Uzależniona od roweru
Jedna z najbardziej wszechstronnych i utytułowanych polskich zawodniczek. Zaczynała od cross country, później ścigała się na zjeździe, dziś stawia przede wszystkim na udział w maratonach i rajdach przygodowych. Choć o zakończeniu kariery sportowej myśli co sezon, nic nie wskazuje, żeby była to melodia najbliższej przyszłości
Tekst: Hanna Niełacna, Zdjęcia: Łukasz Rajchert Jak do tego doszło, że jazda na rowerze stała się dla Ciebie pasją życia?
Tak naprawdę zaczęło się od mojego starszego brata. Któregoś dnia po prostu posadził mnie na rower i stwierdził, że muszę zacząć z nim trenować. Sam od roku jeździł wtedy „na poważnie”. Miałam 15 lat i akurat kończyłam naukę w szkole podstawowej. Zaraził mnie swoją pasją. Zachęcał do udziału w zawodach, zabierał na treningi, a kiedy zaczynałam marudzić, mobilizował do pracy. Szybko okazało się, że rower to więcej niż hobby. Kiedy postanowiłaś, że zajmiesz się nim profesjonalnie? Kiedy zaczynałam, w kobiecym kolarstwie – zresztą tak chyba jest do dzisiaj – konkurencja nie była zbyt duża, a talenty szybko przez trenerów wyłapywane. W moim rodzinnym Krakowie organizowano zawody o puchar miasta, a ja regularnie się na tych wyścigach pojawiałam. Wygrywałam albo zajmowałam kolejne miejsca na podium. A w Krakowie działał klub kolarski, który, śledząc te wyniki, postanowił mnie do siebie ściągnąć. Później w barwach tego klubu jeździłam przez 11 lat. Tak się zaczęło. Sukcesy zmotywowały Cię do jeszcze bardziej intensywnej pracy? Tak, wyniki przekonały mnie, że warto dalej jeździć. Pewnie gdybym zajmowała miejsca gdzieś na końcu stawki, poszukałabym dla siebie czegoś innego. Ale stało się właśnie tak, sama zobaczyłam, że jest to coś dla mnie i nikt nie musiał mnie do tego przekonywać. Pamiętasz swój pierwszy rower? No i jak wyglądał pierwszy góral? Jeździć uczyłam się na Pelikanie, ale już bez pomocy dodatkowej pary kółek. Kolejny, na którym startowałam w zawodach, był Scott. Dostałam go od cioci, sama już nie pamiętam z jakiej okazji. W połowie lat 90. kosztował pewnie ok. 500 zł, ale wtedy było to coś naprawdę cennego. Kiedy zaczęłam jeździć w klubie, dostałam od sponsora pierwszy profesjonalny rower – Marina. Miał już nawet amortyzator! Wiadomo, to było 15 lat temu, więc tamten sprzęt mocno odbiega od tego, na którym jeździmy dzisiaj, ale wtedy był to rower z wyższej półki. A jest model, o jakim marzysz? Nie narzekam na ten, który mam, czyli KTM Taser. Ale gdyby był jeszcze lżejszy… to byłoby moje marzenie. W 1994 zdobyłaś mistrzostwo Polski juniorek w XC, rok później w „open”, następnie na stałe zagościłaś w elicie polskiego XC, zdobywając tytuł wicemistrzowski. A potem zmiana i przesiadka na inne dyscypliny. Skąd ta decyzja? W mojej karierze był to moment przełomowy. Postanowiłam zakończyć typową przygodę z cross country i otworzyć się na nowe dyscypliny, takie jak zjazd. Cały czas trenowałam, ale zauważyłam, że nie przynosi to pożądanych efektów, w związku z tym wspólnie z klubem doszliśmy do wniosku, że może czas pójść w innym kierunku. I można powiedzieć, że wtedy wszystkie dziewczyny w klubie powoli zaczęły zmieniać specjalizację. Bo skoro mamy taką dyscyplinę jak zjazd, to dlaczego nie spróbować? I tak oprócz mnie w zjazdach zaczęły startować takie zawodniczki, jak Ania Sojka czy Ania Cieślar. Downhill to chyba najmniej kobieca odmiana kolarstwa… No cóż, dziewczyn w kolarstwie, w porównaniu z mężczyznami, nigdy nie było dużo, a w wyścigach zjazdowych tym bardziej. Było nas może 10-15. Downhill jest niebezpieczny, istnieje duże ryzyko upadku, urazów. Dlatego nie wszystkie dziewczyny chcą się tak narażać. Czyżby w codziennym życiu brakowało Ci adrenaliny? Tak naprawdę wyścigi, w ogóle jazda na rowerze, dają całą gamę różnych przeżyć. Kiedy się zjeżdża, liczy się tylko ten moment, nie myśli się o niczym innym. Ale oczywiście kiedy przekracza się linię mety, nie ma znaczenia, czy kończy się zawody w cross country, downhillu czy maratonie, uczucie, jakie nam towarzyszy, jest identyczne – radość z tego, że ukończyło się wyścig, że mimo wszystko udało się to zrobić, że postawiło się sobie cel i udało go zrealizować, ogromna satysfakcja. Startowałaś w wielu zakątkach świata. Gdzie podoba Ci się najbardziej? Bez przesady, aż tyle nie widziałam (śmiech). Mówiąc poważnie, najbardziej odpowiadają mi jednak polskie góry. Nasz pejzaż jest tak urozmaicony, że właściwie w każdym zakątku można znaleźć trasy dla siebie. Często trenuję w Beskidzie Sądeckim, lubię też Dolny Śląsk i Karkonosze, gdzie często są organizowane maratony. Trasy tutaj są szersze i bardziej przyjazne niż w Tatrach, które bardziej nastawione są na turystykę pieszą. Tam zdecydowanie trudniej przejechać rowerem, z powodu mnóstwa kamieni, korzeni, jest też bardziej stromo, a przede wszystkim wąsko. Często zdarza się, że rower trzeba po prostu prowadzić. Mówiłaś o maratonach, na których skupiasz się teraz najbardziej. Kiedy przyszła decyzja o kolejnych zmianach? Po prostu poczułam, że chciałabym zacząć coś nowego. Jeżdżąc DH, cały czas przechodziłam trening wytrzymałościowy, więc wiedziałam, że dam sobie radę również w maratonach. Trenowałam intensywnie, nigdy nie koncentrowałam się tylko na jednej dyscyplinie. Dlatego nie było trudno się przestawić, choć wiadomo, że zjazd i maraton to dwie odrębne dyscypliny. Różnią się chociażby czasem trwania. Downhill zajmuje ok. 5 minut, maraton trwa od 3-6 godzin, w zależności od dystansu oraz pogody. Miałaś momenty zwątpienia, kiedy wydawało Ci się, że jednak nie była to dobra decyzja? Oczywiście, bywały maratony, kiedy w skrajnych warunkach pogodowych miało się wszystkiego dość. Ale zawsze myślałam sobie: No i co? Mam się teraz zatrzymać? Przecież i tak muszę jakoś dotrzeć do mety? I wtedy ruszałam dalej. Nie było innego rozwiązania. W końcu musiałam dojechać o własnych siłach. Może była to walka o przetrwanie, ale najważniejsze, że zakończona sukcesem. Rajdy przygodowe brzmią jak logiczna konsekwencja. Ciągle szukam wyzwań, a „przygodówki” są czymś zdecydowanie innym niż kolarstwo. To połączenie kilku dyscyplin sportowych, biegu, spływu kajakiem, a wszystko to z mapą w ręku. No i wysiłek, jaki trzeba włożyć w taką rywalizację, jest jeszcze większy niż w maratonach, dlatego że zawody trwają ekstremalnie długo, bywa, że nie śpi się przez 2, 3 dni pod rząd. Tego się nie da porównać z niczym. Inny też jest charakter tych zawodów. Nie ściga się samemu, ale w zespole, z którym przez cały czas trzeba współpracować. Mówisz o współpracy w grupie, a kolarstwo to sport dla indywidualistów… Tak, ale w zespole jestem jedyną kobietą, więc właściwie czuję się podobnie. A tak poważnie, to może właśnie dlatego jest łatwiej? Każdego członka zespołu czeka taki sam wysiłek… No, może kobiety męczą się bardziej od mężczyzn. Napotykamy jednak wszyscy takie same wyzwania i problemy. I tak samo pomagamy sobie nawzajem w momentach trudnych. Trzeba też powiedzieć, że dzięki temu, że jeżdżę na rowerze już tak długo, jesteśmy zespołem szybkim, co daje nam podczas zawodów znaczącą przewagę. Istnieje w zespole coś takiego jak specjalizacja? Właściwie nie, choć jeden z kolegów jest świetnym nawigatorem i dba o to, żebyśmy się na trasie nie zgubili. Istotą rajdów jest dotarcie z punktu „a” do punktu „b” i bez doskonałej orientacji w terenie wygrać się nie da. Pozostali natomiast są wszechstronni. Świetnie spisują się, jadąc na rowerze, dobrze biegają czy pływają. No i wszyscy jednakowo staramy się cały czas kształtować nasze umiejętności techniczne, co w rajdach terenowych jest naprawdę bardzo ważne. W swoim kolarskim życiu próbowałaś już chyba wszystkiego. Jesteś w stanie wybrać, w której dyscyplinie czujesz się najlepiej? Nie umiem wybrać, ale na pewno „przygodówki” sprawiają tyle frajdy, jakiej nie znajdzie się chyba nigdzie indziej. Podczas zawodów zdarzają się nietypowe sytuacje. To niesamowite, że za każdym razem, za każdym zakrętem wręcz, może czaić się coś zaskakującego. Poza tym czasami zadziwia nas to, co dzieje się z naszymi organizmami. Ekstremalny wysiłek powoduje, że czasami głowa przestaje nadążać za ciałem. Pewne czynności wykonuje się mechanicznie. Mnie na przykład zdarzyło się już dwa razy zasnąć na rowerze. Po dwóch, trzech dobach nie dało się powstrzymać opadających powiek. Traci się kontrolę nad rowerem. I to jest dla mnie największy problem podczas rajdów – brak snu. Dlatego kiedy jesteśmy u kresu wytrzymałości, zatrzymujemy się, „tu i teraz” kładziemy na asfalcie, żeby choć na chwilę zmrużyć oczy. Porozmawiajmy o przyszłości. Snujesz plany na kolejne lata? Staram się tak daleko w przyszłość ze swoimi planami nie wybiegać. To, co będę robiła w przyszłym roku, to dla mnie zbyt odległy termin. Podejrzewam, że pewnie powtórzę ten sam schemat co teraz, czyli będę startowała cały czas w maratonach i rajdach przygodowych. Jeśli natomiast chodzi o najbliższe plany, to bardzo możliwe, że wystartuję w mistrzostwach Polski w maratonie, a w sierpniu chcemy z moim rajdowym zespołem wystartować w nieoficjalnych mistrzostwach Europy w rajdach, które jednocześnie są furtką do najważniejszej imprezy dla tej dyscypliny, czyli mistrzostw świata. Zwycięzcy dostają „bilety” umożliwiające start w zawodach, ale dojazd trzeba zapewnić sobie samemu, co stanowi pewien problem, gdyż impreza odbędzie się aż na Tasmanii. Tym jednak będziemy się martwić, jak się uda. Myślisz o zakończeniu kariery? Od pewnego czasu co roku. Wystarczy jednak, że przyjdzie luty, marzec, a ja już się zastanawiam, co będę robić latem. Jestem od tego uzależniona. Ciągle te same plany: gdzie pojechać, gdzie wystartować, jak trenować? Co w takim razie jest receptą na sportową długowieczność? Powiedziałam, że jestem uzależniona od roweru, ale ja jestem w zasadzie uzależniona od wysiłku fizycznego. Nie jestem w stanie prowadzić spokojnego trybu życia. Wystarczą dwa dni nicnierobienia, a już mnie nosi. Dlatego na plażę chętnie pójdę, będę się opalać, ale wystarczy mi pół dnia. Później muszę zacząć coś robić: pływać, spacerować, biegać, cokolwiek. To jest „małżeństwo z rowerem”, które trwa od ponad 15 lat. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej, ja po prostu lubię to, co robię. Innej recepty nie ma. A co z chęcią rywalizacji? To prawda, ciągle jest we mnie, sprawdzam wyniki koleżanek, oglądam słupki i rankingi, porównuję się i chcę być lepsza. Kiedy widzę, że moje rywalki mają coraz lepsze czasy, lepsze od moich, to moim celem jest to zmienić. Myślałaś kiedyś o uprawianiu innej dyscypliny sportu? Przez całą szkołę podstawową grałam w koszykówkę. Ale ostatecznie stwierdziłam, że jestem za niska, oddałam trenerowi koszulkę, sprzęt i powiedziałam, że jednak się do tego nie nadaję. Z którego wyścigu zachowałaś wspomnienia do dzisiaj? To będą wspomnienia z czasów bardziej odległych. Moje pierwsze mistrzostwo Polski i pierwszy zdobyty wtedy medal nadal uważam za coś niesamowitego. Przeżywałam to wtedy z wielkim wzruszeniem i dziś też wspominam z dużym sentymentem. Mile wspominam także start w austriackim maratonie Salzkammergut Trophy. Do przejechania mieliśmy ponad 100 km, przewyższenia sięgały 3500 tys. metrów, na rowerach spędziliśmy ok. 6 godzin, a do tego niesamowite widoki wokół. Poza tym mnóstwo startujących zawodników, dlatego że ten maraton stanowi dla wielu cel główny. Każdy chce wziąć w nim udział i chociaż raz w życiu przejechać tę trasę. Ja na tych zawodach startowałam już trzy razy. A jeśli chodzi o zawody rajdowe, to dwa lata temu byliśmy na mistrzostwach świata w Portugalii. Zajęliśmy tam piąte miejsce, a cała impreza trwała aż tydzień. Czy miałaś sportowego idola? Kogoś, na kim się wzorowałaś? Jak zaczynałam jeździć, pierwszym wzorem był dla mnie mój brat i koledzy z klubu. Natomiast jako idola sportowego traktuję obecnie Justynę Kowalczyk, za niesamowitą pracowitość, motywację i profesjonalizm. Kolarzy kontuzje nie omijają. Są tylko mniej lub bardziej poważne. Jak to było u Ciebie? Przygotowując się do startu w kolejnych zawodach, przewróciłam się podczas treningu. Chroniąc się przed upadkiem na twarz, wystawiłam ręce, żeby ten upadek jakoś zamortyzować. Doszło wtedy do złamania kości łódeczkowatej w nadgarstku. W gipsie chodziłam przez trzy miesiące, dlatego że to specyficzne złamanie, zresztą dla kolarzy typowe, które goi się długo. Musiałam się wtedy uzbroić w cierpliwość. O innych siniakach czy bliznach, jakie mam na całym ciele, nie wspominam, bo kto jeździ na rowerze, ten wie, że to jest po prostu wpisane w życie kolarza. Wszyscy też narzekamy na bóle kręgosłupa, niestety ta przypadłość mnie nie omija i zdarza się, że raz w roku muszę udać się do zaprzyjaźnionej pani masażystki, która mnie „nastawia”. Jesteś jedną z najbardziej doświadczonych zawodniczek w Polsce. Co myślisz o poziomie dyscypliny w naszym kraju? Jak to się według Ciebie przez ostatnie lata zmieniało? Biorąc pod uwagę liczbę osób, która czynnie uprawia kolarstwo i startuje w zawodach, dochodzę do wniosku, że mamy jednak znaczące sukcesy na arenie międzynarodowej. Zawodniczki dochodzą do tego ciężką pracą. Trzeba mieć talent, zacięcie, ale też bogatych rodziców albo innych sponsorów, którzy na pewnym etapie kariery pomogą. Znałam wiele osób, które miały chęci i zapał, ale nie mając zwyczajnie środków finansowych do uprawiania kolarstwa, rezygnowały. Za granicą sytuacja wygląda dużo lepiej. Więcej zawodników się szkoli, jest pewien system, wydaje mi się, że państwo więcej inwestuje w ten sport. W Polsce, zwłaszcza na początku, nie jest łatwo. Jak to się stało, że zaczęłaś uczyć w szkole? Skończyłam studia na Krakowskiej AWF, ale nie od razu poszłam pracować w szkole. Zanim do tego doszło, zajmowałam się wieloma rzeczami, przez rok byłam nawet redaktorką jednego z pism o tematyce rowerowej. Ale ostatecznie zdecydowałam się złożyć podanie w szkole na stanowisko nauczyciela wychowania fizycznego. I niespodziewanie dostałam telefon ze szkoły z propozycją pracy. Zgodziłam się, choć przyznam, że kiedy zaczynałam, nie do końca byłam przekonana, czy to dobry wybór. Ale minęło już 5 lat, zdobyłam doświadczenie i teraz jest mi na pewno łatwiej dostosować się do szkolnych realiów. Podoba mi się i na razie nie chcę niczego zmieniać. Jak godzisz treningi z pracą? Przecież panuje powszechne przekonanie, że nauczyciele mało pracują, do tego mają wakacje… Ale tak naprawdę spędzam w szkole więcej czasu, niż mogłoby się wydawać komuś patrzącemu z boku. Wbrew pozorom nauczyciele wykonują dużo tzw. pracy pozalekcyjnej, wciąż panuje biurokracja i nauczyciele muszą każdy swój krok udokumentowywać. Mnóstwo tzw. „papierologii”. Uczniowie wiedzą o Twojej pasji, sukcesach? Że jesteś „tą” Justyną Frączek? Nie, właściwie nie. Ci, którzy jeżdżą na rowerze, jakoś ich ten temat interesuje, to mnie kojarzą. Widzieli mnie gdzieś podczas zawodów. To jednak wyjątkowe sytuacje. Starasz się w nich zaszczepiać rowerowego bakcyla? Jasne, staram się zachęcać do uprawiania sportu, ale nie jest tak, żebym miała swoich własnych wychowanków, których bym trenowała. W szkole jest nastawienie na gry zespołowe i pod tym kierunkiem staramy się dzieci rozwijać. Istnieje w Twoim słowniku pojęcie czasu wolnego? Nie jest tak źle. Mieszkam w domku jednorodzinnym z olbrzymim ogrodem. Gdy przychodzi lato, naprawdę jest co robić. Cotygodniowe koszenie trawy, zbieranie owoców, tzw. prace domowe. Na co dzień wykonuje je mama, która jest już na emeryturze, ale ja kiedy tylko mogę, staram się ją odciążyć. A to pochłania dużo czasu, na pewno mieszkając w bloku, nie ma się aż tylu obowiązków. Oprócz tego standardowo czytam, chodzę do kina… Ostatnio z klasą byłam na „Piratach z Karaibów”, a w pociągu miałam wreszcie okazję wrócić do Stiga Larssona i jego słynnej sagi „Milenium”. Aktualnie czytam trzecią część „Domu z piasku, który runął”. Lubię tego typu literaturę, kryminały, sensacje, najważniejsze, żeby się coś działo. Gotujesz? Różnie, to zależy od sytuacji. Jestem w tej dobrej sytuacji, że mieszkam z mamą, która też czasami coś ugotuje, więc się wymieniamy. A co z dietą? Nie jestem na żadnej specjalnej diecie, przez tyle lat wypracowałam pewne nawyki żywieniowe, więc nie muszę sobie niczego odmawiać. Na pewno jem dużo jajek, lubię też makarony, które w naszej kolarskiej diecie są podstawą. W ogóle nie jem potraw tłustych, nawet najmniejszy kawałek tłuszczu na szynce muszę odkroić. Jakoś już sam widok mnie odpycha. Zdarza się też, że sama piekę. Umiem np. zrobić szarlotkę. Jak postrzegasz samą siebie? Kiedy patrzysz w lustro, kogo widzisz? Wuefistkę, zapaloną miłośniczkę wszystkich sportów. Kogoś, kto nie lubi marnować czasu. Kochasz to, co robisz, niczego Ci nie brakuje. Ale na pewno masz swoje prywatne marzenia… Jak marzenia to marzenia: wygrać w lotka, domek w górach, wycieczka dookoła świata.
Dossier
urodzona: 4.06.1978 r. | Kluby: KTM bikeworld.pl Womans Racing Team, RMF FM (obecnie RMF Adrenaline Pepsi Max, wcześniej RMF Coca Cola, RMF BP, RMF Isostar, RMF Pepsi Max) | Osiągnięcia: mistrzostwo Polski juniorek w cross country (1994), mistrzostwo Polski open (1995), wicemistrzostwo Polski juniorek (1996), wicemistrzostwo Polski elita (1997), wicemistrzostwo Polski w downhillu (2000), mistrzostwo Polski w downhillu i dualu (2001), 1. miejsce w Pucharze Polski w zjedzie (2001), mistrzostwo Polski w downhillu i 4X (2002), 3. miejsce w Pucharze Polski w zjeździe (2002 i 2003), wicemistrzostwo Polski w 4X oraz w maratonie rowerowym MTB (2003), mistrzostwo Polski w zjeździe i wicemistrzostwo w 4X (2004), wicemistrzostwo Polski w zjeździe (2005) | Ulubiona kuchnia: domowa | Hobby: adventure racing