Świat nam odjechał
Kolarze kończący sezon rywalizacją o tytuły najlepszych na świecie spotkali się w Varese, urokliwym lombardzkim miasteczku. Dla naszych reprezentantów impreza miała być kolejną po Igrzyskach okazją na potwierdzenie przynależności do światowej czołówki. Trenerzy starannie dobierali swoje ekipy, ale efekty startów okazały się dalekie od oczekiwań. O skali zainteresowania imprezą niech świadczy liczba akredytowanych dziennikarzy – do Włoch przyjechało ich aż 1132. Gospodarze starannie przygotowali się do rywalizacji, zmuszając kolarzy do walki na trudnych trasach. Przy okazji bardzo liczyli, że po nieudanych startach w Pekinie z nawiązką odbiją sobie niepowodzenia na własnej ziemi. Trzeba przyznać, że się nie pomylili. Siedemdziesiąte piąte w historii kolarskie mistrzostwa świata rozpoczęli od złotego medalu i złotem zakończyli. Ale po kolei.
Po mrożącym krew w żyłach Tour de Pologne, gdy chwilami termometry wskazywały 2°C wydawało się, że jedziemy do pogodowego raju. Temperatura faktycznie była wyższa, ale upałów nie było.
Zdziwienie na mecie
Pierwszego dnia w czasówce orlików Polaków na starcie nie było. Kibice na trasie krzyczeli „Forza Adriano”, a ten spełnił ich marzenia. Adriano Malori znokautował rywali, przejeżdżając 33,5 km o prawie 50 s szybciej niż drugi w końcowej klasyfikacji Niemiec Patrick Gretsch. Dla nas mistrzostwa zaczęły się w środę, gdy w czasówce pań na starcie stanęła Bogumiła Matusiak. Nasza najbardziej utytułowana zawodniczka przyjechała do Włoch w koronie aktualnej mistrzyni Polski w tej specjalności. Do pokonania było 25,1 km. Polka zaczęła mocno, ambitnie. Do mety przyjechała zadowolona ze swojego startu i uzyskanego czasu, ale w miarę jak dojeżdżały kolejne rywalki, zadowolenie ustępowało zdziwieniu. Trzydzieste ósme miejsce w klasyfikacji na 43 startujące nie było z pewnością wymarzonym. „Świat nam odjechał” – powiedziała na mecie Bogumiła Matusiak. „Miejsce nie jest adekwatne do tego, co pojechałam. Jest to jedna z moich najlepszych czasówek, biorąc pod uwagę trasę i 7 km wspinaczki, a także boczny, niesprzyjający wiatr. Widzę, że świat naprawdę uciekł. Przyjechałam na metę zadowolona, bo wszyscy chwalili mnie za dobry czas, a potem miejsce w klasyfikacji okazało się odległe.” Koszulkę z tęczą ubrała Amerykanka Amber Neben, która zdystansowała Austriaczkę Christiane Soeder i Niemkę Judith Arndt. Próba poprawy
Po ubiegłorocznej wpadce w czasówce elity tym razem liczyliśmy na rehabilitację braci Łukasza i Macieja Bodnarów. Ich miejsce w szóstej dziesiątce poprzednim razem uznano za katastrofę i obaj jechali do Włoch z mocnym planem poprawy swoich osiągnięć. Na starcie stanęło 57 zawodników, którzy mieli do przejechania 43,7 kilometra. Trzeba przyznać braciom, że włożyli wiele serca w wyścig. Obaj przyjechali do Włoch w kiepskiej kondycji zdrowotnej, po tym jak przemarzli, jeżdżąc dookoła Polski. Ostatecznie Łukasz przyjechał do mety 28., młodszy Maciej był 36. Zaraz po przekroczeniu kreski obaj zmusili niemal selekcjonera Piotra Wadeckiego do możliwie najszybszego powrotu do hotelu. Na rozmowy dziennikarskie nie było szans. Pod nieobecność zmęczonego Fabiana Cancellary największe szanse na złoto dawano kapitalnie jadącemu w Pekinie Szwedowi Gustavovi Larssonowi. Tymczasem mistrz Niemiec Bert Grabsch pojechał fantastycznie i potem tylko czekał na rywali. Kto wie, jak skończyłaby się ta rozgrywka, gdyby mistrz Kanady Svein Tuft nie musiał kilometr przed metą zmieniać roweru. Fenomenalny Kanadyjczyk był ostatecznie drugi ze stratą ponad 42 sekund. Największe rozczarowanie
W końcu doczekaliśmy się wyścigów ze startu wspólnego. Tu na kolarzy czekały specjalnie przygotowane pętle po 17,35 km. Młodzieżowcy mieli do przejechania 10 okrążeń, elita pań 8, zaś panowie aż 15 kółek. Największe nadzieje wiązaliśmy ze startem naszych orlików, jak nazywa się w Polsce kategorię U-23. Choć nie było specjalnego podgrzewania atmosfery, trenerzy liczyli po cichu na medal, głośno na miejsce w pierwszej dziesiątce. Skończyło się na 18. miejscu Macieja Paterskiego. Wygrał ścigający się we Włoszech Kolumbijczyk Fabio Andres Duarte Arevalo. Zaatakował na pierwszych kilometrach, porwał za sobą sporą grupkę i udało mu się dojechać do mety i zagrać na nosie gospodarzom. Drugi na mecie Simone Ponzi walił ze złości pięścią w kierownicę. Paterski niezbyt przejął się słabszym, niż oczekiwano, startem. „Jestem zadowolony, cały wyścig czułem się bardzo dobrze. Zabrakło mi sił na ostatnim podjeździe” – mówił na mecie. „Cały wyścig zresztą był pełen czajenia, faworyci się pilnowali. Za rok chciałbym podpisać zawodowy kontrakt, ale zobaczymy, czy to się uda.” Zbigniew Piątek nie krył rozczarowania – „Adrian Honkisz był jedynym, o którym mogę powiedzieć, że miał pecha. Szybko złapał gumę, długo musiał czekać na zmianę i potem gonienie było trudne, więc nic dziwnego, że nie dojechał do mety. Pozostali jechali aktywnie, trasa była naprawdę ciężka. Może zabrakło nam szczęścia, może determinacji i odwagi. Osiemnaste miejsce Paterskiego to dla mnie porażka, on i Marycz (57. na mecie – przyp. red.) pokazali, że potrafią walczyć znacznie lepiej. Taktyka była prosta, dwóch najlepszych miało czekać na ostatnią rundę, pozostali zabierać się z ucieczkami. Ale szczególnie w końcówce się pogubili.” Gorzko, ale prawdziwie. Może ta lekcja pozwoli na wyciągnięcie wniosków na przyszłość?
Pech Kapusty
W wyścigu kobiet najbardziej liczyliśmy na ósmą zawodniczkę Igrzysk w Pekinie Paulinę Brzeźną oraz Sylwię Kapustę. One też zostały liderkami naszej reprezentacji, pozostałe miały pomagać w miarę sił i możliwości. Tymczasem najlepiej od początku radziła sobie filigranowa Małgorzata Jasińska! Utrzymywała się w czołówce i pilnowała dobrego miejsca, nakręcana do walki przez trenera Stafieja. Szybko odpadła od zasadniczej grupy Anna Harkowska. „Zaraz po starcie była kraksa, musiałam się zatrzymać i wtedy sporo straciłam. Zanim się z powrotem wpięłam, zanim ruszyłam, zostałam sama i grupa była daleko. Próbowałam jeszcze gonić, przejechałam kilka rund, ale samemu ciężko się ściga” – mówiła już na mecie. Ostatecznie najwyżej z naszych reprezentantek, na 23. miejscu, sklasyfikowana została Jasińska. „Gdy teraz analizuję wyścig, to wydaje mi się, że za mocno pojechałam dwie pierwsze rundy” – mówiła, popłakując. „Próbowałam się zabierać. A potem czułam, że słabnę. I pobudziły mnie dopiero słowa trenera na ostatniej rundzie. Powiedział mi, że dam radę, że powinnam wykorzystać szansę. To był zastrzyk energii, który pomógł przezwyciężyć ból. Na finiszu wprawdzie zabrakło sił, ale z miejsca jestem zadowolona” – podsumowała swój występ. Ze złości aż trzęsła się Sylwia Kapusta, której szansę na dobre miejsce zabrała kolizja z doświadczoną Amerykanką Christine Thorburn. „Chciała się przepchnąć między mną i barierkami, zaczepiła o moją kierownicę i obie wylądowałyśmy na ziemi. Rower niestety nie nadawał się do jazdy. Zanim ruszyłam znów na trasę, dziewczyny były za daleko” – mówiła Kapusta. I gdyby mogła, już następnego dnia szukałaby rewanżu, bo miejsce w dziesiątce było chyba realne. „Mieliśmy dużego pecha, ale taki jest sport” – z żalem powiedział trener Kazimierz Stafiej. „Powoli dobijamy do czołówki światowej i mogę powiedzieć, że mamy coraz bliżej. Sylwia Kapusta była dziś w naprawdę dobrej dyspozycji i miała szansę na pierwszą dziesiątkę. Apetyty nam urosły, szkoda, bo możemy tylko gdybać. Pozostaje niedosyt. Ale grupa jest coraz mocniejsza, jestem zadowolony.” Brzeźna skończyła na 55. miejscu. Wygrała w prawdziwie mistrzowskim stylu złota medalistka z Pekinu Brytyjka Nicole Cooke, która w finałowej rozgrywce pokonała Holenderkę Marianne Vos i Niemkę Judith Arndt (drugi brąz!)… cd. w MR 11-12/2008 Tekst: Jarosław Krzoska Zdjęcia: Paweł Urbaniak