Opowieść nawróconego grzesznika
„Ludzie listy piszą, zwykłe, polecone…” – śpiewali Skaldowie. Floyd Landis również napisał kilka listów, tyle że w wersji elektronicznej. Przyznał się w nich do dopingu, oskarżając przy okazji byłych kolegów z ekipy US Postal
Tekst: Wolfgang Brylla, zdjęcia: east news
Padły zarzuty m.in. pod adresem Lance’a Armstronga i Leviego Leipheimera. Dostało się też Johanowi Bruyneelowi, który miał być na początku XXI wieku „mózgiem” dopingowego programu „pocztowców”. Co takiego napisał Landis w swoich mailach adresowanych do Amerykańskiego Związku Kolarskiego oraz UCI? Po kolei. Aby zrozumieć przesłanki, jakimi kierował się Landis, należałoby naświetlić jego kolarską przeszłość… Długi czas Landis jeździł w cieniu Armstronga, pomagając mu w latach 2002–2004 trzykrotnie zwyciężyć w Tour de France. Następnie przeszedł do szwajcarskiej ekipy Phonak Andy’ego Rihsa. Szczyt formy osiągnął w sezonie 2006, kiedy wygrał nie tylko wyścig Paryż – Nicea, ale też Tour of California oraz Tour of Georgia. Dopiero później okazało się, że świetną dyspozycję zawdzięczał nielegalnemu wspomaganiu. „Napompowany” Landis triumfował w lipcu w „Wielkiej Pętli”, a jego wiktoria odbiła się szerokim echem. Po kryzysie na szesnastym etapie już dzień później nie było na niego mocnych, bo w drodze do Morzine wychowany w mennonickiej rodzinie Landis odrodził się. „Niczym Feniks z popiołów” – takie nagłówki pojawiały się na pierwszych stronach gazet. Do dziś świat podziwiałby kolarza z Pensylwanii, gdyby nie fakt, że w moczu Landisa wykryto testosteron. Dwa lata później odebrano mu tytuł „króla Paryża”. W tzw. międzyczasie w sądowych bataliach zdążył stracić około 2 mln dolarów. Afera Landisa Od samego początku Landis zaprzeczał, jakoby naklejał sobie plastry z testosteronem. Anormalny stosunek poziomu testosteronu do epitestosteronu (11:1) tłumaczył zbyt dużą ilością wypitego piwa. „Byłem tak sfrustrowany po 16. etapie, że w kawiarni wypiłem z kolegami dwa piwka, a potem z cztery kieliszki whisky. Moja wartość testosteronu ma podłoże naturalne. Moje zwycięstwo zawdzięczam wyłącznie ciężkiej pracy i treningom” – mówił Floyd. Landis nie szczędził pieniędzy na zespół adwokacki. Chciał mieć najlepszych fachowców od prawa dopingowego i cywilnego, którzy oddaliliby od niego zarzuty. I rzeczywiście, bystrzy adwokaci na samym początku święcili mniejsze bądź większe triumfy. Wykazali, że laboratorium w podparyskim Chatenay-Malabry źle oznaczyło próbkę moczu Landisa. Podążając tym tropem, chcieli wyciągnąć swojego klienta z największych opresji. Nie do końca im się to udało. Być może dlatego, że w tym samym czasie na jaw wyszedł fakt włamania do sieci komputerowej francuskiego instytutu. Niektóre dane dotyczące Landisa zostały podmienione, inne skasowane. Jednym z głównych podejrzanych jest do tej pory Arnie Baker, z którego laptopa miał zostać przeprowadzony hakerski atak. Dodajmy, że Baker był prywatnym trenerem Landisa. Autograf drogo sprzedam! Ciągnąca się procedura sądowa kosztowała Landisa coraz więcej. „Być może będę musiał zrezygnować z procesu. Po prostu brakuje mi pieniędzy”. Landis zarabiał publicznymi występami w supermarketach (!), sprzedawał za 25 dolarów karty z autografem (!), napisał książkę „Positively False” („Pozytywnie fałszywy”), a nawet założył własną fundację „Floyd Landis Fairness Fund”. Miała ona zbierać od wiernych kibiców datki, który zostałyby przeznaczone na pensje adwokatów. W ten sposób udało mu się zgromadzić ponad 500 000 USD. Jednocześnie nie mógł już liczyć na sponsorów, którzy powoli zrywali z nim kontrakty i odwracali się plecami. Jego stronę trzymali za to m.in. Eddy Merckx i… Armstrong. Landis był na tyle pewny swego, że złożył nawet wniosek o publiczne przesłuchanie w gmachu Pepperdine University Law School w Malibu. Na świadków powołano kilku speców antydopingowych oraz Grega LeMonda, będącego od kilku lat największym krytykiem Armstronga. Przed trzyosobowym gremium Amerykańskiego Trybunału Arbitrażowego (AAA) LeMond wyznał, że menadżer Landisa Will Geoghegan go szantażował. Geoghegan groził mu, że jeśli stawi się przed trybunałem, poinformuje media o jego trudnym dzieciństwie. LeMond był w młodości molestowany. „Nie wiedzieliśmy o tym, co zrobił Geoghegan. Jego zachowanie było okropne. Byliśmy w szoku. Mr. Landis natychmiast go zwolnił” – powiedział adwokat Maurice Suh. Wojna i pokój AAA cztery miesiące zastanawiał się, co począć z Landisem. Ostatecznie zawieszono go na dwa lata (do końca stycznia 2009 roku). Raport komisji z uzasadnieniem werdyktu liczył sobie 84 strony. Bohater Amerykanów z lipca 2006 roku stał się antybohaterem. Landis zniknął z kolarskiej sceny. Wokół jego osoby zrobiło się nadspodziewanie cicho. Do kolarstwa wrócił w sezonie 2009, kiedy związał się z małą drużyną Ouch. Team sponsorowany był przez Brenta Kaya, lekarza Landisa. Z comebacku Landisa cieszył się Armstrong, który również zdecydował się na ponowną przygodę na rowerze. „Nieraz wkurza mnie, kiedy patrzę na ludzi, którzy mają coś przeciwko Floydowi. Dobrze, że wraca”. Kto spodziewałby się, że rok później w ich stosunkach nastąpi przewrót? Landis wciąż myślał o udziale w Tourze, ale mógł o nim jedynie pomarzyć. Ouch był zbyt słabą grupą, a Amaury Sport Organisation (ASO) nie chciała widzieć na swoich drogach skazanego dopingowicza. Pozostały mu więc tylko wyścigi w USA, jak np. Kalifornia, Georgia czy Tour of the Gila. Landis czuł prawdziwą awersję do kontrolerów. „Nie wierzę im. Większym zaufaniem darzę pierwszą lepszą osobę spotkaną przypadkowo na ulicy”. Chcąc jednak ścigać się w kolarskich imprezach, musiał tolerować „chaperonów”. Landis wanted! Wydawało się, że Landis niczym nas już nie zaskoczy. Co prawda pojawiały się plotki na temat jego transferu do Rock Racing, ale były to tylko spekulacje. „Dżinsowa” ekipa milionera Michaela Balla nie otrzymała od UCI licencji prokontynentalnej i teraz uczestniczy tylko w lokalnych wyścigach. Rozwścieczony Ball całą winę za brak upragnionego papierka zrzucił na… Landisa. „Popełniliśmy błąd, głośno mówiąc o naszym zainteresowaniu Landisem. Wielu to się nie spodobało”. Nie powiódł się też flirt Landisa z RadioShack. Armstrong, jak to Armstrong, zawsze lubiący bawić się z mediami, nie wykluczał angażu Landisa. Oczywiście do niego nie doszło, a Floyd podpisał umowę z teamem Bahati Foundation. Landis był już wówczas poszukiwany przez francuską prokuraturę listem gończym. Francuzi potraktowali go jak przestępcę, bo Landis nie stawił się na przesłuchanie, które miało się odbyć w Nanterre pod Paryżem. Śledczy chcieli poznać szczegóły ataku na komputery w Chatenay-Malabry. „To nieprawda. Nigdzie się nie wkradałem. Jak widać, to kolejny sfingowany dowód przeciwko mnie” – żalił się Landis. Ostatecznie kropla przelała czarę goryczy – Landis nie doczekał się startu w tegorocznym Tour of California. W imieniu swojego pracodawcy zwrócił się do sponsora generalnego wyścigu, koncernu farmakologicznego Amgen, który produkuje preparaty EPO… Amgen uznał, że zespół Landisa jest za słaby, by w maju móc rywalizować na kalifornijskich bezdrożach z RadioShack czy HTC-Columbia. Wkrótce potem Landis napisał swoje pierwsze słynne maile. Masz wiadomość Kiedy na ekranach komputerów UCI, amerykańskiej federacji kolarskiej i Amerykańskiej Agencji Antydopingowej (USADA) ukazała się treść e-maili od Landisa, mało kto przypuszczał, jaką sensacyjną treść będą zawierać. W kolejnych dniach fragmenty listów przedrukowały największe amerykańskie dzienniki, nie tylko tabloidy. „Grzesznik” Landis przestał owijać w bawełnę i niczym na spowiedzi przyznał się do dopingu. W wywiadzie dla telewizji ESPN oświadczył, że w przeciągu swojej kariery stosował EPO, testosteron, hormon wzrostu, żeńskie hormony i insulinę. Dodał, że doping w US Postal był na porządku dziennym. Po raz pierwszy z zakazanymi praktykami miał zetknąć się w 2002 roku. Armstrong i Bruyneel podobno uczyli go, w jaki sposób ma przyklejać sobie testosteronowe plasterki, jak ma używać sterydowych pasków. Zapoznali go też jakoby z dopingiem krwią. O doping Landis posądził przy okazji Leviego Leipheimera, George’a Hincapie, Dave’a Zabriskie i Jose Luisa Rubierę. „Razem z Armstrongiem odbyliśmy w czasie treningów wiele długich rozmów. Wyjaśnił mi postępy w wykrywalności EPO. Powiedział, że teraz transfuzje krwi są wręcz niezbędne” – takimi słowami cytował Landisa dziennik „Wall Street Journal”. Smakowite kąski Z powodu ataków na bożyszcze USA Landis stracił w oczach fanów za Atlantykiem resztki szacunku. Wzdłuż trasy Tour of California ustawiły się setki widzów trzymających w rękach wielkie banery z rysunkiem szczura i nazwiskiem Landisa. Głośno skandowali wulgarne i obelżywe epitety, w stylu: „Landis jesteś niczym. Jesteś zerem. Jesteś g…”. Kibicom kolarstwa szczególnie nie spodobał się jeden z fragmentów spowiedzi, w którym Landis z detalami przedstawił dzień hotelowy w hiszpańskiej Gironie. „W roku 2003 byłem w Gironie, gdzie mieściła się europejska siedziba US Postal. Przygotowywaliśmy się na Tour. Pobrano mi wówczas krew, konserwę schowano do lodówki. Znajdowały się tam już torebki Armstronga i Hincapiego. Lance musiał na kilka miesięcy opuścić Hiszpanię, ale kazał mi mieć baczenie na lodówkę. Nie mogło zabraknąć prądu, inaczej krew okazałaby się bezużyteczna w perspektywie pętli”. Oliwy do ognia dolał kolejny fragment z wypowiedzi Landisa, w którym opisana została procedura transfuzji krwi. W trakcie Touru w 2004 roku ekipę Bruyneela zakwaterowano w hotelu w wiosce Saint-Leonard-de-Noblat. Podobno 12 lipca obstawiono w nim wszystkie korytarze, a mechanicy i masażyści stanęli na czatach. „W jednym z pokoi Armstrong, Rubiera i Hincapie kładli się na łóżka. Lekarze rozpoczynali transfuzje krwi. Pocięte na paski torebki spłukiwano następnie w klozecie”. Trudno o poważniejsze zarzuty. Skonfrontowany z oskarżeniami Armstrong zareagował w typowo amerykański sposób. Luz połączony ze stanem lekkiego wkurzenia. „Nie warto się tymi zarzutami zajmować. Nie chcemy marnować ani naszego, ani waszego czasu. To my jesteśmy wiarygodni, nie on. Jak można wierzyć osobie, która podczas Tour of the Gila sama mówiła do siebie?”. Landis nękał rzekomo „Bossa” już od dwóch lat smsami i mailami. Wysyłał też wiadomości do Bruyneela, Zabriskiego, Leipheimera oraz Andrew Messicka, szefa Amgen. „Chciał wymusić start w ToC. Inaczej groził, że coś niecoś wyjawi mediom. Powiedziałem mu: rób, co masz robić” – dodał siedmiokrotny zwycięzca TdF. Rower kupię, rower sprzedam Śledztwo wszczęła amerykańska prokuratura i Światowa Agencja Antydopingowa (WADA). Choć w dochodzenie włączył się też Interpol, WADA nie ukrywa, że może się ono toczyć kilka ładnych lat. „Śledztwo nie należy do łatwych. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy zakończyli je dopiero w 2016 roku” – oznajmił dyrektor generalny David Howman. Mimo tego WADA ma powody do optymizmu. W Stanach Zjednoczonych do pracy wziął się „szeryf” Jeff Novitzky z US Food and Drug Administration (Amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków), który sądził już sportowców w aferze Balco. Oprócz tego w USA obowiązuje prawo antymafijne Racketeer Influenced and Corrupt Organizations Act. Może być zastosowane w przypadku, gdyby dowiedziono Bruyneelowi handel środkami dopingowymi w US Postal. Prokuratura bada jak na razie przede wszystkim to, czy pieniądze od głównego sponsora – amerykańskiej poczty – nie były przeznaczane na zakup zakazanych preparatów. Są poszlaki, że pocztowe dolary wcale nie musiały być jedynymi, na jakie mógł liczyć Bruyneel. Możliwe, że Belg sprzedawał sprzęt rowerowy swojego zespołu, dzięki czemu mógł w znacznym stopniu sfinansować siatkę dopingową. Landis powiedział „Wall Street Journal”, że w 2004 roku w ekipie brakowało 60 kompletnych rowerów. „Na Paryż – Nicea pękła mi rama. Chciałem otrzymać nowy sprzęt, ale Bruyneel odpowiedział mi, że go na to nie stać”. Były kolega drużynowy Landisa David Clinger potwierdził te przypuszczenia: „To prawda. Sprzedawali rowery w internecie. Stary rower Lance’a był wart 10 czy 20 tys. dolarów”. W drugiej części tegorocznego TdF Bruyneel potwierdził, że sprzedawał rowery na eBayu. Podkreślił jednak, że takie transakcje miały miejsce dopiero po 2007 roku, czyli po rozwiązaniu następcy US Postal, drużyny Discovery Channel. Kasa Każdy sympatyk kolarstwa zadaje sobie teraz kluczowe pytanie – wierzyć czy nie wierzyć Landisowi? Z jednej strony zdążyliśmy się przyzwyczaić do dopingowych zarzutów wobec Armstronga. W końcu cały czas nierozwiązana pozostaje kwestia jego pozytywnych próbek na EPO z Touru w 1999 roku. Z drugiej jednak strony enuncjacje Landisa wydają się być nieraz lekko przerysowane i przesadzone. Co więcej, niezgodne z prawdą. Landis oskarżył przykładowo byłego prezydenta UCI Hein Verbruggena o zatuszowanie pozytywnych wyników testów „Sir Lancelota” z Tour de Suisse w 2002 roku. Jest jednak jedno „ale”… Osiem lat temu Armstrong nie wystartował w Szwajcarii! UCI wydała komunikat, w którym jednoznacznie stwierdziła, że w okresie od 2001 do 2003 zanotowano 24 przypadki stosowania EPO. Żadna próbka nie pochodzi z Tour de Suisse. Emerytowany Verbruggen również zaprzeczył, jakoby usunął fiolki Armstronga. Verbruggen musiał jednak przyznać, że przyjął od Lance’a w 2005 roku 125 tys. dolarów, za które zakupiono Sysmex, urządzenie służące do analizy krwi. Dziennikarze zinterpretowali tę darowiznę jako „nagrodę” dla UCI za wyciszenie skandalu z EPO. Innymi słowy Armstrong miał przekupić Unię. „Armstrong odwiedził naszą siedzibę w 2002 roku. Był nią zauroczony i obiecał finansową pomoc. Zgodziliśmy się na nią, ponieważ pragniemy, by kolarstwo się rozwijało. Kilka razy musieliśmy przypominać Armstrongowi, że musi przelać nam pieniądze” – tłumaczył Pat McQuaid. McQuaid, aktualny prezydent światowej federacji, nie jest obiektywny w sporze między Landisem a resztą świata. Radował się jak dziecko, kiedy do peletonu wracał Armstrong, lecz nie był zbyt zadowolony, kiedy na ten sam krok zdecydował się Landis. Do tego McQuaid stoi murem za swoim teksańskim pupilkiem. „Wiarygodność Landisa jest równa zeru. On chce się tylko zemścić. Każdy to widzi. Jestem po stronie Armstronga, ponieważ to jeden z największych sportowców naszych czasów”. Gdzie leży prawda? Co ciekawe, Landisa wspierają liczni eksperci dopingowi, zdaniem których w jego zeznaniach jest ziarno prawdy. Nie zawsze są to dowody bezpośrednie. Podobno w Phonaku Landis wydawał na doping 90 tys. dolarów rocznie, a całą kwotę zwracał mu menadżer drużyny Andy Rihs. Właściciel BMC Racing oczywiście zaprzecza, że wiedział o dopingowej działalności swojego podopiecznego: „W ostatnich latach Landis cienko przędzie. Szuka reflektorów i błysków fleszy. Nic, co mówi, nie jest prawdą”. Innego zdania jest Australijczyk Michael Ashenden. Jego zadanie polega na wykrywaniu dopingu. „Zeznania Landisa pomogą nam. Wiemy, czego mamy szukać. Szukamy małych dawek EPO w kombinacji z transfuzjami. Dzięki temu udoskonalimy paszport biologiczny”. Listy Landisa mogą mieć wielkie znaczenie dla kolarstwa, nie tylko amerykańskiego, wiele wskazuje na to, że będziemy do nich wracać wielokrotnie. Ciąg dalszy tej historii nastąpi. W przypadku zemsty trudno mówić o happy endzie, więc ofiary będą na pewno, a czas pokaże, po której stronie. Co wiemy dziś? Słowa Landisa przeciw słowom Armstronga i Bruyneela. Brakuje dowodów na systematyczny doping w US Postal, a same maile wysyłane w świat przez Landisa nie wystarczą. Potrzebni są świadkowie. Jednym z nich mogłaby być eksżona Armstronga Kristin, która podobno na własne oczy widziała, jak przekazywano Landisowi plastry z testosteronem oraz strzykawki z EPO. Kristin nie puszcza jednak pary z ust…