Polskie kolarstwo na rozdrożu
Jedynym celem tego tekstu jest wywołanie zdenerwowania u czytelnika. Zawarliśmy w nim wszystkie fobie i frustracje,jakie łączą się z polskim kolarstwem. Oprócz tej, że rządzi nim układ.
Bez pieniędzy
Brak pieniędzy to odwieczny problem polskich działaczy sportowych. Oczywiste jest, że bez kasy nie ma ścigania na światowym poziomie. Polski wynalazek polega jednak na tym, że w naszym sporcie kasy jest dużo, tylko dziwnie jest ona wydatkowana. Nie ma zatem pieniędzy na szkolenie, sprzęt i fachowców. Duże pieniądze pojawiają się przy okazji załatwienia czegoś, dania w łapę czy zakombinowania. Najpiękniejszym przykładem w Polsce jest piłka nożna… Nie ma tam pieniędzy na wypłaty dla zawodników, ale są na łapówki dla sędziów. I to jakie pieniądze. Największy polski kontrakt w tym roku w przypadku kolarza wynosił 200 tysięcy złotych. Za tyle pieniędzy w I lidze piłki nożnej można było ustawić ze dwie, góra trzy kolejki. Na wygranie mistrzostwa trzeba było zrzucić budżet kilku małych klubów kolarskich, jeżeli nie kilku dużych. Pieniądze są więc, tylko wydaje się je tam, gdzie można na tym zarobić. UCI nie pozwala na długi, każe się rozliczać do ostatniego euro. W tym roku obserwowaliśmy zatem kolejny etap upadku CCC, czyli kłótnie o koszulki i rowery. Wiadomość z ostatniej chwili. Ponoć firma ta wraca do kolarstwa, ale już z innym dyrektorem sportowym.
Bez wyścigów
Utyskiwanie na polskie kolarstwo to również krytyka wyścigów, których w Polsce albo nie ma, albo są, ale złe. W tym roku okazało się, że nawet Tour de Pologne jest zły, bo kolarze jadą za wolno i bez sensu funduje się im tygodniowe wczasy. Sami kolarze powiedzieli, że TdP jest zły. Zły jest dlatego, że za długi, za ciężki, zbyt deszczowy i za bardzo w Polsce. Dzięki temu wszyscy mają do wszystkich pretensje, a największe mają do nas Czesi. Raz, że nie pomogliśmy uratować Wyścigu Pokoju, dwa, że nie wpuściliśmy Sosenki do TdP. Tymczasem w Polsce odbywa się tyle wyścigów, ile powinno się odbyć i na ile stać kraj taki jak Polska. Poziom organizacji części z nich wskazuje, że kilka powinno jednak zniknąć. Zwłaszcza, że imprezy dla amatorów przewyższają już zasięgiem medialnym i stopniem organizacji imprezy dla zawodowców i gromadzą, co znamienne, więcej kibiców. Nic więc dziwnego, że trwa proces wycofywania się sponsorów ze znacznej część imprez i pewnie w kolejnych latach znikną następne wyścigi. Żeby dostać pieniążki od sponsora, trzeba oferować mu w zamian coś konkretnego. I tu rodzi się kolejny problem… Mało kto potrafi w Polsce sprzedać kolarstwo i kolarzy. Może więc polski peleton bardziej potrzebuje pomysłu niż pieniędzy? Zdolnych organizatorów prędzej niż wielkich kolarzy? Przecież w tym roku naczelnym wnioskiem było, że lepiej gdy ścigają się trzecioligowi kolarze polscy niż pierwszoligowi zagraniczni… Dziwnym trafem polskiemu miłośnikowi kolarstwa się nie dogodzi. Może jednak zabłyśnie światełko w tunelu, bo powstała w tym roku Proliga ma się rozwinąć.
Bez szans dla młodych
„Młodzi mają dzisiaj trudniej niż kiedyś” – powiedział Ryszard Szurkowski, czym zapewne trafił do serc młodych ludzi. Zwłaszcza tych, którzy nie widzą dla siebie szansy w zawodowym peletonie. Znakomity polski kolarz poszedł krok dalej i założył klub dla młodych. Już teraz pewnie jest zasypywany aplikacjami chętnych, dla których nie starczyło miejsca w innych drużynach. I oby z klubu tego wyrosło wielu znakomitych zawodników. Co będzie, jeżeli nie wyrosną? Cezary Zamana, jedząc śniadanie przed kolejnym etapem wyścigu dookoła Hesji, westchnął i powiedział – „I co ja mam poradzić, że cały czas jeszcze wygrywam?” Zamana jest obok Zbigniewa Piątka najczęściej wysyłanym na emeryturę zawodnikiem. Nawet ci, którzy twierdzą, że od doświadczonych zawodników młodzież powinna się uczyć, wołają głośno – „Posuń się!” Może być mały problem. Kiedy Zamana zaczynał karierę, nie namawiał nikogo do przejścia na emeryturę, tylko wygrywał z nim w wyścigu. W Hesji było to wyraźnie widać, kiedy jego największym rywalem został młody Holender. Tymczasem młodzi Polacy mają żal, że nikt ich nie chce w klubach zawodowych. Realnie rzecz biorąc, w Polsce zarejestrowanych jest w chwili obecnej siedem ekip szosowych i jedna MTB. Jak widać, nie ma w nich wiele miejsca. Jeszcze kilka lat temu na zawodowstwo przechodziło w ciągu roku kilku kolarzy, i to w Europie. Nikt nigdy nie mówił, że do zawodowego peletonu łatwo się dostać. Teraz wielu młodych zawodników chce od razu znaleźć się w ekipie zawodowej, najlepiej z fajnym kontraktem. Tylko że zawodowcy nie chcą młodych bez osiągnięć i mają rację, bo są to firmy nastawione na biznes. Kluby zaś nie są zainteresowane dorosłymi bez mała zawodnikami, kiedy dostają pieniądze głównie na szkolenie młodzieży. Rośnie więc frustracja młodych i chęć pogonienia starych. Tymczasem jedyną przepustką do zawodowego peletonu są sukcesy w Polsce lub szybki wyjazd na zachód i mozolne wspinanie się do góry. Jeżeli o to chodzi, młodzi polscy zawodnicy mają w końcu takie same szanse, jak ich zachodni koledzy. A swoją drogą, czy ktoś słyszał o klubie założonym przez młodych zawodników dla samych siebie? Takie kluby pozakładali np. polscy zjazdowcy i całkiem nieźle się mają. Przynajmniej nie narzekają, że nikt ich nie chce, tylko jeżdżą na rowerach… Intel podpisał zaś w tym roku w Polsce kontrakty z dwoma młodymi zawodnikami i teraz ma czterech młodych w składzie. Podpisał z tymi, którzy się pokazali na wyścigach…
Ale bez afer
Bezruch w polskim peletonie widać również na przykładzie afer, których nie ma. Nisza polskiego kolarstwa jest już tak głęboka, że rzadko do niej zagląda ktokolwiek, kto nie jest kolarstwem zainteresowany. Pozwala to naszej ulubionej dziedzinie sportu na życie własnym życiem. Jeżeli w Europie problem śmieci wyrzuconych przez drużyny kolarskie do kubła potrafi znaleźć się na pierwszej linii frontu zainteresowania, w Polsce przyłapanie nawet całego peletonu na dopingu nie jest w stanie nikogo ruszyć. Oto w tym roku mieliśmy małą, polską aferkę dopingową z udziałem jednego z lepszych w naszym kraju zawodników – Piotra Przydziała. Przez wiele dni krążyły w necie jakieś niedomówienia, plotki, poszlaki. Ktoś coś wiedział, ktoś inny sugerował. W końcu już chyba nie można było dalej udawać, że nie ma problemu i sprawa ujrzała światło dzienne. Mniej więcej po miesiącu, kiedy znaczna część środowiska kolarskiego wiedziała, kto i co, opinia publiczna została łaskawie powiadomiona o wykryciu niedozwolonych środków w organizmie kolarza. Sam zainteresowany stwierdził, że mógł być bardziej przewidujący, kiedy brał lekarstwo, którego skład nie do końca był mu znany. Jak na kolarza z wieloletnim stażem, kontrolowanego również sporo razy i mającego już wpadkę z dopingiem na swoim koncie, rzecz niebywała. Co ciekawe, nasz związek kolarski stwierdził, że fakt recydywy zachodzi i nakazał dwuletnią dyskwalifikację. Interesujące. Można było przecież zdyskwalifikować jedynie na okres zimowy. Spora grupa fanów już robi zakłady, czy za kilka miesięcy kolarz nie wystąpi z wnioskiem o odwieszenie kary. Przypadek Przydziała pokazuje, że nieprawdą jest, jakoby polska młodzież nie uczyła się od starszych. Oto na dopingu, również na Mistrzostwach Polski, tylko że MTB, przyłapano Marlenę Pyrgies, wschodzącą gwiazdę tego sportu. Tym razem poprzestano na naganie i upomnieniu, pewnie z myślą, żeby nie łamać kariery. Tymczasem juniorka, która wpada na mistrzostwach kraju na dopingu, już złamała sobie karierę. U tej młodej zawodniczki znaleziono w organizmie Hydromorphon, środek przeciwbólowy 7,5 razy silniejszy niż morfina. Podawany w przypadkach chronicznych bólów w opiece paliatywnej… W jakich okolicznościach juniorka może nieświadomie zażyć lek przeciwbólowy podawany najczęściej nieuleczalnie chorym pozostanie jej słodką tajemnicą. Co ciekawe, żadna dyskusja publiczna nie miała miejsca. Może po prostu wystarczy w Polsce zawsze mówić, że się nie znało składu leków lub że ktoś podrzucił. Sprawa Pyrgiesówny jest o tyle interesująca, że jej jedyną realną rywalką była koleżanka z klubu! A doprawdy śmieszne już to, że nawet za karę nie została wyrzucona z kadry kraju. Spotkała się tam z tym samym trenerem, który po wpadce wyrzucił ją z klubu. A do klubu przyjął ją trzy tygodnie wcześniej przed zawodami, żeby dać jej szansę… Ale najdziwniejsze jest, że junior na dragach nie robi w Polsce na nikim żadnego wrażenia. Może by tak raz do roku wyrzucać juniorów-doperów z peletonu na zawsze? Ten postulat jest tak fantastyczny, że aż edytor nie chce go zaakceptować. Mówimy w końcu o kraju, w którym standardowo nie bada się krwi zawodników, bo jest to zbyt drogie. Nic więc dziwnego, że na kogo wypadnie, na tego bęc, czy junior, czy senior…
Czekając na Małysza
Polskie kolarstwo potrzebuje sukcesu. Oto kolejny wniosek po zakończeniu sezonu 2005. Sukcesu zdecydowanego i wyrazistego. Nie udało się nam wygrać TdP. Nie udało się błysnąć na mistrzostwach świata. Rozumiem dyskusje w stylu, że żeby być 45., trzeba dobrze jechać, ale mówimy o sporcie, w którym liczy się zwycięzca, on i tylko on… W każdym razie nasi kolarze w Madrycie jechali bez złudzeń i wiedzieli, że sukcesu nie odniosą. Więc można powiedzieć, że plan wykonali. Teraz cały kraj czeka na wielkiego mistrza a la Małysz. Kolarz „Małysz” ma zbawić polskie kolarstwo i dać mu impuls do rozwoju. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że Małysz zaczął odnosić sukcesy w momencie, kiedy skoki narciarskie były na całkowitym dnie. Nie miał już nic do stracenia i chciał zostać ponownie dekarzem. Jego sponsor płacił mu w biletach i zgrzewkach napoju. A cała kadra była w rozsypce. Słowem, żeby pojawił się w Polsce mistrz, dyscyplina musi leżeć i kwiczeć. Wtedy nikt nie przeszkadza, nie zaczepia i jest spokój. Przypadek skoków jest znamienny. Mimo małyszomanii nie powstała żadna rodzima szkoła skoków, nie ma żadnego centrum szkoleniowego, a sztab odpowiedzialny za sukcesy został pogoniony na cztery wiatry. W związku narciarskim siedzi obecnie prokuratura i przegląda kwity. Czasami wpadnie Urząd Kontroli Skarbowej. Nie pojawił się również żaden następca mistrza! I bardzo podobny los spotka polskie kolarstwo. Nie ma w naszym sporcie drogi na skróty. Mistrz się w Polsce rodzi, a nie staje. Mistrz zawdzięcza to sobie, bo nikt i tak mu nie pomoże. Mistrz odchodzi i nikt go nie zastąpi. Szkolenie, praca z młodzieżą, solidne podstawy nie są naszą mocną stroną. Musimy więc zacisnąć zęby i spokojnie czekać. Aha, no i musimy na rękach nosić Maję Włoszczowską.
Tajemnicza Rola Związku
Czy tekst mojego kolegi może odnieść skutek co najwyżej denerwujący, należy jednak uznać za dość wątpliwe. Aby kogokolwiek poruszyć, wytykając mu bezsensowność jego działań, ten ktoś musi przynajmniej czuć, że za swe decyzje jest odpowiedzialny. W naszym kraju odpowiedzialność znaczy mniej więcej tyle samo co uczciwość wobec wyborców i transparentność, czyli niezbyt wiele. Jeśli komuś coś zarzucimy, możemy być pewni, że odpowiedzialność zrzuci na innych. Zawsze można coś zwalić na Zarząd, Związek, Prezesa itd. A oni? Przecież nie chwycą natychmiast za telefon, nie postawią na baczność wszystkich wkoło, nie potrząsną kolarskim światkiem i nie nakażą delegatom CZEGOŚ Z TYM ZROBIĆ. Ba! Nawet my jako regularnie poruszające pewne tematy medium nie możemy za bardzo liczyć na polemikę z władzami polskiego kolarstwa. Dobrze jednak widzimy i słyszymy, co w lokalnych związkach mówi się na temat kolejnego wyboru tego samego Prezesa. Wiemy, że na wewnętrznych posiedzeniach zapadają decyzje o niegłosowaniu na Prezesa, po czym wszyscy jadą do Warszawy i znowu na niego głosują… Gdzie honor? Odwaga cywilna? Czy da się w ten sposób zachować twarz? Rozumiemy, że nikt nie chce na siebie wziąć odpowiedzialności za finalizację budowy pomnika Wojciecha Walkiewicza, jakim jest kolarski tor-widmo w Pruszkowie. Do licha ciężkiego, dlaczego nie możemy wreszcie być pismem rozsławiającym społeczną pracę Polskiego Związku Kolarskiego, dlaczego nie możemy mieć powodów do dumy z działań Związku, dlaczego wciąż nam się wydaje, że to tylko lukratywny przyczółek szwajcarskiej firmy-matki? Czemu nie otrzymujemy rocznych sprawozdań wykazujących, ilu kolarzom i klubom Związek pomógł i w jaki sposób, a ilu dopingowiczów wyrzucił? Chcemy wiedzieć, jakie są efekty akcji „Trener”! A jeśli nie ma takiej akcji, chcemy wiedzieć, jakie działania podjęto w zamian. Dlaczego nie pomagamy Związkowi w poszukiwaniu kandydatów na sędziów? Gdzie można w tym celu znaleźć odpowiednie procedury w języku polskim? Dlaczego NIE WIEMY, jak naprawdę działa Polski Związek Kolarski? Dlaczego wydaje nam się, że jest to garniturowe Towarzystwo Wzajemnej Adoracji? Czy to my mamy błędne przekonania i bezpodstawnie się czepiamy? Tak, bo mamy w tym swój pismacki partykularny interes. Bo żeby wykonywać swą pracę, chcemy pisać o kolarzach, wyścigach, wybitnych trenerach i dobrych klubach. Robić dobre wywiady i relacje. I jak długo będziemy skazani na kolarstwo zachodnioeuropejskie, tak długo będziemy się „bezpodstawnie czepiać” naszych władz kolarskich. Nie chcemy musieć czekać na kolejny Tour de Pologne, żeby popatrzeć na prawdziwe kolarstwo z bliska. Kolarstwo polskie pędzi za kolarstwem europejskim… Z bidonem Obawiamy się, że zanim polskie kolarstwo znajdzie się na umownym rozdrożu, będzie musiało pokonać kilka długich brukowanych i zabłoconych prostych. Rozdroże symbolizuje pytanie – iść w prawo czy w lewo. Dopóki nie ma pomysłów, a takie nie są powszechnie znane, nie ma szczególnego wyboru. Jesteśmy przekonani, że przynajmniej Niemiec, Huzarski, Szczawiński, Marczyński i Rutkiewicz zasługują na godne miejsce w Pro Tourze. I że nie będą musieli pełnić roli „giermków” przy boku włoskich i hiszpańskich „rycerzy”. Zresztą, to zawodowcy i jeśli mają sobie poradzić, zrobią to sami. Nas bardziej interesuje młodzież. Jest materiał, należy tylko dać mu szansę i traktować z należytym szacunkiem. Może to będzie zbyt ryzykowne stwierdzenie, ale uważamy, że młodzi kolarze są najważniejsi. Związki i federacje powinny robić wszystko dla dobra sportowej młodzieży, aby to ich sława oświetlała całą krajową strukturę. Nie odwrotnie. A że o tym już dawno w Polsce zapomniano, my uczynimy z tego najważniejszą konkluzję tego artykułu.