Amstel Gold Race
Oglądanie Amstel Gold Race w telewizji jest emocjonujące, ale żeby poczuć prawdziwy klimat wyścigu, trzeba być na miejscu. Najlepiej z rowerem, dzień przed wyścigiem
Tekst i zdjęcia: Borys Aleksy
Podczas gdy Liege – Bastogne – Liege ma swoje podjazdy, Fleche Walonne słynny finisz, Amstel Gold Race nie daje zawodnikom chwili oddechu. Na wąskich, krętych szosach holenderskiej prowincji Limburgia trzeba być skoncentrowanym od startu do mety. Już samo oglądanie trasy na mapie przysparza o zawroty głowy.
Ardeński labirynt
Wyścig zaczyna się w Maastricht i kończy w miejscowości Valkenburg, położonej 13 km na wschód. Między tak blisko siebie położonymi punktami organizatorom udało się jakoś rozciągnąć 251-kilometrową trasę. Peleton, kręcąc przeróżne pętle po okolicy, pokonuje łącznie 33 podjazdy. Żaden z osobna nie jest szczególnie trudny, ale jeśli policzyć, że w decydującej fazie wyścigu pojawiają się średnio co kilka minut, łatwo zrozumieć skalę trudności. Mimo to rozstrzygnięcie następuje zwykle dopiero w końcówce. Od 2003 roku, tj. gdy został włączony do trasy Amstel Gold Race, o zwycięstwie decyduje najczęściej ostatni podjazd – Cauberg – znany m.in. z zeszłorocznych mistrzostw świata. Solowym atakiem tęczową koszulkę wywalczył wtedy Philippe Gilbert.
Nie tylko zawodowcy
Na dzień przed startem zawodowców swoje święto mają zwykli rowerzyści. Odbywa się wtedy Tourversion Amstel Gold Race, czyli wyścig amatorów po słynnej trasie. Do wyboru jest aż sześć różnych dystansów, z których najdłuższy w pełni pokrywa się z pokonywanym przez zawodowców. Przejazd trasą pozwala zobaczyć i poczuć to, czego nie widać w telewizji. Wąskie przejazdy, ciasne zakręty. Ponaddwudziestoprocentowe podjazdy. Szybkie zmiany tempa i kierunku jazdy. Silny wiatr wiejący ciągle z innej strony. A także piękne widoki na zieloną, wyjątkowo pagórkowatą w tym rejonie Holandię. Wszystko w tłumie kilkunastu tysięcy fanów roweru i kolarstwa z całego świata. A najlepsze jest to, że samodzielne ukończenie „Amstela” to dopiero początek. Następnego dnia rusza przecież wyścig zawodowców.
Klimat na trasie jest niepowtarzalny. Mnóstwo ludzi, orkiestry dęte, pełne kawiarnie i lejący się wszędzie napój produkowany przez sponsora wyścigu. Napisy na asfalcie wspierające lokalnych faworytów i wielkie gwiazdy. Na kluczowych podjazdach atmosfera karnawałowa. A największe tłumy oczywiście na Caubergu, gdzie w tym roku spodziewano się zobaczyć ostateczny atak Sagana lub Gilberta. Coś w tym rodzaju rzeczywiście miało mieć miejsce… ale z zupełnie zaskakującym zakończeniem.
Niespodzianka Kreuzigera
Choć miał zakończyć się w sposób nieoczekiwany, tegoroczny Amstel Gold Race rozpoczął się zupełnie zwyczajnie. Na trudnych technicznie trasach zawsze dobrze jest być z przodu, więc wkrótce po starcie z peletonu wyodrębniła się grupa sześciu uciekających zawodników. Grupie udało się na dobre oderwać od peletonu, a w połowie trasy różnica wzrosła do aż 11 minut. Kontrolę nad tempem peletonu utrzymywała drużyna Cannondale, mająca w swych szeregach największego faworyta wyścigu Petera Sagana.
Na 90 km do mety kraksa zakłóciła jazdę głównej grupy. Brał w niej udział m.in. Philippe Gilbert i Sergio Henao. Połamał się Thomas Voeckler (Europcar) i po raz kolejny wycofał z rywalizacji Andy Schleck (RadioShack Nissan). Mimo mocnego tempa narzucanego po kraksie przez Team Blanco najważniejszym zawodnikom udało się wrócić do peletonu.
Gdy do pracy zaangażowały się wreszcie inne zespoły, przewaga ucieczki zaczęła maleć, na 65 km do mety wynosiła już mniej niż 5 min. W tym czasie z prowadzącej grupy odskoczyli Vansummeren, Pliuschin i Astarloza. Ten ostatni najlepiej czuł się na podjeździe pod Gulperberg i rozpoczął samotny atak.
Peleton stawał się coraz bardziej aktywny. Zaatakował Pieter Weening (Orica GreenEdge), później dołączyli do niego David Tanner i Lars Petter Nordhaug z Team Blanco, Andriej Grivko (Astana) i Roman Kreuziger. Tempo rosło, z peletonu wyskakiwały kontry (m.in. Marco Marcato (Vacansoleil) i Ryder Hesjedal z Garmin-Sharp), a w ucieczce następowała selekcja. Najmocniejszy okazał się Kreuziger, który zdecydował się na samotny atak 17 km przed metą. Jak się później okazało, był to zwycięski ruch. Peleton nie był w stanie zorganizować skutecznej pogoni. Gdy Czech podjeżdżał ostatni raz pod Cauberg, z przodu grupy pościgowej pozostali najwięksi faworyci, wciąż oglądający się na siebie nawzajem. Wiedziano już, że Sagan ma problemy, wszyscy czekali więc na Gilberta. Belg rzeczywiście skoczył wreszcie jako pierwszy, powtarzając swoją akcję z mistrzostw świata. Podobnie jak wtedy podążył za nim Alejandro Valverde (Movistar), tym razem w towarzystwie Simona Gerransa (Orica-GreenEdge). Faworyci źle jednak obliczyli moment kontrataku. Kreuziger, na którego przed wyścigiem nikt chyba nie postawiłby pieniędzy, wjechał sam na szczyt Caubergu i równym tempem ruszył na ostatnią prostą w kierunku mety, osiągając swoje największe zwycięstwo w karierze.