Paweł Franczak – Chcę jechać z najlepszymi
Paweł Franczak jest jednym z najbardziej obiecujących młodych zawodników, zaczynających ściganie w elicie. W tym sezonie zasilił grupę ActiveJet, która liczy na jego dobre występy. Rozmawialiśmy z nim u zarania sezonu, po pierwszych startach za granicą
Rozmawiał: Miłosz Sajnog | Zdjęcia: Hania Tomasiewicz
Twój pierwszy kontakt z poważniejszym ściganiem zakończył się niezbyt pozytywnie…
Do Włoch trafiłem razem z grupą Pacyfik i spędziłem tam trzy miesiące pod rząd, bez jednego dnia w Polsce. Było to dla mnie problemem, bo to pierwszy tak długi wyjazd z domu. No i ściganie tam to ciężka sprawa. Po tych trzech miesiącach powiedziałem szefom, że muszę pojechać choć na chwilę do kraju, a oni zareagowali nerwowo. No i tak ściganie zakończyło się na długi czas. W sumie dobrze, bo wszystko sobie przemyślałem i postanowiłem wrócić do kolarstwa.
Szukałeś grupy i ostatecznie wylądowałeś w Brzegu, gdzie zaczynałeś…
Tak, byłem dogadany wstępnie z grupą BDC, ale ostatecznie oni ze mnie zrezygnowali i wtedy znów pomógł mi Wibatech. Ścigałem się przez rok razem z nimi, trochę tak na dokładkę.
Razem z kadrą pojechałeś na Tour de Pologne, wyścig, który jest mocnym przeżyciem dla młodych zawodników. Jak odebrałeś ściganie w narodowym tourze?
Jechałem z wieloma nadziejami na dobry występ. Jednak na początku te dwa górskie etapy właściwie ustawiły dla nas cały wyścig. Było bardzo szybko, w sumie w takim tempie nigdy nie jechałem pod górę. No i była to szkoła przeżycia. Potem już wiedziałem, że w Polsce na płaskich etapach będzie łatwiej i może nawet uda się gdzieś dojechać wyżej. Dlatego zabierałem się w odjazdy i walczyłem do końca. W Rzeszowie dojechałem piętnasty, co nie jest złym wynikiem. No i na kolejnym etapie pojechałem w odjazd. Wiadomo, w Polsce chciałem się pokazać.
Co cię najbardziej zaskoczyło w tym wyścigu?
Tempo. Nawet kiedy było rozprężenie w peletonie, szedł ostry gaz. Tego się nie spodziewałem. Głównym celem kadry było zabieranie się w odjazdy, a we Włoszech nawet do odjazdu nie dało się zabrać…
Taki start nie jest dla was za wczesny?
Nie sądzę. Dla mnie to było bardzo cenne. Nawet teraz, gdy jechaliśmy już z ActiveJet na Majorkę czy Andaluzję, wiedziałem, co będzie nas czekać. I nie mogłem doczekać się tych startów, bo bardzo chciałem się przekonać, jak to będzie z „protourami” w tym roku. No i dobrze zobaczyć, jak to kolarstwo na najwyższym poziomie wygląda z bliska.
Wróćmy do ActiveJet. Grupa powstała niejako z castingu. Jak się w niej znalazłeś?
Miałem wstępne rozmowy z CCC i dogadywałem kontrakt na dwa lata. Z internetu dowiedziałem się, że powstaje nowa grupa i że wygląda to bardzo obiecująco. Znalazłem kontakt do Piotra Kosmali i wysłałem swoje zgłoszenie. Grupa poprosiła mnie o badania wydolnościowe. Tu miałem szczęście, bo w kadrze przechodziliśmy je regularnie, więc posiadałem całą historię. Trochę trwało, zanim się ze mną skontaktowali, bo mieli dużo chętnych, ale spodobałem się zarówno trenerowi Pieniążkowi, jak i dyrektorowi Kosmali.
I jak ci się jeździ? Macie najlepszy autokar, najlepsze rowery… a co w ekipie?
Atmosfera jest w grupie teraz bardzo dobra. Docieraliśmy się dłuższy czas, bo przecież nie znaliśmy się wcześniej. Ale na to bardzo duży nacisk kładł Piotr Kosmala – żebyśmy traktowali się jak rodzina. Początek sezonu miałem chyba najlepszy w karierze, zwłaszcza jeśli chodzi o przygotowania i treningi.
A jak jesteście odbierani w polskim peletonie?
Oceny fachowców są bardzo pozytywne. Ale jest też sporo krytyki, zwłaszcza od odrzuconych zawodników. Grupa cieszyła się dużym zainteresowaniem, kiedy powstawała. Wielu kolarzy nie dostało angażu, chociaż chciało w niej jeździć.
Grupa zatrudniła swojego trenera, co jest ewenementem w Polsce, i wprowadziła obowiązkowo jazdę na mocy, co również nie jest jeszcze takie popularne…
Tak, to bardzo wiele nam dało. Każdy z nas jest prowadzony indywidualnie przez trenera Pieniążka, który na bieżąco analizuje nasze wyniki i koryguje treningi. Wcześniej pracował z Tomkiem Marczyńskim, więc wie dokładnie, jakie moce są potrzebne w ProTourze i orientuje się, na jakim poziomie my jesteśmy. Robiliśmy badania wydolnościowe na początku, mamy aplikacje do treningów na telefonach i trzymamy się swoich planów. Nawet jak jedziemy razem na trening, to i tak każdy realizuje swoje zadania treningowe i swoją pracę. Treningi są korygowane co kilka dni, więc jest stały monitoring. Postęp jest duży i czujemy się w gazie. Mamy też dietetyka, który dba o żywienie na zgrupowaniach i to też jest pewna nowość. Pod tym względem jesteśmy bardzo profesjonalnie zorganizowani.
Dałeś się poznać jako partner treningowy Michała Kwiatkowskiego. Jak doszło do waszej współpracy?
Spotkaliśmy się w Pacyfiku i tam zakolegowaliśmy. W zeszłym roku bardzo mocno się zżyliśmy. Przed Mistrzostwami Polski Michał zadzwonił do mnie i zaproponował wspólne treningi w Szklarskiej Porębie, potem powtórzyliśmy to przed Mistrzostwami Świata. Kolejny raz trenowaliśmy teraz w Calpe. Myślę, że pasujemy do siebie charakterami i stąd ta współpraca. Oczywiście muszę się do niego dostosować, ale w sumie na treningach każdy z nas robi swoje. Nasze treningi różnią się nie tyle objętością, tylko intensywnością. Bo jednak Michał ma większe zakresy mocy i podjeżdża szybciej niż ja. Bardzo dużo się od niego uczę,
Duża jest różnica między wami?
Kiedy podjeżdżamy podjazd taki na trzydzieści minut, to jestem w stanie wytrzymać na jego mocy połowę podjazdu. Prędkość WAM w granicach 1500 potrafię wytrzymać przez dwadzieścia minut, a on wytrzymuje czterdzieści. A tam idzie moc 5,8 W/kg. A „protoury” jadą z mocą 6,1 wata…
Dobrze się ogrzać w cieniu takiej gwiazdy?
Michał jest bardzo rozpoznawalny w Belgii, to tam wielka gwiazda. Ale oprócz tego ma bardzo mocną pozycję w peletonie, jest kimś takim jak Cancelara czy kiedyś Bettini. Kiedy na Majorce na początku szły takie skoki bez sensu, to Michał wyjechał na czoło i pokazał, że dość tego, i peleton się uspokoił. „Kwiatek” ma posłuch u innych kolarzy i jest takim rzecznikiem peletonu. Wszyscy go bardzo szanują.
I namawiasz go do pomocy w jakimś transferze na zachód?
Nie, to jest nie do pomyślenia. Raz, że to by nadużyło naszego wzajemnego zaufania. Dwa, że transfer musi być poparty wynikami na dobrych wyścigach, i trzy, że teraz te sprawy załatwia się już całkiem inaczej. Kiedyś było tak faktycznie, że kolarz mówił coś szefom ekip i coś to zmieniało. Dzisiaj wszystko idzie przez menedżerów i to już na etapie przechodzenia do ekip z dwójki (dawna druga dywizja – red).
Jesteś określany jako kolarz wszechstronny, ale ciekawi nas, jak widzisz siebie za kilka lat i jaką rolę chciałbyś pełnić w peletonie?
Raczej widzę się jako specjalista od wyścigów klasycznych, w trudnym terenie z mocną selekcją. Równie dobrze czuję się w odjazdach i finiszach z małej grupy, tam wiem, że do końca potrafię pojechać i zająć dobre miejsce.
A czy grupa wskazuje ci jakieś miejsce i rolę, którą powinieneś pełnić?
Jestem na początku drogi w elicie i na początku tego sezonu. Nie mam jakiejś roli wyznaczonej i przyznam, że nikt nie stawiał na mnie na początku. Owszem, moje wyniki się podobały, ale nawet trener Pieniążek nie widział w nich czegoś nadzwyczajnego. Teraz, po przygotowaniach i pierwszych startach zrobiłem spory postęp i nawet ostatnio z trenerem rozmawialiśmy dłużej, bo widać po wynikach, że ten potencjał się podnosi. Myślę, że reszta sezonu będzie najlepsza, bo już wykonałem kilka życiówek.
Ciekawi nas, czy grupa stawia przed wami, bądź co bądź młodymi zawodnikami, jakieś konkretne cele?
Nie. W zasadzie mamy się po prostu rozwijać i gromadzić punkty. Wiemy, że grupa jest produktem przyszłościowym, konkretnych oczekiwań i jakiejś presji z tym związanej nie mamy. Szefom zależy na tym, żebyśmy okrzepli, zebrali doświadczenie. Dlatego taki nacisk kładziony jest na trening…
W ekipach Piotra Kosmali najczęściej nie ma wyraźnie wskazanego lidera i jeździ się na różnych zawodników. Jak się czujesz w takich sytuacjach?
Role nie są rozpisane zbyt dokładnie. Wiadomo, że jak jeździmy po górach, to mamy pomagać głównie Łukaszowi Bodnarowi, który będzie wtedy ustawiony na generalkę. Mamy lidera na płaskie wyścigi, czyli „Dąbka”, którego mamy pilnować i dowieźć na finisz. Trenowaliśmy nawet pociąg na końcówce i to też mamy przećwiczone. Grupa jest poukładana…
I na którym miejscu jesteś w tym pociągu?
Na przedostatnim.
Czyli wychodzisz na zmianę przed sprinterem. Z twojej perspektywy jak wyglądają te „dwa kilometry do mety” i siedemdziesiąt na godzinę?
To jest duża adrenalina. Trzy, cztery do mety to się człowiek jeszcze zastanawia, żeby się w kraksę jakąś nie zaplątać. Ale kilometr do mety to już niewiele się widzi. Nie można się zastanawiać, nie ma żadnej analizy sytuacji, bo nie ma nią czasu. Kilometr to jest pięćdziesiąt sekund. I nawet trzy sekundy zawahania może zamknąć drogę. A czasami przejeżdża się tak, że wydaje się, że się człowiek nie zmieści, a jednak wychodzi.
Kiedy mówisz o szefostwie grupy, ciekawi nas rola Piotra Bielińskiego, który bardzo poważnie zaangażował się w jej organizację.
Prezes jest bardzo mocno zaangażowany. Zadziwia nas, że człowiek z takimi pieniędzmi i osiągnięciami jest przy tym tak bardzo ludzki. Na zgrupowanie przyjechał z żoną. Potrafił nam gotować. Dba o każdy szczegół, dogląda wszystkiego i wszystko organizuje. Sam jeździ na rowerze z nami i nie puszcza koła, a przecież jeździmy na treningi po cztery godziny.
A czy ty masz jakieś cele na ten rok?
Na pewno chciałbym pojechać jeszcze raz Tour de Pologne w kadrze, bo w tym roku będzie łatwiej. Dlatego w wyścigach, które będą brane pod uwagę do nominacji, postaram się jechać bardzo dobrze. No i jak wezmę udział w TdP, to na pewno nie po tak zwane doświadczenie. Bo w tym wyścigu można pojechać wyżej w tym roku, i błysnąć. Oczywiście, mam swoje bardzo prywatne cele, o których za wcześnie rozmawiać. Mam nadzieję, że po tym sezonie będę miał mocną pozycję w peletonie…
Gdybyśmy spytali cię o mocne strony, to co byś wymienił?
Moje mocne strony to umiejętność walki na końcówkach, co widać w odjazdach i finiszach z małej grupy. Zwłaszcza jak finisz jest pod górę. W ubiegłym roku to powalczyłem z Dąbkowskim właśnie w taki sposób.
„Paweł to zawodnik wybitnie inteligentny w peletonie, nawet gdy nie ma jak, to i tak zrobi więcej niż może” – jak to skomentujesz?
Miło to słyszeć. Ja zawsze porównuję się z najlepszymi, ich pilnuję, koło nich chcę jechać. Nie kozaczę bez sensu, nie jadę do głupich odjazdów, nie oddaję bezsensownych skoków. Staram się utrzymać do ostatecznej rozgrywki.
A skąd wiesz, kiedy odjazd jest głupi, a kiedy nie?
No, tego nie da się tak łatwo określić, wiadomo, że kiedy jadą liderzy, to oni jadą swój wyścig, a reszta swój. Dla mnie najważniejsze to jechać z najlepszymi. Jedzie duża grupa pod górę i skacze ktoś słaby, to się go nie pilnuje i puszcza. Trzeba nerwowo wytrzymać ten moment. Nie zdekoncentrować się. Oglądam dużo wyścigów, staram się uczyć od najlepszych. Może to daje taką wiedzę.
I inna opinia o tobie: Nie rozmawiajcie z Pawłem, bo mu znowu odbije sodówka. Odbija ci sodówka?
Nie, absolutnie nie. Myślę, że to do mnie nie pasuje. Zawsze staram się udowodnić wszystkie pozytywne opinie na mój temat i sport traktuję wybitnie poważnie.
Twój ojciec był kolarzem, ale ponoć nie był zwolennikiem zaangażowania syna w ten sport?
Tato zawsze mi tłumaczył, że mam czas na kolarstwo i starał się odwlekać ten moment, kiedy zaczną się ścigać. Bardzo dobrze znał kolarstwo i wiedział, że to nie jest łatwy kawałek chleba. W sumie już trenowałem z klubem, ale zwlekałem z informacją o tym. Ale to on poszedł zapisać mnie do klubu… Potem, kiedy miałem kraksę i dość poważny uraz, starał się mnie przekonać, żebym to zostawił. Ale ja już chciałem zostać kolarzem zawodowym i ścigać się.
Gdyby nie rower, to co?
Intensywnie myślę o kawiarni rowerowej, kolarskiej. Jako dodatkowym źródle dochodu. Sądzę, że mam zmysł do biznesu i chyba niezły gust, więc powinno to wypalić. Bo jednak w kolarstwie różnie może być.