Beskid Niski
Błotniste wertepy
Pochylony nad mapą rozpatruję kolejne warianty planowanej trasy… Jak tu wykombinować, żeby nie wpakować się na jakieś przeszkody i być jak najrzadziej zmuszonym do noszenia roweru na grzbiecie? Szlaki są bardzo zniszczone przez wycinkę drzew i ciężki sprzęt, nie ma się jednak co zniechęcać. Nierówne odcinki z błotnistymi koleinami stanowią niewielką część trasy. Pojedziemy z Gorlic żółtym szlakiem, aby potem przesiąść się na zielony szlak rowerowy, prowadzący na sam szczyt Magury Małastowskiej. Tak, dzisiaj jedziemy w Beskid Niski! To jedno z bardziej malowniczych i urozmaiconych miejsc w naszym kraju, jako najbardziej wysunięta na wschód część Beskidów Zachodnich, rozciągająca się od Przełęczy Tylickiej na zachodzie do Przełęczy Łupkowskiej na wschodzie. Razem daje to prawie 75 km w linii prostej, a to z kolei oznacza tylko jedno – dziesiątki kilometrów rozmaitych szlaków, dróg, ścieżek, podjazdów, zjazdów i niezapomnianych wrażeń, mimo że pasmo nie jest wysokie. Szczyty nie przekraczają tu 1000 m n.p.m., a wysokości względne to nie więcej niż 600 m od dna dolin.
Tańczący ze szlakami
Z samego rana meldują się u mnie Piotrek i Kuba z krakowskiego centrum rowerowego Maverick, dzięki któremu nasz wyjazd doszedł do skutku. Kilka minut po dziewiątej pakujemy moją Meridę na bagażnik i wyruszamy przy wspaniałej pogodzie w kierunku Gorlic. Od wyjazdu na szlak dzieli nas jedynie 40 km trasy wiodącej z Nowego Sącza przez Grybów. Najlepiej będzie zaparkować pod pływalnią w samym centrum miasta. Stąd będziemy mieli tylko 200 m do szlaku. Nie zastanawiając się ani minuty, pakujemy, co trzeba, wskakujemy w rowerowe fraczki, dopinamy buty, sprawdzamy, czy nie zapomnieliśmy zabrać kondycji i chodu na najbliższą stację benzynową. To dzisiaj jedyny czynny sklep w Gorlicach z racji święta. Kolejki jak za komuny i musimy nieźle powalczyć, żeby wreszcie z bohaterskimi minami wynieść kilka butelek mineralki i kilka batonów. Bidony napełnione, kręcimy na drugą stronę ulicy i jedziemy w kierunku Zawodzia. Tu zaczynamy pilnować się żółtych znaczków, aby nie zabłądzić. Szlaki są czasem słabo oznakowane i można łatwo przeoczyć skręt… co też robimy. Zamiast myśleć o tym, gdzie jedziemy, rozglądamy się po okolicy, która w słońcu wygląda znakomicie. Efekt oczywiście spodziewany. „Chłopaki, a gdzie szlak?” W tył zwrot i kręcimy z powrotem. Okazało się, że w miejscu, gdzie mijaliśmy ostatnie zabudowania, szlak skręcił w prawo, w wąską asfaltową drogę. Jedziemy nią kawałek, aż wreszcie szlak skręca. Teraz w lewo, po kamyczkach polną drogą, koniec asfaltu. Mało tego! Z rozpalonej słońcem szosy i wysuszonej na pieprz polnej drogi wpadamy w błoto po kostki. Wąska droga prowadząca leśnym jarem przypomina raczej dno strumienia w bagiennej okolicy niż przejezdny trakt. Nie pozostaje nic innego, jak zebrać kilogram zielska wózkiem przerzutki, dociążyć rower kilogramem błota i popluskać wesoło do góry. Nawet zwierzyna leśna zamiast uciekać stanęła przed nami w postaci pary saren i patrzy na nasze błotne wyczyny. Na szczęście pojawia się nadzieja na utrzymanie rowerów w jakimkolwiek ładzie, bo z boku pojawia się ścieżka prowadząca skarpą powyżej. Kręcimy nią chwilę, po czym wypadamy na polankę koło zabudowań. Co robi V-brake’owiec, gdy wyjedzie z błota? Piotrek, nie zastanawiając się długo, zabiera się do wycierania garścią trawy błota na kołach. Odkąd znajomy z rowerowy.com załatwił mi komplet Grimeki System 8, zapomniałem, co znaczą ubłocone hamulce i obręcze. Kuba również nie przejmuje się błotem, bo jego Formula poza systematycznym popiskiwaniem jest nieczuła na glinianą papkę. Choć droga wiedzie cały czas lasem, w miarę jak zyskujemy na wysokości, w przerwach między zaroślami pojawiają się coraz ciekawsze widoki. Najpierw pola w dolinach, potem można już obserwować całą okolicę. Chwilę jedziemy lasem, aby po chwili wydostać się na obszerną polanę, u wylotu której napotykamy równo poukładane, ścięte drzewo. Ruszamy z wolna pod górkę przez las. Szlak prowadzi nieco na prawo ale nie wygląda zachęcająco, toteż jedziemy drogą po jego lewej stronie. Tu jest przynajmniej szeroko, choć bardziej stromo i wspinaczka idzie wolniej. Dojeżdżamy do leśnego skrzyżowania, gdzie najwyraźniej ciężki sprzęt leśników zrobił swoje. Udaje nam się jednak przecisnąć przez ścięte gałęzie i koleiny, po czym wyjeżdżamy w lewo na szeroką i równą drogę. Szlaku na razie nie widać, ale w momencie, gdy wtrącam słówko na temat ewentualnego zgubienia, Kuba zauważa żółte znaczki wychodzące z lewej strony. Jeszcze chwila i lądujemy na Przełęczy Żdżar w okolicy Bartniej Góry. W tej chwili znajdujemy się na wysokości ok. 580 m n.p.m., co daje nam różnicę 300 m względem punktu, z którego wyruszyliśmy. Przejechaliśmy mniej więcej 12 km. Tutaj chwila odpoczynku, rzut oka na drogowskazy i poglądową mapkę szlaków oraz czas na małą przekąskę.
Latający z jastrzębiami
Aby kontynuować jazdę w kierunku Przełęczy Małastowskiej, wracamy kawałek do zielonego szlaku odbijającego w lewo. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to siedzący na gałęzi pobliskiego drzewa jastrząb. Niewielka liczba tych drapieżnych ptaków zamieszkuje okolice i przy odrobinie szczęścia można je tu spotkać. Ptaszysko najwyraźniej nie było zachwycone moim widokiem, bo czym prędzej odleciało. Kuba z Piotrkiem nie zdążyli go nawet zobaczyć, za to zdążyli zapytać, co brałem przed wyjazdem, że jastrzębie widzę. Dalej las zmienia swój charakter, dookoła widać efekty tegorocznych wichur, które przetrzebiły drzewostan wielu pasm górskich. Na szlaku pojawiają się wypełnione wodą oczka, zarośnięte glonami, co świadczy o tym, że utrzymują się tutaj przez cały czas. Z ich ominięciem nie ma problemu i suchym kołem przejeżdżamy dalej. Kierujemy się na Sołtysią Górę, a następnie na Wierch, który ma już ok. 700 m n.p.m. Cały czas jest szeroko i można śmiało jechać jeden obok drugiego. Czasem drogę zagrodzi jakieś zwalone drzewo lub napotkamy grząski grunt, jednak wszystkie te przeszkody omijamy doskonale bokiem, gdyż inni bikerzy przetarli przejazdy przed nami. W tej okolicy spotykamy kilkanaście osób na bardzo zwyczajnych „góralach” z supermarketu, co pozwala sądzić, że dalsza część trasy nie jest ani trudna technicznie, ani zbyt wymagająca kondycyjnie. W drodze do schroniska na Magurze Małastowskiej czeka nas jeszcze długi, ale niezbyt ostry podjazd na sam szczyt Magury Małastowskiej (814 m) – najwyższego wzniesienia grzbietu, którym jedziemy. Wierzchołek mijamy, właściwie go nie zauważając i dopiero gdy po lewej stronie pojawiają zabudowania wyciągu narciarskiego, orientujemy się w sytuacji. Na myśl przychodzą zeszłoroczne szaleństwa na nartach, ale dzisiaj nie czas na deskę i biały puch. Dziś czas zedrzeć jeszcze znaczną ilość bieżnika z naszych opon i wzbić porządny tuman kurzu na szutrowym zjeździe do przełęczy. Zanim jednak ruszymy dalej, trzeba dać sobie odpocząć przy schronisku. W tym miejscu krzyżują się szlaki zielony, żółty i niebieski. Nas interesuje ten ostatni, jako że musimy dostać się do miejscowości Banica i dalej do Bartnego. Dalszy bieg wycieczki będzie uzależniony od tego, o której godzinie znajdziemy się w bacówce PTTK w Bartnem. Szlak zielony, którym podążaliśmy do tej pory, skręca w prawo, w kierunku Wysowej Zdroju i Ostrego Wierchu. Żółty szlak również odbija w prawo i po 2-3 km odchodzi od zielonego, aby zaprowadzić nas przez Ujście Gorlickie w kierunku Klimkówki. Tam czeka nie lada atrakcja – jedno z najczystszych i najbardziej malowniczych sztucznych jezior w regionie. Niewielka liczba turystów oraz dziki charakter okolicy z niezbyt rozbudowaną infrastrukturą czyni z jeziora Klimkówka wspaniałe miejsce wypoczynku. Sam często spędzam tam kilka dni w roku pod namiotami, z dala od codziennych spraw… Koniec rozważań nad okolicą, czas nacisnąć na hamulce! W przeciwnym razie skończyłbym pod kołami nadjeżdżającego samochodu. Samochód? Skąd? Aaa, no tak, zanim się obejrzałem, dojechaliśmy do Przełęczy Magurskiej. Prowadzi przez nią szosa nr 981 do przejścia granicznego w Koniecznej. Trasa również dobrze mi znana z kwietniowych zmagań na stupięćdziesięciokilometrowym II Rajdzie Kolarskim wokół Beskidu Niskiego. Na Przełęczy warto się na chwilę zatrzymać przy cmentarzu wojskowym z czasów I wojny światowej, o oryginalnej architekturze. Jest to jedna z licznych pozostałości po linii frontu austriacko-rosyjskiego z lat 1914-1915. Za cmentarzem pedałujemy wprost tragicznie zrytym, niebieskim szlakiem, który wiedzie grzbietem, lekko opadając, to znów wznosząc się o kilka metrów. Mijamy leśne jeziorka i dajemy upust naszym akrobatycznym zdolnościom, gdy co kawałek napotykamy całkowicie nieprzejezdne koleiny wyryte przez ciężki sprzęt…. Tak, a potem znajdzie się jakiś mądrala i zamknie szlak dla rowerów: „bo niszczą nawierzchnię szlaku”. Przejazd do kolejnej przełęczy nad Banicą urozmaica nam jeden dłuższy i szybki zjazd i… kąpiel błotna na jego końcu. Mijamy Wierch Wirchne i po kilkunastu minutach docieramy do drogi łączącej Małastów z Krzywą. Tu spotykamy wreszcie ludzi, a dokładniej dwójkę rowerzystów jadących w kierunku Jasionki. Zastanawiamy się przez chwilę, gdzie mamy dalej jechać. Oprócz widoków nie ma tu nic ciekawego. Nieopodal w Banicy można znaleźć jedynie kilka zabudowań. Nie ma ani błota, ani korzeni, ani nawet jednej marnej dziury w asfalcie, w którą można by wpaść kołem, słowem, rowerowa nuda. Udajemy się drogą w lewo, zjazd z przełęczy jest krótki i niezbyt szybki. Mijamy skrzyżowanie z dochodzącą od lewej strony drogą z Małastowa i po chwili zaczynamy wdrapywać się asfaltowym podjazdem, wypatrując niecierpliwie zaznaczonego na mapie skrętu w lewo, na leśną drogę. Wreszcie jest! Skręcamy i pniemy się szutrowym podjazdem w górę, po lewej zostawiając widok niewielkiej dolinki. Kilkaset metrów dalej, u podnóża Magurycza Dużego (776 m n.p.m.), napotykamy rozjazd. Kierujemy się w prawo, za głównym traktem. Jadąc prosto bardzo trudną i kamienistą dróżką, dojechalibyśmy do żółtego szlaku, który zaprowadziłby nas do centrum Bartnego. Tego jednak nie chcemy. Dalej jest już tylko weselej… Gdy osiągamy szczyt wzniesienia, naszym oczom ukazują się czerwone znaczki głównego szlaku.
Dirt z niespodziankami
Droga staje się coraz bardziej zryta i czekający nas zjazd zapowiada się nader interesująco. Podczas gdy ja z Piotrkiem grzecznie nabieramy prędkości, Kuba postanawia wjechać w jakieś błotko. Nie trzeba długo czekać na efektowne OTB na jednej z głębokich, błotnych kałuż. Na szczęście nic się nie stało, mało tego, Kuba postanawia powtórzyć wyczyn do zdjęcia i po chwili wspaniałym parabolicznym lotem wylatuje przez kierownicę… Brawa za odwagę! Dalej prawdziwy tor trialowo-dirtowy z niespodziankami. Szlak poprzecinany strumieniami wody wypływającymi z lasu po prawej stronie, rozkopany przez ciężki sprzęt i pokryty połamanymi gałęziami. Po prawej drzewostan zaczyna się przerzedzać i po chwili ukazuje się nam otwarta przestrzeń z zabudowaniami Bartnego oraz Męcińską Górą majaczącą w tle. Piękne słońce i doskonała widoczność pozwalają nam do woli nacieszyć się wspaniałymi widokami. Odbijamy na chwilę ze szlaku i brniemy w zielonym morzu traw przez kilkaset metrów, aż dojeżdżamy do asfaltu i rozjazdu prowadzącego do bacówki w Bartnem. Od obiadu dzieli nas tylko 200 m – tak głosi tabliczka przybita na drzewie. Zapomnieli jednak dopisać, że na obiad będzie pod górę, niby niewielką, ale dla trójki bikerów mających za sobą 35 km korzeni, kamieni, błota, podjazdów i zjazdów, kolein i wertepów to niewielkie wzniesienie wydaje się być strome niczym Mount Everest… Eee tam, na Mt Evereście nie mają takiego pysznego żuru i pierogów! Zostalibyśmy dłużej, ale czerwony szlak domaga się kontynuowania wycieczki. Gdy pokonujemy pierwszy podjazd, spotykamy znów kilku pieszych turystów, patrzących na nas z niewytłumaczalnym zaskoczeniem w oczach. Ciekawe, co też jest dalej, że tak dziwnie na nas patrzą? Najpierw zjazd, troszkę błotka, troszkę więcej błotka, krowy i wreszcie główny punkt programu, z którego korzysta w pierwszej kolejności oczywiście Kuba. Jakie jest jego zdziwienie, gdy wpada z impetem w pierwszą wielką kałużę, a jego rower zanurza się do połowy w wodzie! Kilka prób wyjechania z pułapki kończy się fiaskiem, więc wraz z Piotrkiem spieszymy z pomocą, by wyciągnąć biednego NRS-a. Następne kilkaset metrów można śmiało uznać za największy „przekręt” wycieczki. Niczym bociany człapiemy po terenie podmokłym do tego stopnia, że zapadamy się ponad kostki. O jeździe po trawiastym, nasiąkniętym do granic możliwości dywanie można całkowicie zapomnieć. Daremne są wszelkie próby znalezienia suchego przejścia i po kilkunastu kąpielach buty mamy tak brudne i przemoczone, że przestajemy się wszystkim przejmować. Na takim brodzeniu mija nam kilka minut, zanim wreszcie docieramy do miejsca, gdzie jest niewielki podjazd i grunt staje się suchy. Na chwilę wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń, gdzie trawersem przecinamy niewielkie wzniesienie. Do lasu wjeżdżamy witani rykiem silnika wielkiego spychacza, który przygotował nam wspaniały, błotny tor przeszkód w postaci zmasakrowanej nawierzchni, połamanych gałęzi i kolein głębokich na pół metra. Przedostawszy się jakimś cudem dalej, docieramy do kamienistego podjazdu, oznajmiającego nam zbliżającą się Magurę Wątkowską – cel naszej wycieczki. Po drodze zawierusza się gdzieś Kuba. Po chwili jednak już razem, witani oklaskami kilku turystów, mozolnie wtaczamy się pod kilkudziesięciometrowy zadzior na wierzchołek góry. Istotnie, podjazd w końcówce ma ponad 25% nachylenia i trzeba się już wykazać odrobiną wprawy, aby go pokonać. Ze szczytu można podziwiać wspaniały widok w kierunku zachodnim.
Zakrętami w dół
Kończymy odpoczynek i ruszamy zielonym szlakiem w kierunku rezerwatu Kornuty. Teraz czeka nas wspaniała zabawa w zjeżdżanie do miejscowości Wapienne. Różnica wzniesień wynosi tutaj 445 m, a więc całkiem sporo. Do Kornutów pedałujemy dość spokojnie ze względu na niewielką szerokość ścieżki i liczne zarośla porastające brzegi szlaku. Sam rezerwat jest miejscem wartym odwiedzenia ze względu na wyjątkowo ciekawe skały piaskowe oraz oazę rzadkiej roślinności. Do tej pory zjechaliśmy około 20 m w dół, za to od rezerwatu do szczytu Barwinoka dzieli nas 170 m, a więc „blat”! Ponieważ wąska ścieżka zamieniła się w dość szeroką dróżkę, nie żałujemy naszym rowerkom. Zjazd jest wręcz piękny! Niezbyt stromy, niezbyt kamienisty, lekko kręty pozwala trzymać prawie 45 km/h na liczniku. Kilkakrotnie napotykamy na drodze zwalone drzewo, co jadący na przedzie oznajmia przeraźliwym wrzaskiem – „UWAGA!” – a potem przeraźliwym piskiem Formula Kuby informuje, że wszyscy są cali i zdążyli zahamować w porę. Dla takiej frajdy warto było kręcić mozolnie cały dzień po ścieżkach i szlakach Beskidu Niskiego. Dojeżdżamy wreszcie do szczytu Barwinoka (670 m n.p.m.) i wydawałoby się, że to koniec zabawy na dzisiaj ale… Nic bardziej błędnego! Szlak staje się tu bardziej techniczny, kamienisty i urozmaicony. Pędzimy po coraz ostrzejszych zakrętach, a coraz węższa droga wymaga coraz większej uwagi. Wreszcie ścieżka staję się tak wąska, że niemal przedzieramy się przez zarośla. Po kilku minutach szalonego zjazdu nastromienie gwałtownie wzrasta i naszym oczom ukazuje się asfalt. Jesteśmy na dole. Czas powitać Wapienne i udać się w kierunku Gorlic. Dzień ma się ku końcowi, więc nie robimy żadnych postojów. Dopiero za Sękową skręcamy w prawo, za mostem, na szlak rowerowy i spędzamy chwilę nad rzeką, aby zmyć błoto z rowerów. Pół godziny później z ogromem niezapomnianych wrażeń pod naszymi kaskami pakujemy sprzęt do samochodu. Czas wracać do domu. Nie na długo…