Wirus Armstronga
Na czym polega tajemnica drużyny Armstronga? Dzięki osobistej charyzmie i dawaniu przykładu Lance sprawia, że jego team daje z siebie wszystko. A nawet trochę więcej… Viatcheslav Ekimov był skrajnie wykończony. Lekarz przez całą godzinę opatrywał mu plecy i ramiona, które całkowicie pokryte były otarciami i niebieskimi plamami. Rosjanin siedział skurczony na skromnym hokerze w barze hotelu Angevine, gdzieś na północnym zachodzie Francji. Kręcił się niespokojnie na wszystkie strony, ponieważ nie znajdował żadnej pozycji, w której nie czułby bólu, i powłóczył nogami w drodze po kojący łyk piwa. „Nie mam pojęcia, co się stało” – mówił. „Jechałem razem z Georgem przed Lance’m, gdy nagle przeleciałem przez barierkę. Wtedy zgasły światła”. Gdy wrócił w końcu do siebie, najpierw popatrzył, czy odnajdzie Lance’a i George’a w kłębowisku kolarzy, które utworzyło się po masowym upadku na dojeździe sprinterskim za łąkami, bezpośrednio pod Flamme Rouge. Ale jego koledzy z teamu odjechali, chroniąc się za metą. I w ten sposób „Eki” spokojnie mógł się pozbierać i dotoczyć do celu, aby jak najszybciej pozwolić się sobą zaopiekować.
Eki miał podczas Tour brudną robotę. „Moje zadanie było całkiem proste” – mówi. „Musiałem wyprowadzić Lance’a z każdych kłopotów”. Nie jest to jednak takie proste, na jakie wyglądało. W ubiegłym roku na Tour dojazd do gór trwał 13 dni… 13 dni pod wiatr, w deszczu, po kostce brukowej i w wyjątkowo nerwowym peletonie. „Najbezpieczniejsze miejsce jest na czele” – mówi Eki – „dlatego starałem się ciągle doholowywać tam Lance’a”. Na czele peletonu było jednak ciasno, bardzo ciasno. Rozpychały się tam nie tylko drużyny sprinterów, lecz także teamy każdego kolarza, który robił sobie nadzieję na miejsce w klasyfikacji łącznej. A przed Pirenejami było ich wiele: CSC, Phonak, Euskaltel, T-Mobile.Więcej zaangażowania
„Bardzo życzyłem sobie jazdy na czas, żeby w końcu zrobił się porządek w peletonie” – mówił zestresowany Lance Armstrong, gdy peleton dotarł po tygodniu nad Atlantyk. Armstrong ubolewał nad całodniowym ściskiem i popychaniem. Trwało to jednak następnych 6 dni, aż do gór, i właśnie tak długo nadstawiali dla Armstronga karku Viatcheslav Ekimov, George Hincapie, Pavel Padrnos i Floyd Landis. Każdego dnia. To, że przeżyli tę długotrwałą bitwę, graniczy niemal z cudem. Ale kolarze US Postal (dziś Discovery Channel – przyp. red.) są przyzwyczajeni do większego zaangażowania podczas Tour niż kolarze innych drużyn. Lance Armstrong wymaga od swoich ludzi, aby kontrolowali wyścig, zawsze, o każdej porze. Team przejmuje odpowiedzialność, nieważne, czy szef jest w żółtej koszulce, czy nie. Gdy na etapie do Chartres przewaga grupy Thomasa Voecklera wzrosła do 17 minut, drużyna Postal była tą, która puściła się w pogoń, aby zmniejszyć straty. „Przypomniałem moim chłopcom o Pontarlier w 2001 roku” – mówi Armstrong. Wtedy grupa uciekinierów potrafiła osiągnąć prawie 30 minut przewagi. „Nie popełniamy dwa razy tego samego błędu. Nigdy nie dopuścimy do tego, by ktoś odjechał nam na 30 minut”. Robota pomocników w teamie Postal nie ogranicza się tylko do pozostawania przy Armstrongu i doganiania grup. „Gdy nie jedziemy na przedzie” – opowiada George Hincapie – „wówczas Eki i ja jedziemy obok Lance’a i osłaniamy go przed wiatrem bocznym. Właściwie zawsze jedziemy w wietrze”. Armstrong wymaga od swoich ludzi więcej niż każdy inny kapitan w peletonie. Mimo tego swoją ciężką pracę wykonują bez uskarżania się.
Najlepsi kolarze jako pomocnicy
Żaden z profesjonalnych kolarzy grupy nie jest klasycznym Domestike (pomocnikiem), prawie wszyscy są światowej klasy kolarzami. Hincapie, Ekimov, José Azevedo, José Luis Rubiera. Wszyscy oni mogliby równie dobrze i chętnie pracować jako czołowi kolarze innych teamów, co też Armstrong pozostawia im do wyboru. Minęły już czasy, gdy zmiana teamu przez pomocnika traktowana była jako najgorsza zdrada. Odejście Tylera Hamiltona czy Roberto Herasa Lance przełknął bez uskarżania. Rozstali się w zgodzie. Jednocześnie Armstrong wyjaśnia – „Kto ma własne ambicje, ten do nas nie pasuje”. Ale jest coś w Armstrongu i jego drużynie, coś, co sprawia, że czołowi kolarze tyrają chętniej dla Teksańczyka, niż próbują własnego szczęścia. „Gdy docieram razem z Lance’m, José, Chechu na przód peletonu w górach” – opowiada Hincapie o swojej motywacji – „a ludzie wiwatują i moja rodzina stoi tam i jest dumna, to dla mnie wystarczająca nagroda”. Dla tych momentów Hincapie zmienił nawet swoje dotychczasowe życie. Dawny sprinter przeprowadził się w góry i pracował tam tak ciężko nad sobą, że również na decydujących przełęczach w Pirenejach i Alpach może on być jeszcze pomocny Lance’owi. Stało się to po tym, jak był na płaskim terenie najważniejszą osobą obok Ekimova. „Tylko nie potrafię już prawie wcale być sprinterem” – mówi o sobie. Albo José Azevedo. Gdy przeszedł z ONCE do US Postal, mówił, że to dla niego zaszczyt pracować dla najlepszego kapitana na świecie. Jak powiedział, tak jechał. Na królewskim etapie Pirenejów tak długo utrzymywał wysokie tempo, że już tylko Armstrong i Ivan Basso mogli za nim nadążyć. Wtedy wycofał się, pozostawał w tyle i aż do mety pilnował Ullricha. Gdyby jechał na własny rachunek, miałby bez problemu szanse na podium. Ale to go nie interesuje. „José jest dla nas lepszy od Roberto Herasa” – mówi „Chechu” Rubiera. „Jedzie w stu procentach dla drużyny”.
Program zwycięstwa
Szef teamu, Johan Bruyneel, tłumaczy motywację swoich kolarzy w następujący sposób – „Chodzi o to, że mamy ideę, program, w który wszyscy wierzą”. Program ten wymyślił Bruyneel w ciągu dziesięciu lat zawodowego jeżdżenia na rowerze. „Byłem tylko średnim talentem” – opowiada – „i myślę, że robiłem to najlepiej jak potrafiłem. Ale cały czas zastanawiałem się, jak można wygrać Tour”. Gdy pracował w teamie ONCE dla Manolo Saiza, ciągle zastanawiał się, co można poprawić. Jak trzeba zorganizować sezon, żeby wygrać Tour. Jaką strukturę stworzyć w drużynie. Jak optymalnie trenować. Gdy Bruyneel w 1998 roku wysłał Armstrongowi sławnego e-maila, w którym napisał, że zrobi z niego zwycięzcę Tour, program leżał już gotowy na jego biurku. Armstrong dał mu szansę go wypróbować. „Zrobiliśmy to w 1999 roku i od razu się udało” – mówi Bruyneel. Jego głowa, ciało Armstronga – to była perfekcyjna kombinacja. Dzięki sukcesowi program zyskał oczywiście na wiarygodności. Dzisiaj team może powiedzieć kolarzowi, którego chce zaangażować – przyjdź do nas, zrób to, co ci powiemy, a wygrasz Tour. Nikt nie będzie w to wątpił. Ale nie chodzi tylko o gwarancję sukcesu i pewność premii, które przywiązują tak wielu kolarzy do zespołu i doprowadzają do tego, że dają z siebie wszystko. Bez wątpienia jest to także charyzma Lance’a Armstronga.
Wielki motywator
Prostolinijność i bezkompromisowość Armstronga zarażają, gdy na przykład w wąskim kręgu najbliższych współpracowników każdej wiosny wyrusza na sławne jazdy rozpoznawcze przez Alpy i Pireneje (które zresztą były częścią programu, jaki wykombinował w swoim czasie sfrustrowany kolarz ekipy Saiza Bruyneel). Pod koniec czerwca Armstrong pojechał z Hincapie, Rubiero i Azevedo przez Pireneje. „Osiem godzin jeździliśmy ostro na rowerze” – przypomina sobie Rubiero. „A pod koniec wjechaliśmy na 16-kilometrowy podjazd do Plateau de Beile. Jechaliśmy pod górę, ścigając się, ciągle na granicy możliwości. A na końcu Lance zaatakował”. Rubiero, który do 2001 roku jeździł w Kelme, a od dziesięciu lat jest zawodowcem, mówi, że jeszcze nigdy w życiu nie trenował tak ciężko jak z Lancem. „Nikt nie trenuje w sporcie zawodowym osiem godzin, a z pewnością nie tak ciężko” – mówi. Rubiero wierzy jednak, że odkąd to robi, stał się lepszym kolarzem. „W Kelme cały rok rozdrabniałem się, każdy wyścig w Hiszpanii był ważny. Było się tam wtedy często na małych wyścigach dobrym, a na Vuelta skonanym. To nie zdarza się w Discovery. W teamie jadę mocno raz w roku – podczas Tour. I jadę tam na dużo wyższym poziomie niż kiedykolwiek w Kalme”. Armstrong wyciąga ze swoich ludzi więcej, niż sami się tego po sobie spodziewają. Podczas wyścigów rozpoznawczych wiosną pokazuje innym, jak bardzo można się męczyć i nikt nie ma odwagi się poddać, tak długo, dopóki jeszcze może siedzieć w siodełku. „Nie ma dla mnie nic piękniejszego od obozów treningowych” – mówi Armstrong – „jest to coś, za czym kiedyś będę najbardziej tęsknił, jeśli chodzi o kolarstwo. To uczucie, gdy jesteśmy zupełnie sami i wszyscy koncentrujemy się na wielkim, wspólnym celu, jest nieopisanie piękne”. Armstrong wprowadza się sam w stan odurzenia, wkracza w świat, w którym nie ma wyczerpania ani żadnych słabości. „No chain” – tak nazywa to uczucie, które się wówczas pojawia, uczucie, jak gdyby rower nie miał już żadnego łańcucha, a uda nie stawiały oporu. Do świata tego zabiera swoich kolegów z drużyny i daje im przedsmak tego, co mogą z nim przeżyć podczas Tour. Gdy to raz przeżyją, będą uzależnieni. W ubiegłym roku po raz pierwszy na tej ekskluzywnej, męskiej, wiosennej wycieczce był 25-letni Benjamin Noval. I podobnie jak wielu kolarzy przed nim został zainfekowany wirusem Armstronga. Podczas wyścigu wokół Francji razem z nowicjuszem w jednym pokoju nocował Rubiero. Na pytanie, co było problemem młodego kolegi na jego pierwszym Tour, Rubiero odpowiedział – „Chciał cały czas jechać w wietrze i dużo, za dużo pracować. Musiałem mu cały czas przypominać o tym, jak długi i ciężki jest Tour”. Noval po pierwszym dniu obawiał się, że nie dał z siebie wszystkiego i jeszcze trochę więcej. Zupełnie jak jego szef.