Atakowanie mam we krwi
Daniel Martin wygrał 67. Tour de Pologne, wykonując decydujący ruch na finałowym podjeździe królewskiego etapu. Z imponującą łatwością ograł głównych faworytów, pokazując, z kim trzeba się będzie liczyć w najbliższych latach
Rozmawiali: Borys Aleksy, Miłosz Sajnog,
Tekst: Borys Aleksy, Zdjęcia: Łukasz Szrubkowski
Daniel ma dobre geny. Kolarstwa nauczył go ścigający się zawodowo ojciec. Słynny Stephane Roche, zwycięzca TdF z 1986 r., jest jego wujkiem, a i kuzyna Nicolasa Roche’a nie trzeba nikomu przedstawiać. Nic dziwnego, że Martin, od początku zawodowej kariery jeżdżący w barwach Garmin-Transitions, ma opinię jednego z najzdolniejszych kolarzy młodego pokolenia. Ma na koncie zwycięstwo w mistrzostwach Irlandii i wysokie miejsca w mniejszych wyścigach etapowych. Najlepiej czuje się w górach. Wygranie TdP potwierdziło jego klasę, będąc, jak się zdaje, preludium do dalszych sukcesów Irlandczyka. Z nadzieją teamu Garmin rozmawialiśmy tuż przed rozpoczęciem ostatniego etapu TdP. MR: Jak się czujesz w żółtej koszulce? D.M.: Być liderem wyścigu ProTour to jest coś niebywałego, zwłaszcza że wszyscy tu jesteśmy młodzi… Poza Thomasem Danielsonem nikt z nas nie ma więcej niż 25 lat. Mamy silny team i to, w jaki sposób udało nam się kontrolować wczorajszy etap, było imponujące, zdobyliśmy uznanie całego peletonu. Prowadzimy też w klasyfikacji drużynowej, co jest kolejnym dowodem naszej siły. Zwłaszcza że trasa sprzyjała atakom, nie peletonowi, a my mieliśmy problemy techniczne. W końcówce miałem wciąż dwóch kolegów przy sobie, co było kluczowe podczas finiszu. Czy trudno było wczoraj kontrolować ucieczkę? Dla nas ta ucieczka była bardzo wygodna. Drugi w klasyfikacji Grega Bole, jako dobry sprinter, mógłby wygrać lotne sprinty, a nawet etap, więc odjazd bez niego był nam na rękę. Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Szkoda mi tylko dwóch sekund straconych na finiszu, musieliśmy hamować z powodu krasy. Pół godziny spędziliśmy wczoraj u sędziów, próbując wnosić o zrównanie czasów, ale nic to nie dało. Mam nadzieję, że nie przegram wyścigu z powodu tych dwóch sekund. Kiedy oglądałeś profile etapów tegorocznego TdP, przewidywałeś taki scenariusz? Widząc Równicę, pomyślałeś może: „O, to jest miejsce dla mnie!”? Pamiętałem z poprzedniego startu w TdP, że trudno coś zaplanować na podstawie profili. I że w rzeczywistości trasa jest zwykle trudniejsza, niż wygląda na wykresie. Ale owszem, gdy zobaczyłem dwa finisze pod górę, pomyślałem, że to może być szansa dla mnie. Od Giro jestem w bardzo dobrej formie, dobrze oddycham i łatwo wchodzę na wysokie tętno. Dlatego podchodziłem optymistycznie do tego wyścigu. Pierwszy raz w tym roku mogłem rozwinąć swój pełny potencjał, TdP był moim głównym celem i tym bardziej jestem zadowolony z wyniku. Wiemy, że przed 5. etapem zrobiłeś rekonesans podjazdu pod Równicę. Czy zapoznawałeś się również z trasą kolejnego etapu? Nie, niestety nie mieliśmy na to czasu, nasz hotel był zbyt oddalony od kluczowych fragmentów trasy. Równicę objechałem samochodem i dzięki temu mogliśmy stworzyć dokładny plan na końcówkę etapu. Jechałem spokojnie cały etap, dopiero pod koniec przeskoczyliśmy do przodu, Peter Stetina nadał bardzo mocne tempo, a ja, z tym przyspieszeniem, jakim obecnie dysponuję, mogłem odskoczyć od grupy i nikt nie pojechał za mną. Po Brixia Tour nabrałem pewności siebie, wiem, że trudno mnie dogonić, gdy zaatakuję. To była specyficzna część podjazdu, bardziej stroma niż inne, wiedziałem, że jej widok po stosunkowo płaskiej części może być demotywujący dla zawodników nieznających trasy. Jaką moc trzeba wygenerować, żeby urwać najlepszych zawodników TdP? Nie wiem dokładnie, musiałbym spytać fizjoterapeuty, który zajmuje się u nas zbieraniem wszystkich danych, ale myślę, że całkiem sporo (śmiech). Jakieś 400 W średniej mocy, a w momencie ataku około 600 watów. Widziałem, że wszyscy są już mocno zmęczeni i nawet niewielkie przyspieszenie może pozwolić odskoczyć od grupy. Jakie wrażenie zrobił wczoraj na Tobie i innych zawodnikach podjazd w Gliczarowie (miał 23% – przyp.red.)? Był ciężki, bo nikt się go nie spodziewał. Mieliśmy kasety z 25 z., a tam przydałyby się 27-ki. Myślę, że każdy w peletonie pomyślał sobie wczoraj: „Cholera, a to skąd się wzięło!?”. Jakoś wszyscy ostatecznie dali sobie radę. Trasa była wczoraj wspaniała – wymagająca i bardzo ładna. Mieliśmy szczęście do pogody, bo te wąskie zjazdy byłyby niebezpieczne w deszczu. Tylko na początku etapu była burza, oberwanie chmury, to wyglądało jak apokalipsa. Koniec końców burza uspokoiła peleton, który wcześniej jechał bardzo ostro. To właśnie lubię w profesjonalnym kolarstwie – kiedy trzeba, walczymy ze sobą, ale w razie niebezpieczeństwa wszystko się uspokaja i wzajemnie się ochraniamy. Swoją drogą, niesamowitym przeżyciem była wczorajsza wizyta w muzeum w Oświęcimiu. To miejsce robi potworne wrażenie, nawet jeśli dobrze zna się jego historię z książek. Jesteś uważany za jednego z najlepszych górali nowej generacji. W jaki sposób trenujesz? Pochodzę z Anglii, a tam nie miałem gdzie jeździć po górach. Dlatego teraz też bardzo dużo trenuję na płaskich trasach. Jazdę górską ćwiczyłem w tym roku na znanym podjeździe Roca Corba, gdzie na 5 km jest ok. 10% nachylenia. To taki testowy podjazd dla wszystkich kolarzy z okolic Girony. Dla mnie ważne jest, jak długo mogę jechać na stojąco, zawsze to była moja słaba strona. Kiedy obejrzysz wideo z ataków Contadora czy Schlecka, zobaczysz, że oni jadą w pedałach cały czas, a kiedy pozostali zawodnicy usiądą, wtedy następuje atak. Im dłużej możesz jechać na stojąco, tym lepiej, łatwiej przyspieszyć, odpowiedzieć na atak. Czy masz swój ulubiony podjazd? Powinienem chyba powiedzieć że ten, na którym wygrałem etap (śmiech). Tak naprawdę nie mam ulubionego podjazdu, ale generalnie lubię jazdę w Pirenejach, mam bardzo dobre wspomnienia z dzieciństwa związane z tymi górami. Nigdy nie lubiłem zbyt stromych podjazdów, takich ok. 20%. Ale w tym roku radzę sobie z nimi, np. na Zoncolan podczas Giro miałem swój najlepszy wynik w całym wyścigu… To dziwna sprawa, związana pewnie m.in. z wiekiem. Z roku na rok się zmieniam, sam jestem ciekaw, jak to się rozwinie dalej. Jak oceniasz współpracę z Garmin-Transitions? To mój pierwszy team ProTour, trudno mi porównać go z innymi. Na razie mam trzyletni kontrakt, jestem bardzo zadowolony. Szczerze mówiąc, gdy przechodziłem na zawodowstwo, mogłem podpisać kontrakt np. z dowolną ekipą francuską ProTour. Czułem jednak, że ta mała amerykańska ekipa naprawdę we mnie wierzy, dając mi najlepsze możliwości rozwoju. Przez ostatnie lata nasza ekipa się rozwijała, a ja dojrzewałem jako zawodnik razem z nią. Pracujemy w takim samym składzie co przed trzema laty, mocno się już zżyliśmy. Atmosfera jest wspaniała, jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. Myślę też, że bardzo pomaga nam wspólny język. Czy dyrektor Johnatan Vaugters ma duży wpływ na Twój rozwój? Johnatan przekonał mnie do współpracy z moim obecnym trenerem Adrie van Diemenem, który trenował Vaugtersa, kiedy ten jeszcze się ścigał. Dzięki trenerowi bardzo się rozwinąłem. Myślę, że w ogóle mam wielkie szczęście do ludzi, którzy otaczali mnie od początków kariery. Dzięki nim jestem bardzo zadowolony z tego, co robię i sądzę, że ten pozytywny stan też jakoś wpływa na moje osiągnięcia. Czy wczoraj, prowadząc drużynę jako lider wyścigu, nauczyłeś się czegoś nowego? Tak. Kontrolowanie wyścigu było bardzo trudne, bo mimo że team jest silny, nie sposób było eliminować wszystkich ataków, pogoń za każdym zawodnikiem byłaby po prostu głupia. Miałem szczęście, że byli ze mną doświadczeni zawodnicy, jak Murilo (Fisher – przyp. red.) i Matt Wilson. Nie wiem, co bym zrobił bez nich przez pierwszych kilkadziesiąt kilometrów. Obserwowałem spokój, z jakim kontrolują wyścig. Mogłem zupełnie nie martwić się o przebieg wydarzeń, a to ma duże znaczenie, bo stres oznacza wiele spalonych niepotrzebnie kalorii. Staram się tak podchodzić do kolarstwa – co będzie, to będzie. Nawet dzisiaj, gdybym stracił koszulkę na ostatnim etapie, nie martwiłbym się. Grega w pełni zasługuje, żeby wygrać (uśmiech). Tak czy inaczej miałem fantastyczny tydzień, wygrałem etap, spędziłem dwa dni w żółtej koszulce, trasa była świetna. Masz w rodzinie wyjątkowe kolarskie koneksje. Czy dużo zawdzięczasz swojemu wujkowi Stephenowi Roche? Nie bardzo. Mój wujek to… po prostu wujek. Nie pamiętam czasów, kiedy jeździł. Więcej zawdzięczam ojcu, dorastałem, oglądając go na wyścigach. Pierwszy zaliczyłem, gdy miałem 10 dni. Jeśli chodzi o wpływ ojca i Stephena, myślę, że w jakiś sposób zawdzięczam im wiedzę taktyczną, bo dużo się zawsze mówiło o kolarstwie w domu, analizowało wyścigi. Mój ojciec miał agresywny styl jazdy i ja mam to po nim. Moje ataki nie są zazwyczaj planowane, działam na zasadzie impulsu, ekscytacji. Straciłem zresztą w ten sposób kilka wyścigów (śmiech). Tydzień temu we Włoszech (Brixia Tour – przyp. red.) też skoczyłem na ostatnim podjeździe podobnym do Równicy i… schrzaniłem. Z wujkiem mam niewielki kontakt, a jeśli rozmawiamy, to raczej nie o kolarstwie. Ale wiem, że on śledzi moją karierę i jest dumny, że dobrze mi idzie, podobnie jak ojciec. Z drugiej strony kolarstwo bardzo się zmieniło od ich czasów, obaj są tego świadomi. Poziom jest bardzo wyrównany, różnice czasowe są tak małe… Weźmy tegoroczny TdF, te niewielkie różnice podkręcają atmosferę. Myślę, że kolarstwo jest dzięki temu jeszcze bardziej ekscytujące. Ja też nie mogę przez to spać spokojnie aż do końca wyścigu (śmiech). Mieszkasz i trenujesz w Irlandii? Nie, mieszkam w Hiszpanii, w Gironie. Nasz team ma tam siedzibę, większość kolarzy mieszka w okolicy. Super, możemy trenować razem i mamy dostęp do całej infrastruktury teamowej. Jesteś Irlandczykiem, ale wychowałeś się w Anglii… Mama jest Irlandką, tato Anglikiem. Urodziłem się i wychowałem w Anglii, w Birmigham. Jako dziecko jeździłem z tatą na wyścigi prawie w każdy weekend. Sam wystartowałem w kilku wyścigach, kiedy miałem ok. 14 lat. Wtedy jednak nie traktowałem tego w kategoriach rywalizacji, lubiłem po prostu jeździć na rowerze ze znajomymi. Czy wtedy planowałeś już profesjonalną karierę? Tak, zawsze przeczuwałem, że to może się stać. Poważniejsze przygotowania zacząłem w wieku 16 lat, gdy zostałem juniorem. Jeszcze w 2004 jeździłem w mistrzostwach Anglii, zostałem nawet mistrzem juniorów. Dopiero później zmieniłem narodowość na irlandzką, bo ten kraj zawsze był bliski mojemu sercu. Teraz prawie w ogóle nie spędzam już czasu w Anglii. Nawiasem mówiąc, dzięki tej skomplikowanej historii jestem chyba jedynym kolarzem w peletonie, który nosił koszulkę mistrza dwóch różnych krajów (śmiech). Szybko jednak przeniosłeś się do Francji… Tak, rozwijałem się w jednym z najlepszych amatorskich klubów we Francji, Velo Club La Pomme-Marseille. To taka fabryka zawodowców. Tam się naprawdę wiele nauczyłem, miałem szczęście, że trafiłem właśnie do La Pomme. Jak oceniasz popularność kolarstwa w Irlandii? Myślę, że teraz mamy do czynienia z eksplozją popularności tego sportu. Irlandia nie ma szczególnych wyników w żadnym sporcie poza tymi tradycyjnymi, irlandzkimi, więc jeśli udaje nam się grać istotne role w dużych wyścigach, bardzo zwiększa to popularność dyscypliny i być może pozwoli powrócić do złotych czasów Kelly’ego i Roche’a. Jeśli chodzi o zawodników, to mamy bardzo dobrą czołówkę jeżdżącą w ProTour, np. Benoit czy mój kuzyn Nicholas Roche, a to bardzo dużo, zważywszy jak mały jest nasz kraj. Brakuje jednak większej liczby dobrych zawodników na niższych szczeblach. Bardzo obiecujący są natomiast juniorzy, są ich setki na dobrym poziomie. Jakie masz plany na pozostałą część sezonu? Tour de Pologne był moim celem na ten sezon i, prawdę mówiąc, nie mam skonkretyzowanych dalszych planów. Ustaliłem to z dyrektorem teamu, nie znam swojego kalendarza na najbliższe tygodnie. Brixia Tour był pięknym wyścigiem, ale to było tylko przygotowanie do jazdy w Polsce. Pojadę pewnie w Plouay, a potem dopiero Lombardię na zakończenie sezonu. To moje dwa ulubione wyścigi. Jak przygotowywałeś się do TdP? Hm, chyba jadąc w Giro d’Italia (śmiech). To był mój drugi wielki tour, szczególnie ciężki, bo na płaskich etapach mocno pracowałem na Taylora Farrara, a w górach jeździłem po własny wynik, co oznaczało każdy dzień na pełnych obrotach. Po Giro byłem zupełnie wypompowany, więc zrobiłem trzy tygodnie przerwy, potem z marszu wziąłem udział w mistrzostwach Irlandii. Już wtedy czułem, że nawet mimo braku treningów jeździ mi się bardzo dobrze. Za sobą masz też ściganie w zeszłorocznej Vuelcie. Jak czujesz się na trzytygodniowych tourach? Myślę, że jeszcze nie przejechałem żadnego wielkiego touru w pełnym tego słowa znaczeniu. Dotychczasowe starty były tylko zbieraniem doświadczeń. W najbliższych latach tak to właśnie będzie wyglądać – będę jeździł, żeby poprawiać formę i pracować dla kolegów, bo sam nie jestem jeszcze gotowy do walki w takich wyścigach. Po prostu się męczę. Teraz mogę mieć ambicje związane z górzystymi wyścigami klasycznymi. Ale widzę też, że teraz, po sześciu dniach jazdy na TdP, jestem całkowicie zregenerowany, a to oznacza duży progres, zwłaszcza że wyścig był bardzo trudny. Nie wiem, może nigdy nie będę jeździł trzytygodniowych tourów. Zobaczymy. Nawet jeśli zostanę przy klasykach, wciąż będę koncentrował się na radości płynącej z kolarstwa. Pierwszy tydzień Vuelty przejechałem w zeszłym roku w bardzo dobrej formie, potem było gorzej. Na Giro Van de Welde miał wypadek i wtedy wiedzieliśmy już, że to koniec. Jak Ci idzie jazda na czas? Myślę, że coraz lepiej. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy zbyt wielu okazji do jazdy na czas w tym roku. Na drużynowych czasówkach radziłem sobie dobrze. Byłem kilka razy w tunelu aerodynamicznym, poprawiałem pozycję. Dyrektorzy Garmina wierzą, że mogę dobrze jeździć na czas. Czy kolarskie tradycje w rodzinie przekładały się kiedykolwiek na presję: „musisz dorównać ojcu i wujkowi”? Nie, nigdy tak tego nie postrzegałem. Traktuję kolarstwo luźno i wciąż czuję się tak, jakbym był juniorem (śmiech). Jeżdżę najlepiej, jak potrafię, ale jeśli znajdzie się ktoś lepszy ode mnie, po prostu mu gratuluję. Czy to bezstresowe podejście pomogło Ci urwać Alejandro Valverde podczas zaszłorocznego Volta ao Catalunya? Można tak powiedzieć. Podczas wyścigu inni zawodnicy to dla mnie po prostu faceci z numerami na plecach. Nieważne, jaką mają sławę i pozycję. Jestem trochę w innym świecie, atakuję, nie zwracam na nic uwagi. Podczas tamtego etapu w Katalonii zaatakowałem na podjeździe ok. 5 km przed metą, odwróciłem się i zobaczyłem Valverde, który za mną skoczył. Natychmiast instynktownie przyspieszyłem i dopiero po jakimś kilometrze znowu się obejrzałem, nie było już nikogo. I dopiero pomyślałem: „Cholera, przecież to był Alejandro Valverde! Co robisz, idioto! Właśnie zaatakowałeś jednego z najlepszych kolarzy na świecie!”. Nie mogłem już wtedy odpuścić. Jak już mówiłem, w podobny sposób straciłem również kilka wyścigów. Ale mam szczęście o tyle, że instynkt często daje mi słuszne podpowiedzi. Czy sam podchodząc do kolarstwa z dużym luzem, nie sądzisz, że ten sport staje się zbyt wykalkulowany, wyrachowany? Tak jest, rzeczywiście. Myślę, że to wynika z coraz większej presji. Każdy wyścig jest teraz ważny. Każdy chce wygrać. Poza tym presja jest nie tylko ze strony sponsorów, ale też własnego poczucia odpowiedzialności przed kolegami, którzy jadą na mnie cały dzień. Jak sądzisz, czy zwycięstwo w TdP zmieni Twoją pozycję w teamie i peletonie? To dobre pytanie. Dla mnie dowodem wysokiej pozycji w ekipie byla propozycja 3-letniego kontraktu. Do Polski przyjechałem jako lider, co również jest potwierdzeniem pokładanego we mnie zaufania. To, że mam koszulkę, jest bardzo ważne, bo udowodniłem, że zaufanie było uzasadnione. A jeśli chodzi o resztę peletonu, sądzę, że pokazałem wielu osobom, na co mnie stać. Tak było po Katalonii, czułem, że jestem od tamtego wyścigu inaczej postrzegany. Znam większość zawodników z peletonu ProTour i mam nadzieję, że ich nastawienie do mnie zbytnio się nie zmieni (uśmiech). Teraz na pewno będę bardziej pilnowany, ale nie martwię się tym. Mój atak na Równicy nie był dla nikogo zaskoczeniem, a i tak nikt nie był w stanie za mną pojechać (śmiech).
Dossier
Imię i nazwisko: Daniel Martin Data i miejsce urodzenia: 20.08.1986, Birmingham, Anglia Miejsce zamieszkania: Girona, Hiszpania Narodowość: Irlandczyk Wzrost: 175 cm Waga: 59 kg Strona domowa: dan-martin.org Ulubiona potrawa: sernik Ulubiony napój: kawa, szczególnie caramel macchiato i… Guiness Drużyna: Team Garmin-Transitions (2008–2010), wcześniej Velo Club La Pomme-Marseille (2006–2007) Osiągnięcia: 2010 1. w klas. gen. Tour de Pologne, 3. w klas. gen. Brixia Tour; 2009 2. w klas. gen. Volta a Catalunya, 3. w klas. generalnej Tour Mediterranean (najlepszy młody zawodnik) 2008 mistrz Irlandii 2004 mistrz Wlk. Brytanii juniorów