Licencja na amatorstwo

Poszukując w mediach informacji na temat polskiego kolarstwa amatorskiego, można nabrać fałszywych podejrzeń, że takowe u nas nie istnieje. Tymczasem analizując wyniki naszych kolarzy szosowych za granicą oraz uczestnicząc w wielkich imprezach masowych, można łatwo dojść do wniosku, że w naszym kraju istnieje wyłącznie kolarstwo amatorskie. Kolarze oficjalni Obok znanych z pierwszych stron gazet nazwisk niekwestionowanych mistrzów z Lotto, Intela, Knaufa czy DHL-Author, będących najbardziej widocznym wierzchołkiem góry lodowej, stoją tysiące osób tworzących strukturę organizacyjną polskiego kolarstwa „oficjalnego”. Lista klubów kolarskich zrzeszonych w strukturach Polskiego Związku Kolarskiego liczy ponad 320 pozycji, w większości UKS-ów (Uczniowskie Kluby Sportowe), choć są na niej również Towarzystwa Cyklistów i Kluby Turystyki Kolarskiej. W większości są to sekcje kolarskie zajmujące się szkoleniem młodzieży w dyscyplinach szosowych (tor, szosa) oraz MTB. Są wśród nich także kluby typowo turystyczne, zorientowane wyłącznie na lokalne imprezy sportowe i turystyczne zloty. Większości nazw tych klubów i tak nigdy nie spotkaliśmy podczas zawodów elity w randze ogólnopolskiej i z pewnością nigdy ich na tych zawodach nie ujrzymy. Ale to nie powód, by te małe kluby bagatelizować. Przyjmując jako (trochę wygórowaną) średnią około 20 osób-członków klubu, otrzymamy liczbę około 6 tys. osób, od których wymagane jest posiadanie licencji zawodnika. Oprócz nich licencjonowani są wszyscy trenerzy, lekarze, asystenci, asystenci medyczni (masażyści) i pozostałe osoby pracujące w kolarstwie (kierowca, mechanik). Zgodnie z przepisami sportowymi PZKol i UCI specjalne licencje muszą posiadać także sędziowie i organizatorzy zawodów. Przyjmując kolejne, wygórowane założenie, że siłę działaczy w klubie mierzymy w dziesiątkach (dziesiątce), bilans okazicieli licencji PZKol mógłby się rozrosnąć do dziesięciu tysięcy osób! Całkiem spora armia i niemałe wpływy. Jak widać na załączonym obrazku, nasza narodowa federacja kolarska (PZKol) oprócz skatalogowania wszystkich ludzi związanych z wyczynem nieśmiało stara się objąć swym opiekuńczym ramieniem także rejony „non profit”. Dokładniej rzecz ujmując, zupełnie pozbawione olimpijskiej przyszłości kategorie „masters”, „kolarz-turysta” i „hobby maraton”. Dlaczego? Najpierw przeanalizujmy, do czego uprawnia i do czego zobowiązuje posiadacza licencji ów dokument. Przyłącz się do UCI Wykupując licencję i składając na niej podpis, kolarz staje się częścią systemu „prawnego” Międzynarodowej Unii Kolarskiej (UCI). W pewnym sensie osoba licencjonowana uzyskuje dostęp do startu w wyścigach organizowanych bądź „koncesjonowanych” przez UCI i/czyli federację narodową. Start bez ważnej licencji w tych zawodach będzie unieważniony, a sprawca może liczyć na sankcje dyscyplinarne (choć to paradoks, bo kolarza bez licencji chyba nie powinny obowiązywać przepisy, których przestrzegania się nie podejmował). W pewnych przypadkach niemożliwe jest także wzięcie udziału w imprezie spoza kalendarza federacji przez osobę z licencją tejże. Ze zrozumiałych powodów obecny (a nawet były) posiadacz licencji PZKol nie może brać udziału w „Mistrzostwach Polski Amatorów Family Cup”, bo impreza broni się przed zawodowymi wygrywaczami nagród. Wszystkie 19 punktów oświadczenia, będącego integralną częścią licencji kolarskiej, wydaje się oczywiste i bardzo logiczne. Dotyczą owe punkty przestrzegania przepisów porządkowych, antydopingowych, komunikacyjnych i ubezpieczeniowych. Sprawa jest tym bardziej oczywista, jeśli kolarz ma reprezentować klub albo kraj na imprezach zagranicznych. Posiadacz licencji ma także prawo do składania oficjalnych protestów do Sędziego Głównego, a ten jest zobowiązany do rzetelnego rozpatrzenia takiego protestu. Tutaj pojawia się przewaga posiadania licencji nad jej nieposiadaniem. Zdarzają się bowiem sytuacje konfliktowe… Tymczasem osoby nieistniejące nigdy w ewidencjach PZKol-u w ogóle nie mają świadomości, iż istnieje procedura oprotestowania decyzji sędziów. Minusy szarej strefy Niestety, bycie „spoza układu” potrafi zaboleć. Tak jak w życiu. Nie płacąc podatków, możemy być pewni, że smutni panowie kiedyś zapukają do naszych drzwi. Brak praw zawodnika może spowodować, że na niektórych imprezach możemy być potraktowani niedobrze, a nawet bardzo źle. Sam przed laty wywołany do dekoracji stanąłem kiedyś na trzecim miejscu podium jako junior z czasem 40’05”, by po krótkiej chwili mógł mnie zastąpić junior z czasem 40”22’. Powód? On miał licencję, moja się dopiero wyrabiała… Regulamin był nieprzejednany. O wiele gorszą przygodę przeżyła 29 lipca br. pani Magdalena Wojtyła, która w tę feralną sobotę zdobyła Śnieżkę jako najszybsza z pań w kategorii „open”. W 16. Wyścigu w Kolarstwie Górskim na Śnieżkę sponsor prywatny przygotował nagrodę specjalną (pieniężną) dla najszybszej kobiety. Znane przede wszystkim z kolarskich kryteriów uatrakcyjnienie konkurencji powinno być natychmiast odnotowane przez sędziego odpowiadającego za przeprowadzenie zawodów. Czy tak się stało? Tego nie wiemy. Faktem jest, że samo rozdanie nagród nastąpiło jeszcze przed (!) ogłoszeniem wyników, a obiecywana przez prywatnego sponsora nagroda dziwnym sposobem powędrowała do kieszeni innej zawodniczki. Po krótkiej wymianie zdań naszej zawiedzionej zwyciężczyni ze sponsorem doszło do wybuchu złych emocji, zaś sponsor oznajmił, że ufundowaną przez siebie nagrodę ma prawo wręczyć dowolnej osobie, której zechce. Gdy i to nie załatwiło sprawy, a nasza zwyciężczyni upierała się przy prawie do nagrody, sponsor wypowiedział mniej więcej te oto święte słowa, świadczące o wielkim duchu sportu i rywalizacji fair-play – „Jak się ukaże jakikolwiek artykuł o tym incydencie, możesz zapomnieć o ściganiu się na Dolnym Śląsku.” My oczywiście wiemy, kto tak „sędziował”, znamy też prywatnego sponsora. Panią Magdę zapraszamy po odbiór teamowej koszulki Magazynu Rowerowego. Może Pani teraz nas reprezentować, pozostając bezpiecznie w „szarej strefie”. Po co się tak spinać? Polski rowerowy mainstream niestety zupełnie nie odzwierciedla wizji Prezesa Walkiewicza, który w rozmowach często powtarza, iż „wszyscy jeżdżący na rowerach są w PZKol-u”. Nie jest to twierdzenie prawdziwe. Większości uczestników imprez masowych niewiele obchodzą regulaminy i przepisy federacji, mimo iż regulaminy i przepisy federacji bardzo interesują się uczestnikami imprez masowych. Prawie nikt ze startujących w obu bikemaratonach nie legitymuje się wprowadzoną w 2004 roku licencją „hobby maraton”. Już pierwsze wyścigi uwzględniające istnienie takiej legitymacji pokazały, że przepis jest martwy. Będąc współorganizatorem maratonów Ritchey Cup (może ktoś jeszcze pamięta tę miłą, kameralną imprezę z lat 2003-2004), musiałem włączyć do regulaminu wymóg posiadania licencji „hobby”, aby regulamin w ogóle mógł zostać zatwierdzony przez Dolnośląski Związek Kolarski. Oczywiście, jak doszło do wyścigu, na starcie stanąć mógł absolutnie każdy, kogo stać było na wpisowe. Teraz ten kabarecik leci dalej. W kraju nastąpiła wielka dywersyfikacja kolarskich inicjatyw. Oto największe imprezy masowe, organizowane przez zapaleńców dla zapaleńców, gromadzą w letnie weekendy tysiące osób i radzą sobie bez „afiliacji” ze strony PZKol-u. Organizatorzy stworzyli własne schematy działania, silnie zamocowane w nowej komercyjno-marketingowej rzeczywistości, z dużą swobodą dobierają silnych sponsorów i media. Gwarantują wyżywienie na trasie, organizują noclegi i pomoc medyczną. A plany ramowe i regulaminy wyścigów wcale nie są kopiami tych, które przez lata według wzorcowego szablonu lansuje PZKol. Organizatorzy radzą sobie sami i, jak mówią, nie myślą o tym, czego potrzebują ze strony Polskiego Związku Kolarskiego… Hobby dla nikogo Doszło więc do pewnego rodzaju paradoksu. Założenie, że „wszyscy jeżdżący są z PZKol-u”, nie wytrzymuje porównania „szarej strefy” z „kolarstwem oficjalnym”. Po obu stronach znajduje się zapewne podobna liczba osób z przewagą „szarej strefy”, jeśli policzyć tylko tych naprawdę jeżdżących na rowerach. Nie ma zatem sensu dalsza biurokratyzacja, jeśli w zamian za formalności nie otrzymujemy nic, no, może poza możliwością starcia się z zawodowcami na Mistrzostwach Polski w Maratonie. Posiadacz licencji „hobby” jest przez nią uprawniony do startu w imprezach, w których z reguły nie jest ona wymagana… Wartość użytkowa licencji „hobby” jest zatem (poza wspomnianymi MP) jedynie ozdobna, a sama licencja jest tylko nieszkodliwym anachronizmem. Jednym z jej pamiętnych założeń (znów wracam myślą do pionierskich czasów, gdy idea licencji „hobby” dopiero powstawała) było usprawnienie obsługi przed startem. Można się spodziewać, że pomogłoby to w wydawaniu numerów, gdyby był tam jakiś kod paskowy albo chip. Dużo łatwiej sobie jednak wyobrazić, że to organizatorzy wielkich imprez jako pierwsi wprowadzą skuteczną elektroniczną identyfikację zawodników przed startem. Rower jest dla ludzi Tę opinię potwierdza Grzegorz „Gregor” Grabiec, dobrze znany szosowym długodystansowcom supermaratończyk, współorganizator składającego się z 6 imprez Pucharu Polski w Maratonach Szosowych. Od uczestników nie wymagamy niczego poza rowerem i oświadczeniem, że każdy startuje na własną odpowiedzialność. Nie sprawdzamy żadnych licencji i może dlatego przez nasze imprezy przewinęło się blisko 500 osób. Trasy są różnej długości, liczą od zaledwie 70 do aż 510 km w przypadku supermaratonu dookoła Zalewu Szczecińskiego. Każdy jest świadomy, że startujemy w otwartym ruchu ulicznym i zna ryzyko. Podobne imprezy świat zna od dawna i nigdy, poza jednym, szwajcarskim przypadkiem, pieczy nad organizacją nie sprawuje narodowa federacja kolarska. Nie przeszkadza to gromadzić na starcie nawet do 6000 ludzi. Osobiście nie wiem, w jaki sposób mógłby nam pomóc Polski Związek Kolarski. Kwalifikujemy się przecież gdzieś między turystyką typu PTTK a kolarstwem amatorskim. Nie inaczej sytuację opisuje Adam Orczykowski, obok Macieja Grabka etatowy sprawca zamieszania pod tytułem Eska FujiFilm Bikemaraton. Chcąc mieć rangę Pucharu Polski w Maratonie MTB, musieliśmy uzyskać zgodę naczelnego dysponenta Pucharu z Polskiego Związku Kolarskiego. Zgodę taką otrzymaliśmy, oczywiście z dalszymi konsekwencjami – opłaceniem Komisji Sędziowskiej z PZKol-u. Zobowiązaliśmy się także, że będziemy wydawać licencję „hobby maraton”, którą zawodnicy opłacą razem z naszym wpisowym. Prawie nikt się po nią jednak nie zgłaszał, bo niby czemu miał to robić? Wiadomo od dawna, że w naszych maratonach startować może każdy. Nie sprawdzamy żadnych licencji, nie interesuje nas, czy jesteś zawodnikiem czy nie. Ustanowiliśmy 20 kategorii wiekowych oraz klasyfikację teamową i rodzinną. Wręczamy 150 nagród. To chyba normalne, że 35-45-letni faceci przyjeżdżają na nasze imprezy po to, żeby się sprawdzić, żeby się bawić. Ich nie interesuje żadna biurokracja. Nawet nie wiem, czy są świadomi, że istnieje dla nich jakaś hobbystyczna licencja. Na imprezach mamy frekwencję rzędu 600-1000 osób, a od początku 5-letniej historii Bikemaratonu nasza baza uczestników, jacy wystartowali minimum jeden raz, urosła do 7-8 tysięcy nazwisk. My robimy swoje, dajemy całym klubom zniżki wpisowego, zatem zupełnie inaczej niż Związek staramy się wychwycić i „wychować” nowych klientów. Adam mówiąc o Polskim Związku Kolarskim zastrzega – Nie mam nic przeciwko współpracy, ale niech to będzie współpraca partnerska. Możemy razem zdziałać wiele dobrego, w końcu mamy sponsorów i media. Ale niech to nie będzie tak, że ktoś nam mówi, jak mamy robić naszą robotę. Dogadujmy się po partnersku. A morał? Najlepiej byłoby, gdyby wszyscy pamiętali, po co w ogóle wsiadamy na rowery. A poza tym, jeśli każdy z nas, nie tylko bikerów-amatorów, ale także organizatorów amatorskich imprez, sędziów i wszystkich osób w kolarstwie, czy to szosowym czy górskim, weźmie sobie do serca punkt siódmy oświadczenia składanego przy wydaniu licencji kolarskiej, nie damy się zwariować i będziemy się wszyscy dobrze bawić. Dla całej reszty wymyślono krawat, garnitur, biurko, stosy przepisów, kary we frankach szwajcarskich i klimatyzowane auto na co dzień. Tekst: Bolek Traczewski

top 3

Czytaj więcej

Jeździj jak zawodowcy i zabezpiecz swój telefon na rowerze – uchwyt do telefonu na rower marki RokForm

Czytaj więcej

Filmy

Wybór redakcji

Czytaj więcej

Jeździj jak zawodowcy i zabezpiecz swój telefon na rowerze – uchwyt do telefonu na rower marki RokForm

Czytaj więcej
comments powered by Disqus

Informuj mnie o nowych artykułach