Młody gniewny
Kariera sportowa Maćka Kucbory to droga ciągłego rozwoju. Jest jednym z niewielu zawodników w Polsce specjalizującym się wyłącznie w dualu i four crossie. Żeby osiągać sukcesy, trzeba być zdecydowanym, a Maciek zdecydował się na walkę z rywalami. Na pytanie, czy jest dobry, odpowiedział tytułem Mistrza Polski w four crossie. Teraz ma przed sobą nowy cel – odnosić sukcesy za granicą.
W tym roku osiągnąłeś największy sukces w karierze, zostałeś Mistrzem Polski w 4X i wystąpiłeś na Mistrzostwach Świata. Jak wspominasz te mistrzostwa? Samą imprezę bardzo sympatycznie, natomiast jak wspomnę osiągnięty rezultat, raczej nie jestem zadowolony. Szczerze mówiąc, nie był to mój najlepszy występ. Co okazało się największym problemem? Teraz, oceniając nasz udział, zastanawiam się, co nie było problemem? Jeżeli chodzi o start w 4x, na moim wyniku zaważyły głównie problemy, które określę jako „organizacyjne”. Nie chodzi mi o sprzęt, ale całą otoczkę organizacyjną dotyczącą kadry ekstremalnej. Po pierwsze nie mieliśmy opiekuna na miejscu. Zajmował się nami Grzesiek Molcik, który zarezerwował hotel i starał się pomagać na miejscu. Niestety, Grzesiek nie bardzo radził sobie na odprawach, stąd byliśmy chyba najgorzej poinformowaną ekipą na mistrzostwach. Nie znaliśmy na przykład dokładnych godzin treningów. Razem z Maćkiem Jodką spóźniliśmy się przez to na oficjalny trening i jeździłem po torze może ze dwadzieścia minut. Były tego raptem dwa przejazdy. Niektórych hop nie pojechałem ani razu, co odzwierciedliło się w wyniku. Ponieważ na MS nie ma otwartego toru przez dwa dni, a godziny treningów są dokładnie ustalone, nie mogliśmy już tego nadrobić. W efekcie zająłem 57. miejsce i nie mogę powiedzieć, żebym był zadowolony. Z tego, co mówisz, wynika, że kadra zjazdowców nie jest zorganizowana w odpowiedni sposób? To śmieszna sprawa. Byłem na takiej imprezie po raz pierwszy. Dyrektor kadry zjazdowej, Paweł Kibiń, nie mógł jechać na mistrzostwa z przyczyn osobistych, więc niejako przekazał nas Grześkowi Molcikowi. Już w drodze zadzwonił do nas jeden z przedstawicieli PZKol i powiedział, że zapomniał zabrać pieniądze przeznaczone na nasz pobyt. Musieliśmy „po drodze” pożyczać na noclegi, jedzenie a przede wszystkim paliwo. Na miejscu okazało się zaś, że pieniędzy jest po prostu za mało i ledwie nam starczało. Dopiero kiedy Paweł przelał pieniądze na konto (trudno powiedzieć, czy prywatne, czy ze związku), sytuacja się poprawiła. Nie zmienia to jednak faktu, że nie mieliśmy faktycznie żadnej opieki na miejscu. Ciąg dalszy w numerze 1-2(12)/2004