Miasto jest nasze!
Widzimy ich, jak z mozołem przedzierają się przez zatłoczone ulice, aby dostarczyć na czas przesyłkę. Kurierzy rowerowi niezależnie od pory roku czy pogody mkną wśród samochodów, balansując często na granicy życia i śmierci. Co jednak robią, gdy chcą się zabawić, spotkać z przyjaciółmi i pościgać na rowerach? European Cycle Messenger Championships (ECMC), czyli Mistrzostwa Europy Kurierów Rowerowych odbyły się pod znakiem wspomnianych trzech założeń. I to dokładnie w tej kolejności… Stadion Skra przy ulicy Wawelskiej w Warszawie jest olbrzymim, praktycznie nieczynnym już kompleksem sportowym. Wygląda jak betonowa pustynia porośnięta gdzieniegdzie krzakami. Odbywają się tu jeszcze czasem treningi czy rozgrywki niższej rangi, jednak wrażenie przebywania na terenie opuszczonego, nadgryzionego zębem czasu obiektu jest przytłaczające. Wyludnione budynki i walące się trybuny straszą z daleka. To właśnie miejsce, z klimatem przypominającym squat, zostało wybrane na rozegranie Mistrzostw Europy Kurierów Rowerowych w dniach 30.07 – 1.08. 2004.
Alleycat znaczy wyścig
W czwartek, który był dniem rejestracji i zwiedzania miasta, na ulicach Warszawy można już było zobaczyć większą niż zwykle liczbę kurierów. Kto „był w temacie”, mógł bez trudu zauważyć, że coś się zaczyna dziać. Kurierzy przybyli praktycznie z całego świata. Byli ludzie z Niemiec, Austrii, Szwajcarii, Irlandii, Stanów Zjednoczonych, a nawet z Australii. Te kraje nie zamykają jednak listy! Wśród zawodników zarejestrowanych do wyścigu znalazło się 326 osób, z czego większość stanowili goście z zagranicy. Na dodatek wielu przyjezdnych wcale nie brało udziału w wyścigu głównym, na zawodach było więc znacznie więcej osób, niż wskazują statystyki! Gdy na pustym, skąpanym w słońcu terenie Skry rozstawiano scenę, namioty sponsorów oraz wyznaczano trasę, nic nie zapowiadało tego, co dziać się miało później. Kurierzy rowerowi stanowią wyjątkowo specyficzną grupę zawodową, która jak chyba żadna inna wykształciła swoją własną subkulturę. Grupa ta nie zna podziałów międzynarodowych. Nie da się łatwo po wyglądzie odróżnić Polaka od Niemca czy Amerykanina. Pewne tradycje praktykowane są niezależnie od szerokości geograficznej. Jednym z elementów tej kultury jest organizowanie tzw. alleycatów, czyli wyścigów ulicznych, w których kurierzy ścigają się, zaliczając rozrzucone w mieście punkty kontrolne. Alleycat to wyścig i spotkanie towarzyskie w jednym, jako że z reguły ostatni checkpoint mieści się w jakimś pubie. To właśnie z alleycatów zrodziła się idea organizowania mistrzostw, najpierw lokalnych, później także Mistrzostw Europy i Świata. W tym roku właśnie Warszawa została drogą głosowania wybrana jako miejsce imprezy. Trzeba przyznać, że wszystkie obowiązki przypadające gospodarzowi zostały spełnione. Trasa była bardzo urozmaicona, konkurencjom towarzyszyły koncerty i inne imprezy, zapewniono miejsca campingowe (choć można było także wynająć tani pokój w pobliskim akademiku) oraz mnóstwo zabawy w bardzo wyluzowanym klimacie.
Bez rywalizacji
Myśląc o zawodach kurierskich trzeba odrzucić większość wyobrażeń dotyczących ścigania się na rowerach. Kurierzy to naprawdę bardzo specyficzna ekipa. Na zawody nikt nie przyjeżdża tylko po to, by się ścigać. „Ściganie? Hmm… no, w sumie tak, ale naprawdę jestem tutaj, żeby spotkać się z innymi kurierami i dobrze bawić” – komentuje, zaciągając się papierosem, Mike Toivonen z Londynu, którego spotykam podczas przedwyścigowego objazdu trasy. „Czy widziałeś gdzieś zawody, podczas których zawodnicy najpierw bawią się do 3-4 nad ranem, a później startują w wyścigu? Tutaj nikt się nie spina, żeby wygrać.” – dodaje Drążek, jeden z organizatorów. Rzeczywiście, gdy pierwszego dnia zawodów ze sceny ogłoszono początek wyścigu, ani jedna osoba nie podniosła się od stolika. Wszyscy siedzieli, jedząc kiełbaski i popijając piwo. Dopiero po ok. pół godzinie i wielu namowach ze strony organizatora na trasę ruszyła pierwsza osoba. Później dołączyły następne i zaczęła się naprawdę ostra jazda, podczas której nikt nie oszczędzał siebie ani sprzętu. Wyścig główny, w przeciwieństwie do alleycatów, odbywał się na zamkniętym torze poprowadzonym na terenie Skry. Taki sposób rozgrywek ma swoich przeciwników, którzy twierdzą, że jazda po zamkniętej trasie nie sprawdza umiejętności zawodnika, tak jak wyścig rozgrywany w ruchu miejskim. Są jednak mocne podstawy, żeby twierdzić, iż system jest dobry. „Oczywiście, moglibyśmy zorganizować zawody na ulicy. Problem w tym, że nie byłoby to sprawiedliwe. Polacy, znający topografię miasta, mieliby ogromną przewagę” – mówi Drążek.
„Ten tor to szaleństwo”
Trasa biegła w dużej mierze po nawierzchni betonowo-asfaltowej, sporo fragmentów wiodło jednak przez zarośla czy kamieniste ścieżki. Te ostatnie „atrakcje” były udręką dla zawodników startujących na rowerach szosowych i ostrych kołach*. Niektórzy przenosili swoje maszyny przez problematyczne odcinki, spora liczba osób z niewątpliwym mistrzostwem przedzierała się jednak przez nie na swoich rowerach. Sprzęt, nadający się bardziej na tor kolarski niż na wyścig cross-country, często odmawiał posłuszeństwa. Niektórzy zawodnicy byli zmuszeni zmieniać dętki kilkakrotnie w czasie jednego wyścigu. Mimo wysokiego stopnia trudności wytyczenie trasy okazało się jednym z najczęściej chwalonych elementów mistrzostw. „Ten tor to istne szaleństwo! Droga wiedzie przez piach i krzaki, w kilku miejscach trzeba biegać z rowerem po schodach albo przejeżdżać po chybotliwych deskach… Większość mistrzostw, w jakich uczestniczyłem, była rozgrywana na asfaltowych parkingach. Ta trasa jest najlepszą, jaką widziałem!” – komentował Max Staudt, który wraz ze swoją dziewczyną przyjechał na zawody aż z Philadelphii. Także Michael z Melbourne, którego spotkaliśmy na torze, gdy zbierał deski, by „trochę je pociąć, a później coś na nich namalować”, wyrażał się entuzjastycznie na temat toru. „Jest nieco trudny dla ostrokołowców, jednak tu właśnie chodzi o wyzwania. No i będzie weselej!” Jak to zwykle z wyścigami kurierskimi bywa, nie wystarczyło po prostu przejechać trasy w najkrótszym czasie. W różnych miejscach toru rozmieszczono punkty, z których zawodnicy musieli odbierać przesyłki (kartonowe pudełka) i rozwozić je do klientów. Trzeba było także zbierać stempelki z rozrzuconych po trasie punktów kontrolnych. Na dodatek… w odpowiedniej kolejności. To jednak nie wszystko. Teren Skry został podzielony na dwa „miasta” – Sodomę i Gomorę. Aby wjechać do Gomory i zaliczyć rozmieszczone tam checkpointy, zawodnik musiał zapłacić za wjazd „pieniędzmi”, czyli wymyślonymi z okazji wyścigu „petrobabilonami”, zarabianymi dzięki doręczaniu paczek. Trzeba było mieć więc głowę na karku, silne nogi na wiele się tu nie zdały. „Dzisiaj odpuszczam” – mówił Mike z Londynu, schodząc z trasy podczas pierwszego dnia eliminacji. „Nie zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodziło i pomieszałem zadania. Jutro będzie lepiej!” Jakby tego wszystkiego było mało, zawodnicy złapani przez lotny patrol dostawali mandaty za jazdę pod prąd oraz kary czasowe za nieprzypięcie roweru w punkcie odbioru lub zdania przesyłki. Mandaty trzeba było opłacić zarobionymi petrobabilonami przed wjazdem na metę. Kto nie miał, musiał jeździć i zarabiać dalej, aż uzbierał odpowiednią kwotę. Wymóg przypinania roweru sprawił, że większość zawodników zastąpiła ciężkie, używane na co dzień łańcuchy cieniutkimi linkami lub mini u-lockami, raczej nieprzydatnymi w codziennej pracy, jednak ułatwiającymi szybką jazdę. Poza tym elementem wyścig był jednak bardzo wiernym odzwierciedleniem pracy kuriera. Rozgrywające się w rytmie muzyki punk rockowych kapel wyścigi miały naprawdę dużą dynamikę. Zawodnicy, motywowani punkowymi utworami ryczącymi z głośników, jeszcze mocniej naciskali na pedały. Zdarzały się i wypadki, obeszło się jednak bez poważniejszych obrażeń.
Masa krytyczna
Wyścigi nie były oczywiście jedyną atrakcją. W trakcie zawodów odbyła się także tzw. masa krytyczna, czyli przejazd rowerzystów przez miasto. Masy są na porządku dziennym, a własciwie miesięcznym, ponieważ zdarzają się regularnie w każdy ostatni piątek miesiąca, ta jednak była wyjątkowa, właśnie z powodu mistrzostw. Połączone siły polskich i zagranicznych rowerzystów sprawiły, że w przejeździe uczestniczyło ponad tysiąc osób. Warszawa jeszcze czegoś takiego nie widziała! Gigantyczny peleton zawładnął na ponad dwie godziny głównymi ulicami miasta. Widok był niesamowity! Ludzie zatrzymywali się na chodnikach, a kierowcy patrzyli z niedowierzaniem. Na parę chwil rowerzyści rządzili miastem! Oprócz wyścigu głównego odbyły się także nocne alleycaty oraz konkurs skidów. Niektórzy zawodnicy wykonywali także stójki i praktykowali jazdę wstecz… Co to wszystko znaczy? Po kolei. Skid to po prostu ślizg. Wykonuje się go na rowerze wyposażonym w ostre koło. Polega na tym, że blokujemy tylne koło rozpędzonego roweru i suniemy w ten sposób na jak najdalszą odległość, oczywiście w przypadku zawodów, gdyż na ulicy chodzi po prostu o to, aby się zatrzymać. Problem w tym, że rowery z ostrym kołem nie mają tylnych hamulców i koło trzeba blokować siłą nóg. Niektórym zawodnikom udawało się pokonać w ten sposób nawet ok. 200 m. Byli i tacy, którzy wykonywali ten manewr „bez trzymanki”, bądź przewieszając jedną nogę nad kierownicą… Skid był zdecydowanie jedną z najbardziej spektakularnych i wyczekiwanych konkurencji. W dalszej części imprezy niektórzy ostrokołowcy robili stójki, w międzyczasie zdejmując na przykład koszulę, lub jeździli swoimi maszynami do tyłu, także… lawirując między widzami. Opanowanie roweru graniczyło w tych momentach ze sztukami cyrkowymi. Zawodnicy popisując się, wykazywali nadzwyczajnym mistrzostwem. Trzeba było zobaczyć, żeby uwierzyć i docenić ich umiejętności. Podczas konkursu skidów miało miejsce nadzwyczaj wzruszające wydarzenie. Minutą ciszy uczczono pamięć ofiar Powstania Warszawskiego. Niesamowite było widzieć, jak rozwrzeszczany, kolorowy tłum milknie. Ubrani w mieszankę punkowo-kolarskich strojów, przepasani łańcuchami kurierzy stali w ciszy jeszcze długi czas po umilknięciu wyjącej syreny. Konkurs oczywiście po chwili wznowiono, wydarzenie to jednak wywarło kolosalne wrażenie na uczestnikach.
Podsumowanie
Są trzy słowa, najlepiej charakteryzujące wydarzenie, którego byłem świadkiem – zabawa, zabawa i jeszcze raz zabawa. Tańczono z rowerami, zarzucano dętki na latarnie i robiono hula hop z opony. Głównym punktem programu zabawowego był koncert Zion Train w klubie CDQ, na który wszyscy udali się, oczywiście, na rowerach. To dopiero był widok… Kto nie był, niech już żałuje! „To, co tu zobaczyłem, przebija wszystkie inne zawody kurierskie, w jakich uczestniczyłem! Powiem więcej, w zeszłym roku byłem w ekipie organizującej Mistrzostwa Europy w Londynie, jednak w porównaniu z tym, Londynu nie było” – podsumował imprezę Mike. Coś jeszcze? Aha, wygrał Raphael Faiss ze Szwajcarii. Jednak nie o wygraną chodziło, a o imprezę, klimat i spotkanie ze znajomymi. „Nagrody? Hmm… no jakieś tam są… Ale czy myślisz, że kogoś z zawodników one obchodzą?” – powiedział jeden z organizatorów. Chodzi przecież nie o pieniądze, lecz o IDEĘ… *Ostre koło – typ roweru, w którym pojedyncza zębatka zespolona jest z piastą bez pośrednictwa wolnobiegu. Są to rowery z reguły bazujące na ramach rowerów torowych. Hamuje się, stawiając opór obracającym się pedałom. Czasami montowany jest przedni hamulec. Tylnych nie instaluje się wcale.