Z deszczu pod słońce – Lago di Garda
Druga połowa września, ma być ciepło, różnorodnie, ciekawie, przyjaźnie dla rowerzystów, w miarę tanio i niedaleko. Jedzenie powinno być dobre, a wino w rozsądnej cenie… Po długim studiowaniu mapy południowej Europy wybór pada na północne Włochy. Mamy 2 tygodnie, podczas których przejedziemy 500 km, wspinając się na dwutysięczne przełęcze i popijając wino nad sławnym Lago di Garda.
Największym problemem jest oczywiście dotarcie na miejsce startu z rowerami. Wbrew głosowi rozsądku decydujemy się ruszyć w 1000-kilometrową podróż trzynastoletnim polonezem, dopiero co przerobionym na gaz. Na hak z tyłu zakładamy bagażnik i pakujemy nasze rowery. Podróż do granicy austriacko-włoskiej zajmuje nam prawe 3 dni, raz, że wybraliśmy drogę przez podrzędne czeskie drogi, dwa, uczestniczyliśmy w wypadku samochodowym. Niestety, wypadku z rowerzystą, który pojechał „na czołówkę” z tirem. Będąc świadkami zdarzenia, udzielaliśmy pomocy. Na szczęście rowerzysta przeżył, a my, po 3 godzinach, mogliśmy, choć w nie najlepszych humorach, ale jednak ruszać dalej. W małej włoskiej wiosce Dobbiaco pozostawiamy naszego dzielnego poloneza na dużym campingu i dalej ruszamy już na rowerach. Początkowo ładne niebo chmurzy się coraz bardziej i zaczyna kropić deszcz; 200 m różnicy poziomu na 14 km do Carbonin (1437 m) to bułka z masłem. Kolejne 10 km i 300 m w górę na przełęcz Col S. Angelo (1756 m) w padającym deszczu nie należy już do przyjemności. Niespodziewany widok campingu ostatecznie zniechęca nas do dalszego pedałowania. To mają być gorące Włochy? Pięć stopni i deszcz przez całą noc. Dobrze przynajmniej, że stary dobry namiot nie przecieka.Deszcze niespokojne
Rano? Pada. Gdy rozwiewają się chmury, na skalnych graniach widzimy śnieg. Jeszcze tego brakowało… Po południu wreszcie przestaje kapać i możemy ruszać w drogę. Na dzień dobry skromny zjazd i ponownie podjazd na Paso Tre Croci, wyższą o 100 m od poprzedniej przełęczy. Zapinamy szczelnie kurtki, czapki mocniej wciskamy na głowę, rękawiczki zimowe na dłonie i pięknymi serpentynami zjeżdżamy do sławnego narciarskiego kurortu – Cortiny d’Ampezzo (1224 m). Małe, liczące zaledwie 7 tysięcy mieszkańców miasteczko jest najsławniejszym włoskim kurortem narciarskim, zwanym „Królową Dolomitów”. 51 wyciągów i 140 km tras narciarskich w przepięknej scenerii Dolomitów, to, co narciarze lubią najbardziej. Cortina wywarła wrażenie nie tyle na nas, ile na naszych portfelach, gdy do rachunku za pizzę doliczono Servizio (napiwek) oraz Coperto (za nie wiadomo co, chyba za sztućce…). No cóż, sławny kurort to drogi kurort… Posileni kalorycznym jedzeniem ruszamy w prawie trzygodzinny, siedemnastokilometrowy podjazd na przełęcz Paso di Falzarego (2105 m). Jest bardzo wilgotno, parno i coraz zimniej. Gdy w końcu o 19.15 jesteśmy na siodle przełęczy, jest tylko 6°C i szybko zaczyna zapadać zmrok. Błyskawicznie ubieramy czapki oraz rękawiczki, rozpoczynamy zjazd. Ciemność i konieczność uważnego wypatrywania znaków kierujących na camping nie pozwalają nam na szaleństwa. Docieramy do małego campingu, na którym oczywiście nie ma żadnego namiotu. Wszyscy mieszkający w ogrzewanych przyczepach zgromadzili się w małej recepcji pełniącej również rolę knajpki i ze zdziwieniem patrzą na nas. Camping do komfortowych nie należał, ale najważniejsze, że było gdzie postawić namiot, a z kranu leciała ciepła woda.
Słońce w plecaku
Rano wita nas długo wyczekiwane słońce. Rozwieszamy wszystkie ciuchy na płocie, suszymy je, porządkujemy sakwy i wymieniamy jedną szprychę. Zajmuje nam to czas do 12.00, potem ruszamy w dół i dojeżdżamy do Caprile, skąd rozpoczyna się długi podjazd na kolejny „dwutysięcznik” – przełęcz Paso di Fedaia (2047 m). Droga łagodnie wspina się obok ładnej wioski – Rocca Pietore do Malaga Ciapela – kurortu narciarskiego, skąd kursują już wyciągi na sławną Marmoladę. Po drodze przejeżdżamy przez most, pod którym, ok. 50 m niżej, w wąskim i wilgotnym kanionie wije się stara droga. Od Malagi Ciapelli szosa prowadzi już cały czas wzdłuż wyciągów narciarskich, co oczywiście determinuje jej nachylenie. 16% (właśnie tyle) wyciska z nas ostatnie poty. Na zakrętach rower staje dęba, a kierownica ucieka w bok. Na pocieszenie, niektóre samochody też mają problem z wjechaniem pod górę. Dzisiaj nie mamy dobrego dnia. Ostatnie 6 km podjazdu pokonujemy w aż 3 godziny i na przełęczy znowu lądujemy, gdy zapada zmrok, o 19.00. Znajduje się tam ładne, sztuczne jezioro, dookoła którego biegnie szosa. Dalej scenariusz również się powtarza – 13 km zjazdu po ciemku i szukanie campingu, który znalazł się dopiero w Canzei. Znowu zziębnięci rozbijamy nasz mały domek wśród luksusowych przyczep i carawaningów niemieckich oraz holenderskich. Różnica jednak jest. Trafiliśmy na bardzo luksusowy camping. Łazienki prawie jak w hotelu, całe w lśniących kafelkach, ogrzewane, z suszarkami i muzyczką w tle. Zimna noc zapowiedziała piękny dzień. Wreszcie możemy powiedzieć, że jest upał. Robimy małe zakupy i ruszamy w dół doliny Val di Fassa, zostawiając za sobą majestatyczne skalne turnie Dolomitów. Słoneczko grzeje, koła same się toczą, żyć nie umierać. Widok sławnych skoczni narciarskich w Predazzo, gdzie Adam Małysz święcił triumfy, pizza i półlitrowa karafka miejscowego wina rozgrzewają nas i dodają sił do jazdy nową doliną – Val di Fiemme. Za Cavalese, w Castello Molina, opuszczamy ruchliwą szosę i wjeżdżamy w zupełnie inny świat. Teraz jedziemy drogą po zboczu głębokiego i wąskiego kanionu rzeki Avisio. Droga to myszkuje w odnogach strumieni górskich, to znów wraca do głównego nurtu. Słońce o tej porze nie dociera tutaj, robi się więc wilgotno i zimno. Niestety, krętą drogę upodobali sobie również motocykliści, którzy z zawrotną prędkością mijają nas co chwilę. Brak campingu, noc więc musimy spędzić w małym pensjonacie w Casatta.
Avant? Garda!
Następnego dnia kontynuujemy jazdę klaustrofobiczną doliną, mijamy jeziorko w Lases i z niemałym trudem, z pomocą innych rowerzystów, przebijamy się przez Trydent (Trento). Okazuje się, że z Bolonii, przez Trydent i Roverto, prowadzi ścieżka rowerowa wzdłuż rzeki Adige, aż do Torbole i Riva del Garda, nad jeziorem Garda. Dzisiaj jest niedziela, tak więc ruch na ścieżce całkiem spory, szczególnie w miasteczkach. Gdy dojeżdżamy do Torbole, widzimy, jak cała szosa na długości kilkunastu kilometrów jest zakorkowana przez turystów wracających znad jeziora. Dobrze, że rowerzyści mają swoją drogę… Długi i owocny dzień (95 km) kończymy na campingu, których tutaj zatrzęsienie. O dziwo, mimo że jest druga połowa września, wolne miejsce udaje nam się znaleźć dopiero na drugim polu. Wszystko zajęte głównie przez windsurfingowców, dla których jezioro Garda to prawdziwa Mekka. Możemy się o tym przekonać następnego dnia, gdy po południu (kiedy wieje bryza z kierunku południowego, zwana „Ova”) na jeziorze roi się od setek żagielków. Wiatr jest silny i wymaga dobrych umiejętności. Jezioro Garda to największe, najmniej zanieczyszczone i najbardziej popularne wśród turystów jezioro we Włoszech. Jest bardzo ładnie położone – od południowego szerokiego (16 km) brzegu otacza je równina, a na północy wciska się między dwutysięczne szczyty. Każdego roku na początku maja odbywa się tutaj jeden z największych w Europie festiwali rowerowych, gromadzący ok. 7000 rowerzystów z całego świata. Targi, seminaria, maratony, zawody – przez kilka dni Riva żyje tylko dla rowerowych maniaków. Warto się tutaj wybrać jednak nie tylko w tym czasie. Jezioro Garda ma do zaoferowania wiele, zarówno rowerzystom górskim, jak i jeżdżącym turystycznie.
My wybieramy się w 180 km podróż dookoła jeziora. Startujemy z Torbole (73 m) i przez Rivę (gdzie koniecznie trzeba przejechać przez ładny ryneczek otoczony stylowymi hotelami w pastelowych kolorach), nad zatoką, pedałujemy, mijając dziesiątki tuneli, oświetlonych i ciemnych, szerokich i wąskich, aż do Limone. Nazwa małej rybackiej wioski pochodzi od rosnących na tarasowych polach, na zboczach, gajów cytrynowych. Kamienna wioska, cofająca się coraz bardziej pod naporem hoteli, wciśnięta jest między jezioro i góry. 5 km za wioską odbijamy w prawo, w wąską drogę, za drogowskazem na Tremosine. Trzeba uważać, żeby nie pomylić drogi. Z Limone biegnie również droga do Tremosine, ale jest to zupełnie inna droga. Wspinamy się równolegle do głównej szosy, zakręcamy o 180° i przez wykute w skale i nieoświetlone tunele o szerokości jednego samochodu wjeżdżamy do kanionu rzeki Brasa. Co kilkanaście minut słychać klaksony samochodów, to kierowcy ostrzegają się nawzajem, tu jest naprawdę wąsko. Jeden tunel jest tak długi, że do środkowej części światło słoneczne w ogóle nie dociera i panują iście egipskie ciemności. Ściany wąwozu coraz bardziej zbliżają się do siebie, a droga dokonuje cudów, wijąc się na skalnej półce i przebijając przez skałę. Fantastyczne łuki skalne, mostki kamienne, rozpadliny kryjące szumiące wodospady, wszystko pokryte mchem i ociekające wilgocią. Temperatura jest niższa o parę stopni, słońce tu nie zagląda. Wreszcie przychodzi czas na ślimaka – miejsca jest tak mało, a droga wpina się tak wysoko, że budowniczowie zrobili drogę zakręcającą o 360°. Przejeżdżamy obok małej restauracyjki i tuż za mostem łańcuch w moim rowerze nie wytrzymuje napięcia, pęka ogniwo. Naprawa zajmuje nam kolejne, cenne pół godziny. Po wspięciu się na 413 m mijamy małą wioskę Pieve, skąd wjeżdżamy na słoneczne zbocza doliny Brasa. Mijają nas rowerzyści, nic dziwnego, wszyscy jadą bez bagażów. W Veiso przeciskamy się między małymi kamieniczkami i wjeżdżamy na bezimienną przełęcz, leżącą na wysokości 670 m. Jesteśmy już porządnie zmęczeni, więc co prawda krótki, ale stromy zjazd raduje nas bardzo. Zjeżdżamy zboczem kolejnej doliny do rzeki, tracąc ok. 200 m wysokości. Znowu rozpoczynamy mozolną wspinaczkę, najpierw zboczem, później w górę dopływu. Znowu zjeżdżamy do rzeki i tak w kółko Macieju. Jesteśmy już naprawdę wyczerpani, a droga wije się w lewo i w prawo, w górę i w dół. Kiedy nareszcie osiągamy, po raz kolejny, wysokość 627 m. i tuż przed Tignale wjeżdżamy na przełęcz, z której czeka nas już tylko zjazd, jesteśmy szczęśliwi.Tam i z powrotem
Wracamy do „naszej” szosy przy jeziorze i kolejnymi tunelami podążamy do Gargnano – dawnej stolicy marionetkowego rządu republiki Salo Mussoliniego. Nocujemy tam na sympatycznym, małym campingu. Teren staje się coraz bardziej płaski, zjeżdżamy na równinę, kończy się część drogi zwana „Rivera del Limone”. Mijamy kolejne sławne letniska – Bornico i Gardone. W Salo jedziemy kamiennym bulwarem i po pokonaniu niewielkiego podjazdu z 4 zakrętami o 180° wjeżdżamy na małą wyżynę oddaloną od jeziora. Mało interesująca droga prowadzi aż do Fabbricy, gdzie znowu witamy wodę. Przebijamy się przez zatłoczone i ruchliwe Desenzano oraz mijamy położone na końcu wąskiego czterokilometrowego półwyspu Sirmione. Miasteczko to słynie z urokliwej starówki i pięknego zamku położonego na wodzie. Dalej przez kolejne średniowieczne miasteczko z twierdzą, Peschiera, za którym znajduje się olbrzymie wesołe miasteczko Gardaland, jedziemy do Lazise, gdzie nocujemy na campingu. Ostanie 55 km pętli zamykającej jezioro to szosa biegnąca tuż nad taflą jeziora, czasem tylko lekko wznosząca się i opadająca. Droga prowadzi podnóżem Monte Baldo, na które można wjechać kolejką z Malcesine. Docieramy z powrotem na ten sam camping. Nazajutrz wyruszamy w powrotną drogę do Rovereto. Znowu wspinamy się z poziomu 73 m na Passo S. Giovanni (287 m) ścieżką rowerową. Z Rovereto jedziemy dalej koleją do Fortezza i Dobbiaco, gdzie wsiadamy do naszego poloneza i wracamy bez większych przygód do Polski. Propozycje tras dla rowerzystów Przygotowaliśmy dla was dwa, naszym zdaniem najciekawsze, warianty trasy na wielodniową wycieczkę rowerową w północnych Włoszech. Oba zaproponowane szlaki są raczej trudne. Wiodą przez przełęcze na wyskokości ponad 2000 m. Pierwsza jest ciekawsza. Zaczyna się spokojnie, od spaceru ścieżką rowerową, następnie mała rozgrzewka w Tremosine, potem kontynuacja drogi dookoła Gardy i stopniowy wjazd w Dolomity z kulminacja na najwyższej drodze Włoch, przełęczy Stelvio. Druga trasa to szlak przez dziewięć przełęczy, z tego pięć ma powyżej 2000 m. Prawdziwe wyzwanie dla „górali”. Trasa 1. (450 km) Ścieżka rowerowa: Bolonia – Trydent – Rovereto – Riva del Garda (ok. 100 km) Dookoła jeziora Garda przez Tremosine: Limone – Tremosine – Salo – Desenzand – Garda – Malcesine – Riva del Garda (ok. 180 km) Dolomity: Riva del Garda (73 m) – Molina di Ledro – Condino – Tione di Trento – MMadonna di Campiglio (1550 m)- Passo di Tonale (1883 m) – Passo di Gavia (2621 m) – Bormio (1225 m) – Passo di Stelvio (2757 m) – Prato allo Stelvio – Merano – Bolonia (270 km) Trasa 2. (280 km) Bolonia – Gummer – Passo di Costalunga Karerpass (1745 m) – Canzei – Passo di Pordoi (2239 m) – Arabba – Cerdonoi (1495 m) – Passo di Falzarego (2105 m) – Cortina d’Ampezzo (kierujemy się w lewo) – bezimienna przełęcz (1529 m) – Carbonin – przełęcz Col S. Angelo (1756 m) – Misurina – Passo Tre Croci (1809 m) – Cortina d’Ampezzo – Passo di Giau (2233 m) – Passo di Fedaia (2047 m) – Canzei – Passo diSella Sellajoch (2244 m) – Plan – Bolonia
Kosztorys dwutygodniowej wycieczki rowerowej dla 2 osób
Dojazd W jedną stronę mamy do pokonania ok. 1000 km (z Wrocławia). Zakładając, że samochód będzie spalał średnio 9 l na 100 km, a litr paliwa kosztuje ok. 1 euro, za podróż w jedną stronę zapłacimy ok. 400 zł, w obie oczywiście 800 zł. W rzeczywistości możemy zaoszczędzić nieco, tankując w Polsce, tuż przed wjechaniem do Niemiec. W ten sposób na paliwo wydamy ok. 700 zł. W przypadku gazu będzie oczywiście taniej. Polonez, który, jak wiadomo, jest całkiem żarłocznym samochodem, spalił gazu za 560 zł. Noclegi i jedzenie Zabraliśmy ze sobą i wydaliśmy 500 euro. Daje to 250 euro na osobę. Licząc 14 dni pobytu, wypada prawie 18 euro na dzień na osobę. Nie jest to mało, ale niestety, campingi we Włoszech są drogie, od 7 do 10 euro za osobę. Raz spaliśmy w hoteliku, prawie 40 euro za dwie osoby. W tej cenie co drugi dzień jadaliśmy pizzę lub lasagne z winem, w małych i tanich restauracjach. Koszt obiadu dla dwóch osób wyniósł ok. 18 euro. Pozostałe wydatki (na 2 os.) – ubezpieczenie uczestników i samochodu 120 zł – mapy, przewodniki 80 zł – słodycze, drobne jedzenie kupione w Polsce 50 zł – napój izotoniczny w proszku 60 zł Koszt dwutygodniowego wyjazdu dla dwóch osób łącznie: 3100 zł
Warto zobaczyć
Passo di Stelvio – Najwyższa droga we Włoszech, trzecia co do wysokości asfaltowa, ogólnie dostępna przełęcz w Europie. Podjazd z Prato allo Stelvio to 28 km drogi o średnim nachyleniu 6,7%. Najgorsze jest ostatnie 16 km. Podjazd należy do najbardziej spektakularnych w Europie – 48 ciasno zawiniętych zakrętów o 180° od strony Prato allo Stelvio robi niesamowite wrażenie. Z drugiej strony (od Bormio) jest ich nie mniej – 44. Passo di Tonale – Ładna, szeroka przełęcz, otoczona górami Adamello i Presanella, można ją pokonać razem z Passo di Gavia (2621 m) w drodze na Passo di Stelvio z Bolonii. Madonna di Campiglio – w dolinie Val di Sole, uważana jest za najlepszą stację narciarską w całych Włoszech. Dla rowerzystów to przede wszystkim piękne widoki i kręta widokowa szosa. Garda – Mekka rowerzystów górskich. Na północnym końcu jeziora wciska się ono między góry wznoszące się na wysokość 2000 m. Nieprzypadkowo miejsce to zostało wybrane na coroczny festiwal rowerowy. Najlepiej bazę wypadową założyć na campingu, w pensjonacie lub w hotelu w Rivie del Garda lub Torbole. W obu miasteczkach znajdziemy po kilka wypożyczalni rowerowych z szerokim wyborem rowerów (od 8 do 40 euro, w zależności czy będzie to rower miejski czy też najnowszy model Cannondale). W punkcie informacji turystycznej oraz sklepach rowerowych otrzymamy darmowe mapki tras rowerowych. A jest ich duży wybór, począwszy od 40-kilometrowego downhillu z Tremalzo (prawie 2000 m przewyższenia), przez wycieczki po zboczach Monte Baldo, Englo czy Tombio. Własnym rowerem, pożyczonym, na nogach lub busikiem możemy dotrzeć na szczyt góry, aby się oddać szaleńczemu zjazdowi. Wąskie, śliskie i czasami błotniste ścieżki, szutrowe drogi, asfalty, czy też wygodne do bólu ścieżki rowerowe – do wyboru do koloru. Jezioro Garda to raj dla rowerzystów.
Lago di Garda
Lago di Garda to z pewnością jeden z ciekawszych europejskich cyklo-regionów. Tysiące tras o różnym stopniu trudności, niesamowite zaplecze infrastrukturalne, a przede wszystkim idealne połączenie – góry i woda… Szczególnie Polacy, dla których wyjazd nad morze zawsze wykluczał podziwianie górskich szczytów (i odwrotnie), doceniają zalety takiego mariażu. Chociaż woda w Gardzie jest słodka, skojarzenie z morzem nieprzypadkowe, tak ze względu na rozmiary jeziora, jak i atmosferę panującą na jego brzegach. Horyzont absolutny. Mnóstwo hoteli, restauracji oraz oczywiście turystów zalegających plaże i deptaki. Intensywna konsumpcja w smażalniach, nie-tylko-ryb. Z drugiej strony vacanza sportiva, czyli sporty zorientowane na wiatr i wodę, takie jak żeglarstwo, windsurfing, kitesurfing, paralotniarstwo. Idealne warunki do uprawiania wspinaczki. Klimat nadmorskiego kurortu ma w rejonie Gardy specyficzny charakter, również ze względu na rowerzystów, stanowiących wyjątkowo dużą grupę wśród osób odwiedzjących region. Można się o tym przekonać tuż po przybyciu na jeden ze stromych brzegów jeziora, gdzie widok pędzącego na wirażu kolarza jest bez mała integralną cząstką krajobrazu. Rewia rowerowych błyskotek nasila się zwłaszcza w maju, gdy w kultowym już i największym turystycznym miasteczku Riva del Garda odbywa się doroczny festiwal rowerowy Bike’a. Najróżniejsze konstrukcje rowerów poziomych, szosówki, miejskie (na które nawet Włosi zamieniają swoje skutery) i oczywiście „górale” kłują oczy. Tego roku ruszyła na terenie Gardy kolejna impreza rowerowa. Pod koniec września miała miejsce pierwsza edycja Międzynarodowych Targów Turystyki Rowerowej GARDA BIKE EXPO 2004, tuż nad brzegiem jeziora. Znalazło się tam na razie raptem 60 stoisk, a wszystko miało charakter raczej raczkujący. Biorąc jednak pod uwagę niezwykły nacisk, jaki Włosi kładą ostatnio na promocję regionów turystycznych, można śmiało oczekiwać wzrostu popularności i skali Targów. Nic dziwnego, że Paola Pezzo mieszka właśnie tu, w Gardzie. Warto też wspomnieć o Arco, które jest miasteczkiem położonym w regionie Trentino, 5 km na północ od olbrzymiego jeziora. Arco położone jest tuż nad poziomem morza, lecz przewyższenia sięgają tu 2000 m, tworząc atmosferę grozy i tajemniczości – królestwo wspinaczki. Setki ścian o intrygująco brzmiących nazwach, jak Vite Minori, Destinazione, Epilogo, Settima Luna, przyciągają amatorów wspinaczki z całej Europy. Znajdą się też pewnie i tacy, których sława i kultowość alpejskiego jeziorka zniechęci. Wówczas najlepszym pomysłem okazać się może uczynienie z niego punktu wyjścia dla wycieczki w nieco innym stylu. Najlepiej udać się w dół rzeki Po, aż po samą deltę. Słoneczna Italia nabiera w tym rejonie zupełnie nowego charakteru. Ciepło, owszem, nadal, ale cicho, znikają ostatni turyści (region zaczyna bowiem dopiero rozwijać się pod tym względem). Krajobraz robi się dziwnie znajomy. Bałtyk? Mazury? Sceneria wymarzona dla… kajakarzy. Niezliczona ilość kanałów, puste plaże, mewy, mewy, mewy. Gdzieniegdzie osamotniona łódka rybacka (frutti di mare!). To raj ornitologiczny w miejscu, gdzie kończy się rzeka, a zaczyna morze… Krzepiąca jest jednocześnie bliskość Wenecji, Padwy, Werony. Perłę Adriatyku można odwiedzić, płynąc tam wynajętym za nieduże pieniądze jachtem. Na rowerze Prowincja Rovigo z pewnością maleje. Zobaczyć można zarówno małe miasteczka o niepowtarzalnym włoskim klimacie, takie jak Adria (gdzie niemal każdy mieszkaniec za jedyny środek transportu uznaje rower… czy wszystkie skutery odjechały na południe?), czy samo Rovigo, jak również stada flamingów na piaszczystych bezludnych cyplach. Nie trzeba tu stroić się w drogie tekstylia ani błyszczeć amortyzatorem za setki euro. Raczej otworzyć szeroko oczy. Zabrać ze sobą atlas ptaków, słomkowy kapelusz i lornetkę. A wieczorem zanurzyć nos w talerzu pełnym muli.