Daliśmy radę!
Srebrny medal Mai Włoszczowskiej był największym sukcesem polskich zawodników na rozgrywanych po raz pierwszy w Polsce Mistrzostwach Europy w kolarstwie górskim. Przez tydzień tereny wokół zamku Książ opanowane były przez rowerzystów górskich.
Mistrzostwa Europy śmiało można uznać za udane, ponieważ zdołano przeprowadzić imprezę takiej rangi. Fakt ten graniczy niemal z cudem, gdyż za całość organizacji odpowiadało zaledwie sześć osób skupionych w Wałbrzyskim Towarzystwie Sportowym, które wcześniej szlifowały formę przy organizacji zawodów XC czy Bike Maratonów. I tylko ich zapał i wiara w sukces przyczyniły się do zrobienia tej imprezy. Taka formuła organizacyjna spowodowała, że za każdą konkurencję odpowiadał faktycznie kto inny. Z drugiej strony dzięki temu każda z różnych przecież dyscyplin została zorganizowana przez rodzimego specjalistę. Całość sprawiała więc wrażenie dopracowanej. ME rozpoczęły się maratonem, który wypadł raczej mizernie. Organizatorzy postanowili połączyć zawody o tytuł mistrzowski z maratonem wałbrzyskim. Połączenie było, ale nie do końca, gdyż w tych pierwszych wystartowało de facto 80 zawodników, a w drugich cała reszta. Wszystkich startujących było zaś ponad czterystu, co jest wynikiem, przynajmniej pod względem uczestnictwa – odbiegającym od tegorocznej średniej krajowej. Podobnym przekłamaniem były szumne zapowiedzi, że maraton ME wliczany jest do jednej z punktacji maratońskiej. Ci, którzy jechali maraton wałbrzyski, nie byli klasyfikowani w ME, a klasyfikowani w ME nie mogli znaleźć się w klasyfikacji ligowej. Z prostej przyczyny – były to bowiem dwie odrębne imprezy. Niemniej gratulujemy organizatorom ligi śmiałości i rozwagi, a także przypominany, w tym roku jeszcze Igrzyska Olimpijskie i Mistrzostwa Świata. Zabrakło dopracowania detali. Potem mistrzostwa nieco przygasły, gdyż odbywały się jedynie treningi a te, poza spóźnieniami przy niektórych konkurencjach, nie wnosiły wiele nowego. Wyjątkiem był zjazd, w którym kilku dobrych zawodników poległo i to właśnie na treningach.Czwartek, trial i sztafety XC
Mistrzostwa nabrały rumieńców dopiero w czwartek, kiedy rozgrywano finały dwóch dyscyplin: trialu i sztafety XC. W obu konkurencjach dało się wyczuć pewne oczekiwania i zdenerwowanie widzów. Otóż niektórzy pamiętali, że Polacy zdobyli Mistrzostwo Świata w sztafetach, a spiker komentujący trial utwierdzał widzów w przekonaniu, że jesteśmy światową potęgą w tej dyscyplinie. W każdym razie dzień był gorący nie tylko ze względu na upał. Sztafety rozegrały się, przynajmniej jeżeli chodzi o naszą reprezentację, jeszcze przed zawodami. W momencie, w którym ogłoszono składy drużyn, jasne stało się, że nie będziemy liczyć się w tej konkurencji. Trener Piątek nie uległ presji i oszczędził najlepszych zawodników, za to w kółko musiał się tłumaczyć, dlaczego startuje drugi skład. W każdym razie Formicki, Szpila, i rodzeństwo Pyrgiesów nie mogli nawiązać walki z najlepszymi tego dnia Szwajcarami i Niemcami. Dziesiąte miejsce w stawce czternastu drużyn wywalczone praktycznie przez juniorów to i tak nieźle. Zwłaszcza, że decyzja o wystawieniu zespołu do sztafet zapadła dwa tygodnie przed zawodami, a zawodnicy, którzy jechali, po raz pierwszy brali udział w zawodach takiej rangi. Piotr Fornicki, zagadnięty przez nas przed startem, mówił, że jest w lepszej formie niż na początku, ale widać było po jego minie, że raczej nie wierzy w zwycięstwo. Jadąca jako ostatnia Marlena Pyrgies mocno przeżywała start i faktycznie dała z siebie wszystko na trasie, na mecie nie mogąc wydobyć ani słowa. Odnotujmy również, że na starcie pojawił się pierwszy skład naszych kolarzy górskich, a zwłaszcza wzbudzające emocje natury nie tylko sportowej: Anka, Magda i Majka. Ostatecznie bohaterami tego dnia byli Szwajcarzy, którzy stoczyli porywającą walkę z Niemcami. Zawody w trialu trwały niemal cały dzień i z godziny na godzinę robiły się coraz bardziej emocjonujące. Niestety, właściwa walka rozegrała się między Francuzami i była ich wewnętrzną sprawą. Tymczasem trial obnażył wiele słabości wynikających z odwiecznej walki Polska – reszta świata. Zżymanie się na przysłanie przez UCI sędziów ze świata, „bo sami damy radę”, wydaje się dziwne. Zwłaszcza, gdy słyszy się tekst sędziego – „mam mu zaliczyć czy nie?” Kolejną ciekawą kwestią jest nasza kompatybilność ze światem. Pani przy stoliku rzucająca w stronę kierownika francuskiej ekipy – „Naucz się po polsku, bo nic nie rozumiem” – może wydaje się zabawna, ale chyba tylko sama sobie. Równie wesoło było przy starcie sztafet. Dyskusja sędziego z Polski z kolegą ze świata wyglądała mniej więcej tak – „Za wąsko! Whats? Za wąsko! Deutsch? English? Za wąsko! Aaaaa”. Prawdziwym majstersztykiem była jednak dogrywka. Najpierw spiker wysłał widzów na inną stację, niż wybrali zawodnicy. Potem jakiś samorządowiec (sądząc po ubraniu) postanowił kłócić się z sędzią na stacji, że przecież spiker mówił coś innego. Obecny przy wszystkim komisarz UCI, właściwy dla trialu, przyglądał się wymianie zdań z ciekawością, aczkolwiek nic z niej nie rozumiał. Sytuację uratował miły pan, który wszedł na kamień i obwieścił, że teraz opowie o dogrywce. Do tej pory nie wiemy, kim był, ale komentował całkiem nieźle. No i wytłumaczył panu z samorządu, że nie spiker, a sędzia decyduje. Prawdziwie ciekawa sytuacja miała miejsce podczas dekoracji, gdy spiker ogłosił, że zostaną wręczone nagrody Pucharu Polski w Trialu oraz wezwał drużyny, których już nie było w obrębie sceny głównej. Spiker i puchary postały na scenie, po czym udostępniono ją dygnitarzom. Rozpoczynając swoje przemówienie powitalne z około godzinnym opóźnieniem, prezydent Wałbrzycha przegonił nas skutecznie spod sceny.
Piątek, 4X
Kolejny dzień upłynął pod znakiem 4X. Dobrze znany polskiej publiczności tor w Szczawnie gościł tym razem znakomitych zawodników, z najlepszą na świecie Anne Carolinne Chausson. Kadra polski, która wzięła udział w tych zawodach, miała nietęgie miny. Jak powiedział na konferencji prasowej po zawodach Paweł Ostaszewski, to cud, że weszliśmy do biegów finałowych. Każdy z Polaków znalazł się w czwórce, która nie dawała im szans na awans do dalszej części zawodów. Sytuacja w kadrze grawitacyjnej ocierała się tymczasem o absurd. Jej opiekun, nazywany również „trenerem”, po zakończeniu zawodów w Szczawnie rozdawał na mecie uściski i uśmiechy. Dodajmy, że podczas ME bardziej zajęty był rozstawianiem balonów i wieszaniem banerów, niż zawodnikami. Nic w tym dziwnego, gdyż obok funkcji „trenera” pełnił również funkcję współorganizatora odpowiedzialnego za 4X i DH. Przejął nawet amerykański zwyczaj palenia po zawodach cygara, co pewnie kojarzy mu się z Michaelem Jordanem. Z tą niewielką różnicą, że Jordan wygrywał, a zawodnicy „trenera” oddalają się od czołówki wprost proporcjonalnie do liczby wypalonych cygar. I nie Polacy byli tego dnia głównymi aktorami. Widzowie, którzy wyjątkowo tłumnie stawili się na Słonecznej Polanie, byli świadkami dobrego, choć pozbawionego wyjątkowych fajerwerków ścigania. Ekscytujących biegów, w czasie których trwała walka na całym dystansie, naliczyliśmy ledwie kilka. Nie znaczy to jednak, że zawody pozbawione były dramaturgii, jednak klasa najlepszych zawodników pozwalała im na spokojne wygrywanie. Mistrz Europy, Michał Prokop, tylko w jednym biegu był poważnie zagrożony i musiał faktycznie pojechać maksymalnie. Inna sprawa, że to, co robi ten zawodnik na torze, jego siła, technika i błyskawiczny start powodują, że nie ma on właściwie konkurencji. Sam Prokop już po zawodach stwierdził, że swoje umiejętności zawdzięcza wieloletnim startom w BMX racing oraz dobremu przygotowaniu. Pytany o tor w Szczawnie określił go mianem „beznadziejnego”. Poproszony szybko o uściślenie swoich zarzutów, wszak szczawnieński tor uchodzi za najlepszy w naszym kraju i jest już „klasyczny”, niczym nie zrażony Prokop stwierdził, że jego uwagi dotyczą pierwszej części trasy, zaraz za startem, która uniemożliwia zawodnikom właściwe ściganie się. Anne Carolinne tor oceniła wyżej niż zawody, przyznając organizatorom 8 – 9 punktów. Niepokonana od dawna Francuzka zdobyła w Wałbrzychu dwa kolejne tytuły mistrzowskie i jej zadowoleniu trudno się dziwić. Najlepsza w Europie kobieta w DH i 4X jest w istocie filigranową i skromnie uśmiechniętą dziewczyną, która ma już na koncie 18 tytułów mistrzowskich! W Wałbrzychu towarzyszyła jej spora grupa młodych zawodniczek, które na razie jeszcze przegrywają z mistrzynią, ale już powoli szykują się do detronizacji. Na tle najlepszych europejskich zawodniczek Polki wypadły tak jak powinny, czyli niespecjalnie. Stysia Frączek uszkodziła sobie nadgarstek i nie startowała ani w 4X ani w DH. Kasia Sojka robiła, co mogła, ale ostatecznie wylądowała na 11. miejscu. O występie mężczyzn nie ma za wiele co pisać. Nasi kadrowicze głośno zastanawiali się przed zawodami, dlaczego nie dostali nawet reprezentacyjnych dresów i czy aby wszyscy inni tak samo jak oni płacą za pobyt z własnej kieszeni. Z tym ostatnim wyraźnie przesadzili, ponieważ „trener” stawiał ponoć posiłki. Natomiast dresy to poważniejsza sprawa, zawodnicy po raz kolejny nie uczestniczyli bowiem w ceremonii otwarcia, ale do tego chyba już się przyzwyczaili, ponieważ na otwarcie MŚ w roku ubiegłym również nie weszli… Może jakaś narodowa zbiórka na dresy dla zjazdowców? A propos dresów, prezes PZKol kolejny raz stwierdził, że Polska będzie rozwijać dyscypliny ekstremalne. Na razie nie ma na dresy, więc i plan rozwoju będzie musiał pewnie zaczekać…
Sobota, DH i XC
Tymczasem już następnego dnia „grawitacyjni” toczyli ciężkie boje w zjeździe. Trasa na Chełmcu to największe odkrycie w Polsce w tym sezonie. Po pierwsze, udało się ją wytyczyć, co w pewnym momencie przed mistrzostwami nie było takie oczywiste. Po drugie, wzbudziła ona znaczne kontrowersje w samym PZKol, a prezes Walkiewicz zaszczycił ją swoją osobistą krytyką. Natomiast dla przedstawicieli UCI jej położenie i profil były jak najbardziej akceptowalne, zaś dystans (najlepsi jeździli ją w granicach 2,50) nie wzbudzał większych zastrzeżeń. Trasa na Chełmcu jest wymagająca i męcząca, ale nie ekstremalnie trudna. Długie proste odcinki drogami w dół poprzecinane są sekcjami po korzeniach i kamieniach, poprowadzonymi wąsko w lesie. Na trasie usytuowano kilka skoczni, dwa spore uskoki, no i jeden szybki padak z zasysaczem na końcu. Trasa, poprowadzona w lesie dostała dobre europejskie recenzje zarówno za szybkość, którą się na niej osiąga, jak również za położenie i ukształtowanie. Zawody zjazdowe ściągnęły na Chełmiec tłumy widzów i przeprowadzono je w atmosferze niespotykanej do tej pory w Polsce. Skromnie licząc, cztery tysiące widzów utworzyło gęsty szpaler na trasie. Zawodnicy jechali niesieni szalonym dopingiem. Polacy byli uskrzydleni i jak przyznali na mecie, wcześniej nie brali udziału w takich zawodach. Szalona atmosfera, wspaniała publiczność i po raz pierwszy w Polsce gwiazdy światowego DH. Takich zawodów jeszcze nie było. Od strony sportowej ME były niepodzielnie zdominowane przez Francuzów. To, co robią, jest fenomenalne. Na podjum zobaczyliśmy więc dwa razy komplet trójkolorowych – juniorów i juniorki. Pierwsze miejsce Chausson oraz srebrny i brązowy medal w elicie mężczyzn. Na dwanaście medali aż dziewięć powędrowało do Francuzów, którzy prezentowali niesamowity wręcz poziom i nienaganną, niezwykle płynną technikę jazdy. Jedynym, który nawiązał z nimi walkę, był Steve Peat, żywa legenda zjazdu. Peat, prowadzący w chwili obecnej w klasyfikacji Pucharu Świata, na Chełmcu jechał w sposób księżycowy i nie miał sobie równych. Wprawdzie jeden z pretendentów – Pascal – połamał się na treningu, ale to, co zrobił Anglik w finale, przypominało nokaut, i to ciężki. Peat dołożył drugiemu na mecie Fabienowi Barrel aż siedem sekund. Różnice czasowe, między poszczególnymi zawodnikami potwierdziły dominację Anglika. Piętnasty w jeździe finałowej Maciej Jodko stracił do drugiego zawodnika pięć sekund, czyli mniej niż ten do zwycięzcy. Steve wprowadził również dawno niewidziany w Polsce zjazdowy luz podczas dekoracji. Robił różne dziwne gesty nawiązujące do wzmożonej konsumpcji alkoholu, nałożoną obcisłą koszulkę potraktował z lekkim wstrętem, a do hymnu odniósł się z duża dozą niefrasobliwości. Już po zawodach próbował przejechać – tym razem samochodem i wyraźnie dla żartu – jednego z młodych fanów. Słowem, jak to w zjeździe, musi być hardcorowo. Miejsca polskich zawodników nastrajają optymizmem na przyszłość. Maciej Jodko odpuścił sobie 4X, żeby skupić się na zjeździe i była to dobra inwestycja, gdyż jego wynik, a zwłaszcza czas przejazdu, wskazują na tkwiące w tym zawodniku duże możliwości. Obserwujemy karierę Maćka od samego początku i cieszy nas stały postęp. Najlepszy wynik zanotował junior – Mikołaj Wincenciak, który był trzeci po kwalifikacjach i dziewiąty po biegu finałowym. Co ważne, Mikołaj w tym drugim uzyskał lepszy czas przejazdu o trzy sekundy, jednak nie wystarczyło to do pokonania świetnie dysponowanych Francuzów, łącznie sześciu w pierwszej dziesiątce! Siedemnastolatkowi z Myślenic, który zdominował tegoroczny Puchar Polski, warto się przyglądać. Ma on bowiem zadatki na świetnego zjazdowca. Inna sprawa, czy polscy zjazdowcy mogą o karierze choćby pomarzyć. Na ME dała się zauważyć ich frustracja, a pytanie o występy na Mistrzostwach Świata uważane mogło być za nietakt. Zawody na Chełmcu poprzedzone zostały rozegranymi tydzień wcześniej Mistrzostwami Polski, podczas których ścisła czołówka zawodników zrezygnowała po wpadkach organizacyjnych z biegu finałowego. Kadra zjazdowa istnieje chyba tylko w postaci papierowej lub jako twór mityczny, bo trudno tą luźną grupę reprezentującą Polskę nazwać kadrą. Ponieważ jednak prezes PZKol zapowiada dalszy rozwój dyscyplin grawitacyjnych mamy nadzieję, że da się posprzątać i w tym ogródku. Może by tak niektórych przenieść do klubu palaczy cygar?
Niedziela, XC
Ostatni dzień Mistrzostw Europy przyniósł Polsce długo oczekiwany medal. W niedzielę odbyły się kończące całą imprezę dwa najbardziej prestiżowe wyścigi elity kobiet i mężczyzn w XC. Juniorzy, juniorki i orlicy (U-23) ścigali się w sobotę. Odnotujmy zatem, że doskonałą czwartą lokatę zajęła wśród juniorek Aleksandra Dawidowicz, a dziewiąta była Marlena Pyrgies. Czternaste miejsce zajął wśród orlików Piotr Formicki. Nie będziemy ukrywali, że wszyscy czekali na start dziewcząt. Anka, Magda i Majka przyjechały do Wałbrzycha prosto z Włoch i po bardzo pracowitych przygotowaniach. Również trener Piątek nie czynił przed startem żadnych specjalnych zapowiedzi, określając możliwości swoich zawodniczek w granicach pierwszej dziesiątki. Przed startem dziewczyny były mocno skoncentrowane, ale ich miny nie wskazywały na wyjątkową dyspozycję. Wszystkie trzy były wyraźnie zdenerwowane. To, co wydarzyło się później na trasie, przeszło najśmielsze oczekiwania. Zaraz po starcie najwyżej jadącą zawodniczką była Anna Szafraniec, która trzymała się zaraz za Dahle. Zarówno Majka, jak i Magda, zostały z tyłu. Jednak już po pierwszym podjeździe Majka doszła do prowadzącej piątki i potem przesuwała się systematycznie w górę stawki. Kiedy zawodniczki rozjechały się po rundzie, Majka była już druga, mając za plecami Ivonne Kraft, a następnie Sabine Spitz. Obie Niemki atakowały ją na zmianę i cisnęły, ile mogły. Praktycznie do końca Włoszczowska musiała uważać, żeby obronić drugie miejsce. Pierwsze było bowiem poza jakimkolwiek zasięgiem. Gunn Rita Dahle jeździ rewelacyjnie i nie ma obecnie zawodniczki, które mogłaby jej zagrozić. Wjeżdżając na metę cztery minuty po Norweżce Majka wymachiwała polską flagą przy akompaniamencie wiwatującego tłumu. Pozostałe Polki, Magda i Ania, zajęły odpowiednio siódme i ósme miejsce, spełniając założenia wyścigu. Startujący po kobietach mężczyźni nie budzili już takich emocji. Wyścig w Książu był najważniejszy dla Marcina Karczyńskiego, który tutaj miał zapewnić sobie kwalifikację olimpijską, zdobywając minimum piętnaste miejsce. Jadący wysoko Marcin nie ustrzegł się pecha i będąc na siódmej pozycji złapał gumę. Mimo pogoni straty spowodowane naprawą były już nie do odrobienia i ostatecznie Karczyński zajął 36. miejsce. Najlepszy z Polaków Michał Bogdziewicz był o sześć oczek wyżej. W konsekwencji decyzję o dopuszczeniu Karczyńskiego do Igrzysk podjęto w poniedziałek i Marcin może spokojnie przygotowywać się do startu olimpijskiego. Wyścig mężczyzn należał do Hiszpana Jose Antonio Hermidy, który prowadził od startu do mety, nie dając sobie odebrać prowadzenia. Drugi na mecie Niemiec Lado Fumic skarżył się na bóle kolan i zmęczenie, które wyłączyło go z walki o pierwsze miejsce. Jako trzeci zameldował się na kresce w Książu Szwajcar Ralf Naaf. Zaraz po dekoracji mistrzostwa skończyły się, a Książ szybko opustoszał.
Co dalej?
Szukając jakiegoś podsumowania, musimy podkreślić, że impreza w Wałbrzychu zebrała bardzo dobre recenzje w Europie, a UCI chwaliła organizatorów. Polska zaoferowała to, co miała najlepszego, wspaniałe widoki, przepiękne trasy i dobrą organizację. Zawodnicy i trenerzy wyjeżdżali pełni pozytywnych wrażeń. Sami organizatorzy przyznają, że drobne potknięcia się zdarzały, ale raczej były one wynikiem nieścisłości kompetencyjnych niż wpadek organizacyjnych. Dużo uwag i komentarzy zebrali sędziowie, ale to już wewnętrzny problem PZKol. Najważniejszym skutkiem ME będą jednak starania Wałbrzycha o organizację Pucharu Świata w XC, DH i 4X w 2006 roku, które mają być poparte przez obecnych na Mistrzostwach delegatów UCI. Wszystko wskazuje na to, że będziemy mieli w końcu klasową imprezę MTB, najwyższej światowej rangi, a najznakomitsi zawodnicy będą nas odwiedzali częściej. Wałbrzych zaś wyrasta powoli na stolicę polskiego MTB i bardzo rowerowe miasto.