tour de France, zawodnicy jechali „na czuja”. Nikt nie mógł być w stu procentach pewny, jaką ma przewagę, ile minut musi jeszcze nadgonić, by zostać nowym liderem. Pojawiające się na tablicach czasy praktycznie zawsze odbiegały od prawdy. Nic więc dziwnego, że znakomity góral Federico Bahamontes jako pierwszy wspiął się w roku 1965 na Col de Romeyere, kupił sobie loda w wafelku, usiadł i czekał na peleton. „Orzeł z Toledo” nienawidził zjazdu, więc zdał się na wiadomości na kredowej tablicy, według której miał kilkuminutowy zapas. O mały włos a przegapiłby wspinającą się grupę, tak niepewne były to dane!
_Czterdzieści lat po Bahamontesie „królem gór” obwołano ważącego jedynie 56 kg Mario Pantaniego, który ustanowił rekord wjazdu na Alpe d’Huez. „Pirat” w roku 1997 potrzebował 37:35 minuty na pokonanie blisko 14-kilometrowego, pnącego się cały czas w górę podjazdu. Na francuskich trasach wspaniale walczył w Alpach z Janem Ullrichem, który wspinał się, kręcąc jednakowym, ciężkim rytmem. Pantani doskonale znał swój organizm oraz parametry wydolnościowe i wiedział, jak powalić „Ulle” na kolana. Z dziecinną łatwością zmieniał tempo, pedałując raz wolniej, raz szybciej i na odcinku z Grenoble do Les Deux Alpes bez przerwy manipulując manetką, zmiażdżył Ullricha. Z ponad trzyminutowej przewagi Niemca zrobiła się prawie 6-minutowa strata, a Pantani sięgnął po dublet, wygrywając w jednym roku Giro i Tour de France.
Bezprzewodowy system Armstronga
_Po części również sukcesy Armstronga bazują na doświadczeniach Pantaniego. Chociaż włoski „Elefantino” święcił swoje największe triumfy w epoce, w której komunikacja radiowa nie odgrywała jeszcze aż tak znaczącej roli, korzystał ze wszystkich nowinek technicznych i elektronicznych, jakie oferował rowerowy rynek. Amerykanin poniekąd wzorował się na Pantanim. Pulsometry czy urządzenia mierzące generowaną moc stały się codziennością dla Teksańczyka, ale znany ze skrupulatności Armstrong chciał trzymać wszystkie wróble w garści, dlatego dorzucił do tej gamy metod również łączność radiową. Spotkał się z nią po raz pierwszy, zanim zachorował na raka, w ekipie Motorola, następnie przeniósł do US Postal, a potem Discovery i dopieścił, odwołując się do modeli Festiny czy Telekomu. Bezspornie Armstrong zawdzięcza swoje siedem wygranych w Tourze (1999-2005) znakomitej formie, pomocy kolegów z grupy, kolarskiemu zmysłowi czy precyzyjnie wymyślonej strategii. Ale u podstaw tej taktyki leży właśnie kontrola nad własnymi, jak i cudzymi poczynaniami. By ten cel osiągnąć, musiał dysponować z jednej strony komunikacją radiową, z drugiej Bruyneelem, mającym na wszystko oko. Jeśli coś się psuło, Armstrong wpadał może nie w panikę, lecz wydawał się być zaniepokojony. A tego nie potrafił i nie potrafi ścierpieć.
Radiomanii nie zatrzymasz
_Zakaz używania łączy krótkofalowych obowiązuje w wyścigach w kategorii do lat 23 w niektórych mniejszych wieloetapówkach. Na tegorocznych mistrzostwach Francji również zabroniono kontaktować się z wozami i, jak podkreślali organizatorzy, eksperyment wypalił. Co innego jednak wyścigi jednodniowe czy lokalne, a co innego trwające tydzień czy nawet trzy tygodnie. „Radiomanii” nie da się zastopować, o czym zdążyły się przekonać UCI i ASO, które musiały zrewidować swoje pierwotne postanowienia. Bo paradoksalnie ściganie z „guzikiem” w uchu jest ciekawsze, niż bez niego. To samo tyczy się odbiorników GPS na kierownicy, które zastąpiły staromodne naklejane karteczki z profilami trasy, zainstalowanych w korbach mierników mocy czy elektronicznego napędu Dura-Ace Di2. Fanom na talerzu podawana jest paleta interesujących danych. W internecie mogą oni wyszukać, z jaką średnią prędkością Sylwester Szmyd wjeżdżał na Mont Ventoux, ile średnio spalił kalorii i ile energii kosztował go ten piekielny wysiłek. Jeśli cały świat idzie naprzód, korzystając z nowoczesnych technologicznych idei, to dlaczego kolarstwo miałoby stać w miejscu? Głosy sprzeciwu zawsze będą się pojawiać, taka jest natura rzeczy. „Te radia to jakiś GameBoy, który mówi, kiedy atakować i kiedy się wysikać. Jestem przeciw” – powiedział Bernard Hinault. Pięciokrotny zwycięzca TdF widocznie zapomniał o tym, że GameBoy’a można wyłączyć i zdać się na samego siebie. Tak jak Voigt podczas Giro 2006.