Bez bólu nie ma nagrody
Dariusz Poroś, pseudonim Trenejro, wojowniczy zawodnik kategorii M3, żonaty. Najwięcej wymaga od siebie. Równie dużo od swoich zawodników. Na maratonach poznacie go po zielonych piastach, walce do końca i całkowitym zaangażowaniu. Na starcie nowego sezonu maratońskiego rozmawiamy o kontrowersyjnych treningach, sprzęcie i tych samych ludziach, którzy popełniają ciągle te same błędy…
Rozmawiał: Miłosz Sajnog, zdjęcia: Zbyszek Kordys Czym się zajmujesz, kiedy nie jeździsz na rowerze, nie trenujesz i nie naprawiasz roweru, czyli na co dzień? Zajmuję się tym, czym nie zajmuje się nikt inny, żeby wnosić coś nowego do tego, czym się zajmuję, czyli niekonwencjonalną obróbką materiałów trudnoobrabialnych. Brzmi trochę jak science fiction… To jeszcze mocniej, elektroerozyjną obróbką stopów tytanu, węglików spiekanych i włóknem węglowym. Moja praca naukowa jest rozwinięciem mojej ciekawości świata, nie chciałbym robić codziennie tego samego. Chciałbym codziennie robić coś nowego, najlepiej to, co lubię, i żeby jeszcze ktoś za to dobrze zapłacił. No to już możemy wrócić do rowerów. Nie ma dwóch takich samych maratonów, dwóch takich samych zawodników i codziennie nowe wyzwania… W rowerach nigdy nie było wystarczająco dużo pieniędzy, żeby z tego żyć, dlatego mam dość poważnie wyglądający zawód. Jestem nauczycielem akademickim, w jakimś stopniu wychowawcą. Pracownikiem naukowym i doktorem inżynierem na Politechnice Wrocławskiej. Wykładam takie przedmioty jak informatykę czy inżynierię powierzchni i nauczanie również traktuję podobnie jak kolarstwo – zadaniowo. Z połączenia nauczyciela akademickiego i kolarza wyszła fuzja w postaci prowadzącego zajęcia z MTB na Politechnice Wrocławskiej. I tu pewna ciekawostka… Chodzi ci o to, że Maja Włoszczowska zaliczała u mnie MTB, jak studiowała na Politechnice? Nie, chodzi mi o to, że narodziła się wtedy postać kontrowersyjnego trenera. Dzisiaj już nie prowadzę zajęć, bo nie chciałem być wuefistą na pół gwizdka. Kiedy trenowałem na uczelni MTB, z moich podopiecznych rodziła się kadra uczelni, kadra, która wygrywała. Realizowałem się jako nauczyciel wf, a kiedy poczułem, że nie jestem w stanie poświęcać temu odpowiednio dużo czasu, przekazałem je. Faktycznie, opinie o mnie są dyskusyjne, wiem. Zaraz wrócimy do tych opinii, ale Ty faktycznie czujesz się osobą… Problematyczną? Tak. Co to znaczy? Jestem człowiekiem, który na co dzień udowadnia innym, że za mało się angażują w to, co robią, i gdyby chcieli, zdążyliby zrobić to, czego nie zdążyli. Masz ksywę „Trenejro”, czy taka postawa pomaga w pracy trenera? Pomaga, o ile zawodnicy widzą, że da się wiele zrobić, nawet mając mało czasu. Z drugiej strony, jest fama między zawodnikami, że wprawdzie: „Darek Poroś tak robi, Darek Poroś tak potrafi, ale wiemy, jaki jest Darek Poroś, on ma na tym punkcie hopla, pewnie ze wszystkiego zrezygnował, a przecież nie każdy chciałby tak żyć, bo życie mogłoby być zbyt trudne”. Swoją postawą udowadniam, że każdy może. Bo przecież ja nigdy nie byłem wyjątkowym talentem, a od 17 lat uprawiam kolarstwo na dobrym poziomie. Czerpię z tego coraz więcej radości. Może z drugiej strony jak komuś mówię: wstaniesz o piątej, przed pracą (szkołą) zrobisz trening, a po robocie do 22 jeszcze saunę i rozjazd, wtedy będziesz w optymalnej formie; to niektórych może to przerazić. Z czego wynika Twoja postawa życiowa? Co zaczynam, kończę, a to, co robię, robię tak, żeby się pod tym móc podpisać. Bez pełnego zaangażowania nie będzie odpowiednich efektów. Mój dzień jest dokładnie zaplanowany, tak samo jak dzień następny. Nie potrafię nie mieć zaplanowanych zajęć. Taką postawę reprezentuję w życiu, kolarstwo mnie tego nauczyło i teraz przekazuję to dalej. Jesteś kolejnym, z którym rozmawiamy, zawodnikiem maratońskim i trenerem, który ma wykształcenie techniczne. Czy to pomaga? Jeżeli ktoś potrafi liczyć, analizować, projektować i zaplanować, to ten ktoś potrafi dokładnie zaplanować, przeprowadzić i zweryfikować trening. Według mojej oceny trener musi potrafić dokonać analiz i planować. Szczycę się tym, że pracuję ze zwykłymi zawodnikami, którzy stale poprawiają swoje wyniki. Tak więc matematyka, a to przecież królowa nauk, na pewno się do tego przydaje. Team, w którym obecnie startujesz i który trenujesz, Votum MTB Team Wrocław, to właśnie tacy zwykli amatorzy, z których robisz kolarzy? Grupa Votum szukała dla siebie trenera. To była grupa pasjonatów, która się skrzyknęła i którą sponsoruje jedna z firm prawniczych. Jej prezes ma niesamowitą zajawkę rowerową. Szukali efektywniejszego sposobu dla swojej jazdy. I jak już wszystko mieli, czyli grupę i sponsora, to wtedy zaczęli szukać trenera. Znaleźli mnie trochę przypadkiem, na jednej etapówce. I teraz Ty tych amatorów trenujesz według swoich metod, czyli bierzesz ich na strome zjazdy, wyśmiewasz się ze słabszych, a technikę ćwiczysz na trasie MTB klasy UCI 1, na której ściga się raz w roku Włoszczowska? Muszę przyznać, że moje metody są oryginalne, niespotykane i nie zamykają się w jakichś ramach. Czytam literaturę dla trenerów, o kolarstwie czy fizjologii. Ale tam nikt nie pisze, jak traktować indywidualnego człowieka. Ja muszę mieć kontakt z zawodnikiem, którego trenuję, pomogę mu w doborze sprzętu, wytrenuję jego ciało, jego nogi czy jego głowę. Jak trzeba, dzwonię do jednego z najlepszych fizjologów w Polsce, aby skonsultować grupę amatorską. Ale to właśnie dlatego, że poświęcam zawodnikom maksimum tego, co mogę poświęcić. Jeżeli z kogoś się naśmiewam w gronie trenujących, to tylko po to, żeby go zmotywować. Przecież ja się nie naśmiewam, bo mnie bawi to, że ktoś nie może zjechać. Mnóstwo innych ludzi też by tam nie zjechało. Zasada jest prosta, jak jest męskie towarzystwo i jeden czegoś nie robi, a cała reszta robi, to on za chwilę będzie próbował. A jak jest mieszane towarzystwo i zrobi to kobieta, zaraz zrobią i mężczyźni. Ostatnio, muszę się przyznać, naszą zawodniczkę Ewę zepchnąłem na Paulinum. Ale wiedziałem, że zjedzie z tej skarpy (miejsce rozgrywania Maja Trophy XC – przyp. red.), tylko niepotrzebnie się blokuje. Lubię wyciągać z zawodnika tego maksa, który w nim drzemie. Ilu obecnie masz pod sobą zawodników, których konsultujesz i trenujesz? Cóż, jestem już tatuśkiem. Najważniejsza jest moja żona, potem córka, praca i rower. Obecnie będzie to mniej niż dziesięciu zawodników. Wcześniej trenowałem nawet dwadzieścia osób. To zmniejszenie wynika z faktu, że chciałbym maksymalnie długo przebywać z rodziną i nie chcę trenować nikogo na pół gwizdka. Obecnie zanim podejmę jakieś nowe zobowiązanie, konsultuję je z żoną i dopiero potem decyduję, czy jestem w stanie je wykonać. Żonie należą się specjalne podziękowania, to mój najwierniejszy kibic i ponadto dzielnie znosi moją pasję rowerową. Nie myślałeś, żeby zostać zawodowym trenerem czy konsultantem? Kolarstwo kocham i to jest to, co chciałbym robić w życiu. Jak powiedział Jean de Gribaldi: „Kolarstwo to nie jest gra. Kolarstwo to jest sport. Twardy, ciężki, który wymaga wielu wyrzeczeń. Można grać w piłkę, tenisa lub hokeja. Ale nie można grać w kolarstwo”. Ale niestety, w różnych krajach kolarstwo różnie wygląda. Ja młodemu zawodnikowi muszę przedstawić jakąś perspektywę, on po coś przecież trenuje. A co mu powiem? Kadra nie istnieje, związek jest w rozsypce. Ja w tym nie widzę perspektywy. Nawet amator musi dawać z siebie wszystko. Musi widzieć postęp i musi cierpieć na treningach. Oczywiście, mógłbym być jednym z wielu e-trenerów i kasować jakieś pieniążki, ale to nie jest moje podejście. Dość mocno wypowiadasz się o związku, o organizacji kolarstwa w Polsce. Twoje powiedzenie: „Ci sami ludzie popełniają te same błędy”. Trzeba być aż tak krytycznym? Ktoś musi, więc ja to biorę na siebie. Nie może być tak, że w jednym roku organizuje się Puchar Polski w maratonach całkowicie płaski i w kolejnym powtarza się to samo. Ja rozumiem, że był to pierwszy rok nowego prezesa, że było wiele problemów, ale ile można. Taka organizacja, żeby Team Pana Kosmali miał gdzie wygrywać i mógł pokazać się w TV? A co z młodymi zawodnikami? Przecież to chore, żeby ktoś jechał na Puchar Polski, w którym nie startuje większość poważnych maratończyków. A jednocześnie na imprezę w górach nie przyjeżdża prawie nikt z tych pucharowych zawodników. Twój pierwszy trener Wacław Skarul jest obecnie prezesem PZKol, w ubiegłym roku zaprosił wszystkich na łamach naszej gazety do ratowania polskiego kolarstwa. I jak to potraktowali maratończycy? Sama odezwa jest bardzo dobra. Pytanie, jak to dalej będzie wyglądało. Dla mnie najważniejsza jest kwestia Pucharu Polski. Jeżeli Puchar Polski nadal będzie rozgrywany na płaskim, to ani ja, ani wielu innych tam nie pojadą. Co to jest za Puchar Polski, w którym nie startuje Bogdan Czarnota, który wygrywa prawie każdy maraton? To chyba nie jest Puchar Polski. Tego typu wątpliwości będą się pojawiać cały czas. PZKol musi zdać sobie sprawę, że przyszli zawodnicy będą wywodzić się z tych młodych uczestników imprez. A młodzi nie mają po co jechać na Puchar Polski, bo tam się ani nie nauczą ścigać, ani techniki, po prostu niczego. Jeżeli związek uważa, że ważne są nagrody, to one są ważne dla kadry. Ale akurat kadra powinna ścigać się za granicą, bo polskie wyścigi nie są dla niej żadnym wyznacznikiem. Czemu maratony i maratończycy pozostają niedostrzegani przez związek? To, że związek nie docenia nas jako zawodników, to ja akurat szanuję. Bo przecież to są imprezy amatorskie i my jesteśmy amatorami. Swoją postawą pokazujemy, że kolarstwo to piękny sport, że można go uprawiać praktycznie w każdym wieku i na każdym etapie życia. Niezbyt rozumiem, czemu poza zainteresowaniem są organizatorzy imprez maratońskich, którzy przyciągają tysiące uczestników. To w mojej ocenie oni powinni układać kalendarz, bo oni się znają. To oni powinni być w stałym kontakcie ze związkiem. Wacek Skarul powiedział bardzo dobrze, że wszyscy musimy coś zrobić. Ale minął rok i właściwie nic się nie zmieniło. I ten stan rzeczy staje się tragiczny. A Ty wolisz się ścigać u Golonki czy u Grabka? Grzegorz Golonko i jego cykl oferuje bardzo wyszukany produkt. Na jego trasach przydaje się doświadczenie i umiejętności. Chodzi mi o pokonywanie trudności technicznych. Natomiast u Maćka Grabka każdy, kto chce zacząć przygodę z MTB, znajdzie coś dla siebie, a trasy są ciekawe. Obaj traktują swoją robotę bardzo profesjonalnie. We Wrocławiu na maratonie Grabka było blisko dwa tysiące osób. W Istebnej, na piekielnie trudnym maratonie Golonki było prawie tysiąc zawodników. To są liczby nieosiągalne dla imprez sygnowanych przez PZKol. Jako swój plan na ten sezon podałeś, że chcesz wygrać generalkę w M3. To wolisz ją wygrać u Grabka czy u Golonki? To chodzi bardziej o mój osobisty cel. Kiedy uznam, że przestaję się kolarsko rozwijać, ograniczę czas, jaki temu poświęcam. Skoro zająłem w poprzednim roku jakieś miejsca, w tym muszę być lepszy. Mam taki plan treningowy, że co zimę coś do niego dodaję. Jak mówi Lance: „to będzie to gówno, które ich zabije”. W tym roku było to m.in. zgrupowanie zagraniczne. Jaki typ tras lubisz? Ja to lubię na maratonie takie sytuacje, kiedy nie wiem, co mam robić. Deszcz, błoto, korzenie, skały, a ja nie wiem, czy ukończę. I mam taki strach jak w młodzikach. To jest teraz to, czego szukam na maratonach. Taką sytuację lubię. Lubię również etapówki, bo wiele lat się ścigam i tam po kilku dniach dopiero się rozkręcam. Jeździsz na 29erze, jako jeden z pierwszych zawodników na takim poziomie. Jak się jeździ na tym rowerze? Myślę, że w tym roku więcej zawodników wsiądzie na twentyninery. Ja wybrałem sprzęt firmy Niner, która się w takich konstrukcjach specjalizuje. Ten sprzęt, żeby dobrze jechał, musi być odpowiednio zestawiony. Geometria jest tutaj kluczowa. Niska główka, krótki „chainstay” czy linia siodła blisko środka suportu. Inaczej to będzie treking na kołach MTB i nie będzie działało. Lubię mieć sprzęt wyjątkowy, unikalny. Jak dotkniesz ramy, zobaczysz, że karbon lekko się ugina, co świadczy o jego jakości. Złamałem w życiu osiemnaście ram, a rama Ninera wytrzymała moją jazdę i to świadczy najlepiej o tym sprzęcie. Mam zielone piasty (śmiech) i po tym mnie poznać na maratonach. W sumie wszystko, co mam w rowerze, jest efektem doświadczenia. W tym miejscu chciałbym podziękować firmom riders owned: Zeit i Beastie Bikes, dzięki którym ten rower powstał. No i firmie Votum, dzięki której robię to, co lubię. Ostatnio mieliśmy przypadek dyskwalifikacji maratończyka za doping. Czy wyścig zbrojeń w pierwszym sektorze nie poszedł zbyt daleko? Czy dla was, czołowych maratończyków, ściganie nie powinno wyglądać już inaczej? Tu jest kilka kwestii. Przypadek dopingu jest zawsze indywidualny. Dla mnie piękno maratonów polega na tym, że ścigamy się zawsze do końca, zawsze uczciwie i na zakończenie możemy uścisnąć sobie dłoń. Moja opinia o niedozwolonym wspomaganiu jest negatywna. Nie mam pojęcia, czemu doping pojawia się na imprezach maratońskich. Dla mnie to niepoważne. Natomiast chętnie byśmy się ścigali na imprezach dla zawodników, gdyby te imprezy były. Chętnie pojadę na puchar XC pod warunkiem, że będzie i że będzie dobrze zorganizowany. Poszliśmy strasznie daleko, postęp jest niesamowity. Ale wspólne starty zawodników i zupełnych amatorów mogą być tylko z korzyścią dla tych drugich. Zawodnicy nie mają dziś żadnej alternatywy.