Sonia Skrzypnik – Tylko ja i trasa

Sonia Skrzypnik to najlepsza obecnie polska zawodniczka DH. Ma dwadzieścia lat, dopiero co dostała zjazdówkę, a zdążyła już dwa razy stanąć na najwyższym podium MP. Na rowerze porusza się fenomenalnie, w życiu stawia wszystko na jedną kartę. Ma plany, o których nie chce mówić, ale łatwo zgadnąć, że sięga w marzeniach bardzo daleko. W dzień pracuje, na rowerze jeździ nocą. Największa nadzieja polskiego DH opowiedziała nam trochę o sobie podczas wywiadu i sesji, na którą ją zaprosiliśmy – najpierw na zboczach Raduni, potem w naszym studiu.

Tekst: Borys Aleksy | Zdjęcia: Hanna Tomasiewicz, Łukasz Szrubkowski
Makijaż: Edyta Kuśnierz

Rozmowę zaczynamy od historii. Gdy Sonia miała dziesięć lat, po raz pierwszy zobaczyła w parku chłopaków na rowerach. Skakali i mieli fajne kaski. Spodobało jej się.
– Okazało się, że jeden z nich mieszka niedaleko, mogłam więc regularnie obserwować, jak jeżdżą. Coraz bardziej mnie to wciągało, wciągało, aż w końcu postanowiłam sama spróbować i zaczęłam… na rowerze za trzysta złotych. Początki były trudne, ale teraz jest dużo łatwiej.

IMG_2146-as-Smart-Object-1
Nie myślała wprawdzie wtedy, że zostanie zawodniczką DH, ale od początku chciała być najlepsza. I choć zdążyła już sporo osiągnąć, to nastawienie jej pozostało. Wciąż chce się rozwijać.
– Tak się wszystko potoczyło, że jestem najlepsza w Polsce… Ale to wciąż nie wystarcza. Jeszcze czegoś mi w tej całej układance brakuje. Może freeridu?
Sonia przyznaje, że od freeridu tak naprawdę zaczynała, ale ostatecznie wybrała downhill z prostego powodu – we freeridzie nie można się ścigać i walczyć o tytuł najlepszej kobiety w tym sporcie. Uprawianie zjazdu to jednak niełatwa sprawa.
– W Polsce jest to dość utrudnione, zwłaszcza, jeśli nie ma się pieniędzy. Ale jeśli ma się trochę szczęścia i chce realizować własne marzenia, nie ma żadnych barier. Cały czas na swojej drodze spotykam wspaniałych ludzi, którzy wierzą we mnie i pchają mnie do przodu. Bez ich pomocy nie byłabym tym, kim jestem.
Jednym z nich był Grzegorz Zieliński, który w czasie, gdy dziesięcioletnia Sonia po raz pierwszy zobaczyła rowery na hopach, zdobywał już kolejne medale Mistrza Polski. Na spotkanie z nami przyjechali razem. – Gdy tylko zobaczyłem Sonię na trasie, wiedziałem, że to wielki talent – powiedział nam Grzegorz, skromnie dodając, że on stara się jej tylko trochę pomóc. Dla Soni to wsparcie znaczy jednak znacznie więcej.
– W życiu radzę sobie dzięki naukom, które odebrałam od Ziela. Staram się je stosować i brać z niego przykład. To mój mentor i przyjaciel.
Idolek wśród kobiet nie ma.
– Kiedyś miałam, ale po bezpośrednim spotkaniu z nią bardzo się rozczarowałam – ucina.

IMG_2080-as-Smart-Object-1
Zaczynając swoją rowerową naukę od bikeparku, Sonia posiadła ważną umiejętność.
– W zjeździe trzeba umieć latać. To chyba najważniejsze w tym sporcie – i to jest moją kartą przetargową. Od kiedy pojawiłam się na zawodach, dziewczyny też zaczęły więcej skakać, co bardzo mi się podoba.

Najbardziej lubi trasy szerokie na tyle, by było na nich kilka linii przejazdu do wyboru.
– Lubię takie, na których można sobie poskakać. Muszę jednak stwierdzić, że każda trasa, na której się ścigałam, ma coś w sobie, dlatego ciężko powiedzieć, jaka jest dla mnie „naj”, bo nie ma idealnej. Ale najbardziej do gustu przypadła mi ta z Mistrzostw Polski 2013, które odbyły się na Czarnej Górze.
W zjeździe pociąga ją wszystko. Adrenalina, skoki, prędkość, przekraczanie swoich barier. Najtrudniejsza natomiast jest umiejętność skoncentrowania się i wyciszenia przed startem.
– Trzeba sobie taką czystkę w głowie zrobić: tylko ja i trasa. Potrzebny jest flow. Patrzę tam, gdzie mam jechać, a nie na przeszkody, które są po drodze. I trzeba się rozluźnić. Puścić hamulce. Skupić się na tym, czego się chce, a nie, czego się nie chce. Odrzucić to, co zaśmieca umysł podczas jazdy, bo wtedy jest za dużo informacji i nie nadążamy tego wszystkiego przerobić, i popełniamy błędy. Chcę jechać tam i nie myślę, że po drodze jest dziura na 15 m. Na treningu w Wiśle pomyślałam o korzeniu, który był po drodze, i wjechałam w niego. To trudna umiejętność niemyślenia i myślenia zarazem, czyli myślenia selektywnego, myślenia tylko o tym, co jest potrzebne – to powiedziawszy, Sonia po raz kolejny gładko zjeżdża kamienistą, stromą ścieżką na Raduni, gdzie robimy jej zdjęcia.
– Dobry ten widelec! – krzyczy do Zielińskiego. Przy okazji naszej sesji testuje nowy amortyzator. Pytamy ją, czy lubi grzebać przy sprzęcie.
– Kilka lat wstecz polegałam tylko na sobie, bo nie było mnie stać na profesjonalny serwis. Było bardzo ciężko zrobić coś z niczego. Czasem siedziało się nocami i szukało wyjścia z kiepskiej sytuacji tylko po to, by na drugi dzień pojeździć. Teraz leci już drugi sezon, gdy mam do dyspozycji własnych mechaników, którzy ogarniają mi moje maszyny. Przyznam, że jest to super uczucie, gdy ma się takie wsparcie. W każdej sytuacji mogę na nich liczyć, nie tylko od strony serwisowej.
Sama też lubi pomagać.
– Jeśli spełnią się moje marzenia, będę chciała pomagać innym, głównie dzieciakom. Miałam szczęście, bo trafiłam i trafiam na dobrych ludzi, i będę chciała puścić to dalej.

Choć ma już dwa złote medale MP, prawdziwą zjazdówkę dostała dopiero dwa lata temu, na osiemnastkę. Wcześniej jeździła na hardtailu.
– To był wielki przeskok. Co prawda, jak mówi przysłowie „nie sprzęt, lecz technika robi z ciebie zawodnika”, a jazda na hardtail’u wiele mnie nauczyła, jednak pewnego dnia poczułam, że aby móc sięgnąć po pierwsze miejsce, potrzebuję roweru z pełnym zawieszeniem. Na pierwszych zawodach, na których wystartowałam już na zjazdówce, zabrakło mi tylko 2 czy 3 setnych do pierwszego miejsca.

Jazdę w klubie zaczęła od współpracy z Beastie Bikes, później dwa lata spędziła, jak to sama określa, „pod banderą Sonia Skrzypnik”. Od 2013 jeździ i wygrywa w barwach RMF. Jak sama przyznaje, zjazd nie jest najpopularniejszą dyscypliną wśród kobiet, ale nie czuje się z tym egzotycznie.
– Dla niektórych to wprawdzie niecodzienny widok, ale ja się z tym dobrze czuję. Dla siebie nowością nie jestem i dla innych powoli też już nie. W swoim środowisku jestem akceptowana. Czuję się spełniona.

Czym różni się downhill kobiecy od męskiego?
– Najbardziej denerwujące są ograniczenia fizyczne i psychiczne. Faceci to jednak twardziele, dzięki czemu jest im łatwiej. Są silniejsi i chyba łatwiej im się odpowiednio nastawić psychicznie.
W Polsce jest kilka zawodniczek, z którym Sonia ściga się regularnie. Z rywalkami z innych krajów tak naprawdę nie miała jeszcze okazji dobrze się zmierzyć. Jedyny dotąd wyjazd na zagraniczne zawody był pechowy. Kraksa na treningu wyeliminowała ją ze startu.
– To mój słaby punkt. Możemy o tym nie mówić?
Mówić nie chce też o swoich dalekosiężnych planach.
– Jak się powie, to się nie spełniają. Mogę tylko powiedzieć, że celuję wysoko.
Napomyka, że w tym roku, poza udziałem w imprezach krajowych, planuje kilka startów zagranicznych.

IMG_1980-as-Smart-Object-1

Zamiast studiów wybrała możliwość zarabiania własnych pieniędzy, dzięki którym może regularnie trenować.
– Gdyby była rowerystyka, pewnie bym ją studiowała, a tak wolę postawić wszystko na jedną kartę.Wyznaczam własną ścieżkę w życiu. Ze zjazdem wiążę konkretne marzenia, a jestem osobą, która dąży do realizacji swoich celów.
By było to możliwe, Sonia ostro zasuwa. Pracuje na kasie w sklepie sportowym, najczęściej po 12 godzin. Resztę czasu spędza na rowerze. Najczęściej na ulicach Bytomia, w środku nocy. Lubi jeździć, gdy miasto jest puste. Jeśli trenuje popołudniu, jeździ chodnikiem, bo boi się aut. Dobrze się czuje, trenując samotnie – Zjazd to ostatecznie dyscyplina indywidualna – przekonuje. Do treningu kondycyjnego używa roweru, który podarował jej znajomy ksiądz.
– To skrzyżowanie roweru miejskiego i trekkingowego, kompletny antyk – ale za to bezpieczny, bo poświęcony – żartuje. – Zresztą na lepszym nigdy nie jeździłam.
Poza treningami na „antyku” Sonia zwykle raz w tygodniu jeździ na zjazdówce w okolicach Ustronia, stara się też trenować za granicą – w tym sezonie spędziła trochę czasu w San Remo.
– Mam męczącą pracę, która uczy mnie pokory i tego, że trzeba w każdym miejscu umieć sobie poradzić. Ale żadna praca nie hańbi, lecz uszlachetnia.  Jeśli chodzi o trening – wszystko zależy od grafiku w pracy. Zazwyczaj wstaję o 3:00 rano, piję kawę, coś jem i idę na rower na około godzinę. O 5:00 się szykuję do pracy. Po pracy – znów rower, zwykle po 22:00.
Sport to dla mnie druga praca. Ale staram się sobie tak to ułożyć, żeby o tej 4:00 rano iść na rower z przyjemnością. Z rowerem trzeba mieć zdrową relację.

P54A6448

comments powered by Disqus

Informuj mnie o nowych artykułach