Bongiorno Italia
Sierpniowy poranek orzeźwia chłodem. Czeka nas długa podróż pociągiem, co nie jest radosną perspektywą dla czterech osób przewożących 40-kilogramowe rowery objuczone zapasem bagażu na najbliższe 3 tygodnie.
PKP wcale nie ułatwia sprawy
Przez większość drogi z Katowic do Zwardonia zmuszeni jesteśmy koczować przy toaletach, gdyż są to jedyne miejsca, gdzie mieści się rower. Rowerzystów jest dzisiaj jednak wyjątkowo dużo i gdy wszystkie drzwi do toalet zostają zastawione, PKP nie ma wyjścia… Do składu dołączony zostaje bardzo wygodny wagon rowerowy. Kolej słowacka jest mniej problematyczna. Zawsze znajdujemy tam wagon bagażowy lub duże przedsionki oznaczone rowerkiem, gdzie bez ścisku mieścimy 2 rowery z sakwami. Około 18.30 dojeżdżamy do Bratysławy.
Nareszcie na trasie
Ja i Paweł po raz czwarty, Marcin po raz trzeci, Tomek po raz pierwszy. Wszyscy cieszymy się, że możemy porzucić kajdany rozkładów jazdy, by w końcu znaleźć się w siodełkach. Wolni od wszystkiego pedałujemy przez łagodne wzgórza północno-wschodniej Austrii, wśród rozległych winnic i wysokich białych wiatraków. Zbliża się wieczór, towarzyszy nam piękny zachód słońca. Pytamy o możliwość rozbicia namiotów przy farmie i bez problemów znajdujemy nocleg. Jeden z gospodarzy mówi po polsku, wkrótce nasze namioty otacza spore towarzystwo zainteresowane wyprawą.
Dzień dobry, góry!
Stosunkowo płaską trasę pokonujemy całkiem szybko. Późnym popołudniem witamy zaś to, czego w Austrii najwięcej, góry! Wkrótce wychodzi na jaw, że nowicjusz Tomek jest w najlepszej formie. Osiąga szczyt czterokilometrowego podjazdu dużo szybciej niż pozostała trójka. Po drodze mijamy kamerę na drzewie, najwyraźniej pilnującą małego poletka fasoli, gdyż innych przejawów cywilizacji w promieniu kilkuset metrów nie ma. Zmęczeni podjazdem podziwiamy widoki z najwyższego punktu dzisiejszej trasy. Na pobliskim wzgórzu stoi piękny zamek będący własnością prywatną. Gdy my odpoczywamy, Tomek, znudzony oczekiwaniem, znajduje nam nocleg u miłego, emerytowanego stolarza w Otterthal.
Pierwsze przełęcze
Od samego rana mamy pod górkę. Podjazd cały czas prowadzi lasem, więc nie ma widoków. Wjazd na przełęcz Feistritzsattel (1298 m n.p.m.) pozwala nam obiektywnie ocenić tegoroczną formę. Chyba wszyscy są zadowoleni. Następnego dnia z rana wjeżdżamy do pierwszego dużego miasta na trasie. Graz okazuje się niezwykle piękny. Na wysokim, stromym wzgórzu w samym centrum stoi wieża zegarowa. Wdrapujemy się tam po schodach i podziwiamy niezwykłą panoramę, w której dominują pomarańczowe dachy z dachówki. Wzrok przyciąga szczególnie dziwaczna budowla w kształcie spłaszczonego, granatowego balonu (tutejszy kunsthaus, czyli coś na kształt domu kultury). Za Grazem przechodzimy chrzest bojowy – Paweł przebija pierwszą dętkę. Wieczorem czeka nas kolejna przełęcz, co prawda niezbyt wysoka, ale ostry podjazd daje w kość. Za przełęczą jest już Słowenia. W pierwszej miejscowości miejsce na nocleg wskazuje nam urodzona w Polsce Niemka przebywająca tu na wakacjach. Rozbijamy namioty na wygodnej polance nad strumieniem, usianej wielkimi głazami służącymi za krzesła.
Słowenia – Austria – Słowenia
Rano przejeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż Dravy i wracamy do Austrii. Dzięki temu zabiegowi omijamy wysoką przełęcz, podczas gdy dystans pozostaje bez zmian. Zaoszczędzony czas przeznaczymy na kontemplowanie piękniejszych miejsc. Wieczorem znów wjeżdżamy do Słowenii przez przełęcz Seebergsattel (1218 m n.p.m.). W miarę podjazdu stopniowo pogarsza się pogoda, a pedałowanie staje nużące. Przed samą granicą zaczynają walić pioruny. Celników pytamy, czy widzieli Tomka, który jak zwykle jechał przodem, ale nie pamiętają nikogo na rowerze. Czeka nas szybki zjazd, co nie jest ciekawą perspektywą w burzy. Cały czas towarzyszą nam bardzo bliskie grzmoty, a ulewa jest naprawdę porządna. Wkrótce mamy jeziorka w butach. W pierwszej słoweńskiej miejscowości – Jezersku – znajdujemy szczęściarza Tomka, który zdążył zjechać przed burzą i jest już po posiłku. Oczywiście nocleg mamy już zaklepany. Ulewa nie ustaje, więc zwlekamy z rozbiciem namiotu. Owocuje to propozycją noclegu w szopce na sianie. Perspektywa przypada nam do gustu. Noc mamy wygodną i suchą, w intensywnym aromacie siana.
Słowenia nas nie lubi
Całe rano pogoda jest piękna, mamy też ładne widoki na Alpy. Po południu dojeżdżamy do słoweńskiej stolicy – Ljubljany. Miasto niebrzydkie, całkiem przyjemne, ale ostatnimi czasy trochę przereklamowane. Gdy posilamy się na jakichś schodkach, zaczyna się burza. Postanawiamy trochę przeczekać w jakiejś bramie. Koczujemy tu ponad 2 godziny. Przez godzinę pioruny walą ze wszystkich stron. Ljubljana chyba nie chce nas wypuścić. W końcu podejmujemy decyzję, ruszamy. Burza ustaje, ale wciąż towarzyszy nam ulewa. Ja i Tomek buty chowamy do sakw, by uniknąć jazdy w mokrych przez kolejne 2 dni. Mamy zamiar jechać w klapkach. Sprawia to trochę problemów, ponieważ mamy pedały SPD, ale udaje się dotrwać do końca dnia. O ile pogoda w Słowenii daje nam popalić, gospodarze dopisują. Dziś pani Andreja zaprasza nas na kolację do domu, śpimy na strychu w stodole. Następnego dnia późnym popołudniem znowu atakuje burza. Po raz kolejny znajdujemy się w centrum potężnej ulewy, wśród uderzających raz po raz piorunów. Burza była prezentem pożegnalnym Słowenii. Wkrótce wjeżdżamy do Włoch, tu towarzyszy nam lekki deszcz, który niedługo później również ustaje.
Morze Śródziemne
Następnego ranka dojeżdżamy do przepięknego portowego Triestu. Słoneczko praży, więc jest okazja, by wysuszyć wszystkie rzeczy zmoczone podczas wczorajszej burzy. Zwiedzamy miasto. Naprawdę warto, gdyż na każdym kroku można tu trafić na ciekawe budowle. Próbujemy przyzwyczaić się do dużych ilości skuterków, którymi zastawione są parkingi. Tłumy motocyklistów jeżdżą po ulicach jak szaleńcy. Ale we Włoszech to normalne. Po południu zażywamy kąpieli w bardzo ciepłym i słonym Adriatyku. Na plaży tłumy. Aż do Wenecji czeka nas płaska trasa, co owocuje świetną prędkością średnią aż do wieczora, a także następnego dnia.
Miasto na wodzie
O 13.45 mamy na licznikach prawie 80 km i zaczynamy zwiedzanie. W Wenecji nie ma w ogóle ruchu samochodowego. Praktycznie niemożliwy jest również ruch rowerowy. Co chwilę jakieś schodki, wąskie przejścia, a i pieszych całe tabuny. Wenecja jest kolorowa, pełna bogato zdobionych kamienic i pięknych kościołów. W miejscach, gdzie chodniki biegną wzdłuż kanału, ustawiają się niekiedy większe łodzie, z których sprzedawane są owoce, antyki i inne towary. Oczywiście będąc we Włoszech nie możemy oprzeć się pokusie skosztowania prawdziwej pizzy, co też czynimy w Wenecji. Pizza jest przepyszna… No, może Paweł trochę narzeka, ale w końcu sam sobie wybrał egzemplarz z kaparami. Słynny plac Św. Marka dosłownie zasypany gołębiami. Tysiące ptaków karmione są przez tysiące turystów. Zwiedzamy niesamowite miasto do wieczora, by potem udać się na camping. Wcześniej wymieniamy sprzeczne opinie dotyczące jutrzejszej trasy. Gdy czterech facetów ma razem przebywać przez 3 tygodnie, sprzeczki są nieuniknione. Pole campingowe drogie jak we wszystkich krajach trzonu UE, ale przynajmniej jest zniżka dla Polaków i ciepła woda bez ograniczeń!
Kierunek – Garda
Ruszamy na północ. Pierwszego dnia po Wenecji mamy wciąż zupełnie płaską trasę. Dzisiaj nasze rowery całe obwieszone są praniem. Skarpetki wiszą nawet na linkach hamulcowych i pod siodełkiem. Około południa Marcin przebija dętkę. Dwie godziny później przychodzi kolej na Tomka. Niedługo potem Tomek się gubi (został na chwilę na stacji benzynowej, by umyć ręce). Czekamy na niego, żeby nie pojechał źle, ale indywidualista nas nie zauważa i ochoczo rusza obwodnicą z zakazem wjazdu dla rowerów. Możemy sobie bezskutecznie pokrzyczeć. On, zasuwając odgrodzoną szybami dźwiękoszczelnymi szosą, nie słyszy nas. Wkrótce okazuje się, że dogonienie go będzie większym problemem. Marcin podczas startu na światłach zrywa sobie łańcuch, który całkiem szybko naprawia, ale mimo to do końca dnia jedziemy rozdzieleni. Wieczorem kontaktujemy się SMS-ami i okazuje się, że Tomek jest co najmniej 20 km dalej. Części namiotów mamy rozdzielone między siebie, więc namiotu jako takiego nie rozbije. Ufamy jednak, że sobie poradzi.
Wielka woda
Zwiedziwszy rano piękną Weronę, odnajdujemy się wszyscy nad jeziorem Garda, oficjalnym celem naszej wyprawy. Tomek wykombinował nocleg pod dachem i to jeszcze ze śniadaniem. Początkowo jezioro trochę nas rozczarowuje, ponieważ nad jego południowym brzegiem prawie nie ma dostępu do plaży. Wszędzie są prywatne działki, campingi lub mokradła porośnięte trzcinami. Po południu jednak zaczynają towarzyszyć nam piękne widoki, przyjemne miasteczka portowe nad jeziorem oraz, w miarę zbliżania się wieczoru, coraz wyższe góry dookoła. Jezioro z wielu punktów wygląda jak zatoka morska, zwykle nie widać jego najbardziej oddalonego brzegu. Wieczorem mamy problemy ze znalezieniem noclegu. Pytamy w kilkunastu domach, ale nici z tego. Jedziemy po ciemku do 23:30. Ostatnie kilometry trasy to przede wszystkim skalne tunele, których pełno jest na zachodnim brzegu Gardy. Postanawiamy rozbić się gdzieś na dziko i wybór pada na spokojną plażę nad samym jeziorem. Rozkładamy tylko karimaty i śpimy pod gwiazdami, obserwując malowniczo oświetlony przeciwległy brzeg i błyski piorunów nad górami. Mamy cichą nadzieję, że nie zmokniemy.
Kolej na Dolomity
Deszczu w nocy nie było. Jedynie Tomek narzekał, że prawie zjechał ze śpiworem do wody. Kończy się kilkudniowa równinna sielanka. Pozostały kawałek wzdłuż jeziora jest w miarę płaski, ale niedługo potem zaczynają się poważne podjazdy. Po pierwszym robimy przerwę na nasze ulubione poranne danie – kaszkę dla niemowląt. Zatrzymujemy się na parkingu, z którego możemy podziwiać daleko sięgający, nasz ostatni, widok na jezioro, okoliczne góry i miasteczko Torbole u podnóża góry, na którą się wspinamy. Wieczorem wjeżdżamy na przełęcz o wysokości 557 m n.p.m., co przy porannej wysokości 65 m n.p.m. jest niezłą rozgrzewką przed jutrzejszym wjazdem we właściwe Dolomity. Po 3 nocach przerwy znów nocleg „na gospodarza”, na łące z pięknym widokiem na góry.
Czas szalonych zjazdów
Za nami 13 dni i ponad 1100 km. Dzisiaj pierwsza poważna przełęcz. Początek podjazdu w upale sprawia trochę problemów, ale wkrótce się rozkręcamy i dojeżdżamy do Passo Brocon, szybciej, niż się niektórzy spodziewali. Po drodze towarzyszą nam ładne widoki, z przełęczy jeszcze ładniejsze. W oddali widzimy główne, skaliste pasma Dolomitów, z którymi wkrótce przyjdzie się nam zmierzyć. Po chwili odpoczynku ubieramy kurtki, by nie zmarznąć podczas zjazdu i ruszamy w dalszą drogę. Po noclegu na placu zabaw i mszy św. po włosku czeka nas podjazd na Passo Rolle. Wjazd, choć na wysokość 1984 m n.p.m., nie jest bardzo uciążliwy. Pomagają ludzie machający, trąbiący i dopingujący z przejeżdżających samochodów. Jeszcze bardziej pomagają piękne widoki. Dookoła wyrastają potężne skały. Na przełęczy po raz kolejny ulegamy pokusie i zjadamy świetną włoską pizzę. W końcu nagroda za podjazd się należy! Jeszcze tego wieczoru, po uprzednim zjeździe, zdobywamy z pewnym trudem Passo Valles – przełęcz z jednym z najpiękniejszych widoków, jaki mieliśmy okazję podziwiać. Z wysokości 2033 m n.p.m. widać rozległą panoramę przeplatających się w oddali skalistych pasm górskich, co wygląda jeszcze piękniej w świetle zachodzącego słońca, pod morzem białych chmur. Robi się późno, więc postanawiamy rozbić namioty na osłoniętej drzewami polance, porośniętej wysokimi trawami i grubą warstwą mchu. Problem sprawia wbicie śledzi w takie puszyste podłoże, a także ustawienie kuchenki, ale dla chcącego nic trudnego! Kolejnego dnia kończymy zjazd i wjeżdżamy na Passo San Pellegrino (1918 m n.p.m.). Po niesamowitym zjeździe, na którym prędkość naszych rumaków wielokrotnie przekroczyła 60 km/h, próbujemy kupić pieczywo w całkiem sporym miasteczku u podnóża. Niestety, od 12.30 do 16.00 jest sjesta (co ciekawe, tylko w sklepach spożywczych… restauracje, jubilerzy i fryzjerzy mają lokale otwarte). Ruszamy więc w drogę na naszą najwyższą przełęcz bez pieczywa. Będziemy musieli zadowolić się posiadanym ciastem, co wcale nie jest wielkim problemem! Podjazd na Passo Sella jest długi i męczący, ale przy odrobinie samozaparcia i odpowiedniej taktyce udaje się każdemu z nas wjechać na 2244 m n.p.m. Widoki są niesamowite. Szczególnie ten w kierunku Marmolady – grupy najwyższych szczytów w Dolomitach. Na górze jest 14°C. Trzeba się ubrać, tym bardziej, że nie lada zjazd przed nami. Prędkości znowu przekraczają 60 km/h, po drodze wyprzedzamy samochody, które na serpentynach muszą zwolnić o wiele bardziej niż rower. Po kawałku zjazdu znów czeka nas podjazd, tym razem na ostatnią przełęcz w Dolomitach – Passo Gardena (2137 m n.p.m.). Po zrobieniu zdjęć kolejny szalony zjazd z wyprzedzaniem samochodów. Oczywiście w granicach rozsądku… Każdy z nas woli bowiem wrócić do domu na rowerze, niż ambulansem. Dzisiejszy dystans – 75 km – to niezłe osiągnięcie przy sumie podjazdów sięgającej 2300 m.
Żegnaj Italio!
Następnego dnia wracamy do Austrii. Jedziemy wzdłuż rzeki Drau, czyli Drawy, z którą mieliśmy już styczność w Słowenii. Jazda drogą rowerową jest łatwa, przyjemna, szybka i relaksująca. Dzięki temu pokonujemy dzisiaj niezły dystans – 133 km. Siedemnastego dnia, chociaż większość trasy wiodła wzdłuż rzeki, nie przejechaliśmy zbyt wiele, gdyż Marcin się rozchorował. Robimy dwa długie postoje na drzemki i odpoczynek. Dzień później, po przejechaniu kilkunastu kilometrów, sprawdzamy na mapie, gdzie znajdują się najbliższe stacje kolejowe. Marcin jest osłabiony i wciąż chory, rozważa wcześniejszy powrót do Polski. Postanawia przejechać jeszcze trochę i później podjąć decyzję. Systematycznie wznosimy się w górę na przełęcz Katschberg (1641 m n.p.m.). Podjazd robi się nadspodziewanie stromy, w dodatku jest raczej gorąco. Z mapy wynika, że na trasie pokonujemy 15-21% nachylenia, ale nie spodziewaliśmy się, że niesamowicie stroma szosa będzie nas torturować przez 3-4 km… Na górze zgodnie stwierdzamy, że był to najbardziej wymagający wjazd wyprawy. Przez prawie godzinę z trudnością utrzymywaliśmy prędkość 4 km/h, a momentami nasze obładowane rowery prawie stawały w miejscu. A jednak, co wjechaliśmy, to nasze! Teraz możemy zjechać:)) Pierwsza prosta, delikatny zakręt, druga prosta… Zerkam co chwilę na licznik… 62 km/h… 71 km/h… Od tej chwili już wolałem nie zerkać. Kawał stromego zjazdu, ok. 6 km, zjechaliśmy w kilka minut. Na dole czekał na nas Marcin, który zjechał pierwszy. Uradowany i cudownie ozdrowiały pokazuje nam zarejestrowaną przez licznik prędkość maksymalną – 85 km/h.
Była dobra pogoda
Żeby nie było za wesoło, kolejnego dnia, podczas podjazdu na przełęcz Sšlkpass (1790 m n.p.m.), niebo zachodzi chmurami (mimo iż rano było błękitne). Zaczyna mżyć i zrywa się silny wiatr. Wkrótce wjeżdżamy w chmury, wiatr wieje jak opętany, zacinając kroplami, robi się zimno. Nie tak zimno, jak dwa lata temu na przełęczy Hochtor, ale wystarczająco zimno, by pędzić jak najszybciej w dół, nie zatrzymawszy się nawet na przełęczy w celu zrobienia tradycyjnego zdjęcia z tabliczką wysokościową. Wkrótce jesteśmy zupełnie przemoczeni. Deszcz przez cały dzień przychodzi i odchodzi. Wieczorem mamy pewne problemy ze znalezieniem noclegu i w końcu o 22.00 w Hieflau trafiamy na pana, który jest ważną personą w lokalnej elektrowni wodnej. Tam też zaprasza nas na nocleg. To się jeszcze nie zdarzyło! Rowery stoją sobie w głównym pomieszczeniu z turbinami, my natomiast śpimy w łaźni, wsłuchując się w niskie dudnienie elektrowni. Rano gospodarz zaprasza nas na śniadanie w salce konferencyjnej. Za oknem pogoda jest w miarę zachęcająca, więc wkrótce wyruszamy w dalszą drogę. Niestety, niedługo potem zaczyna się ulewa, która towarzyszy nam z mniejszym lub większym natężeniem prawie do 18. Podróż trochę umilają momenty ładnego widoku na rzekę Salza, wzdłuż której jedziemy. Rzeką płynie masa kajaków i pontonów. Jest to najwyraźniej popularny ośrodek raftingowy, gdyż mijają nas samochody wiozące kajaki zarówno na austriackich, jak i węgierskich, a nawet holenderskich numerach. W pięknym sanktuarium w Mariazell bierzemy udział w mszy. Kilka kilometrów później wychodzi na jaw zguba. Oczywiście zgubą jest Tomek, który znów źle pojechał. Noc spędza gdzie indziej, nam natomiast udaje się załatwić suchy i wygodny nocleg w domku w ogrodzie u sióstr zakonnych w St. Aegyd. W ciągu kolejnych dwóch dni pogoda stopniowo się poprawia i bez żadnych niespodziewanych przygód dojeżdżamy do Bratysławy, skąd koleją z kilkoma przesiadkami ostatecznie docieramy w rodzinne strony.
Do zobaczenia…
Przejechaliśmy ponad 2000 km. Czwarta wyprawa została zakończona, ale nie zamierzamy na tym poprzestać. Już zastanawiamy się nad kolejnym celem i szukamy sponsorów na przyszły rok! www.garda.wyprawy.terefere.com
Wyprawa „Garda 2004” w pigułce
Czas trwania: 02.08-23.08.2004 (22 dni) Przejechany dystans: 2018 km Kraje: Austria, Słowenia, Włochy Uczestnicy: Marek Ślusarczyk (1983, Bytom), Paweł Parys (1983, Kalety-Miotek), Tomasz Parys (1986, Kalety-Miotek), Marcin Konopka (1983, Radzionków) Najwyższa przełęcz: Passo Sella (2240 m n.p.m.) Najdłuższy dystans dzienny: 142 km Najwyższa średnia dzienna: ok. 22 km/h Maksymalna prędkość: ok. 85 km/h (Marcin – zjazd z przełęczy Katschberg Pass) Trasa w skrócie: Bratysława , Wiener Neustadt , Birkfeld , Graz , Deutschlandsberg , Radlje , Dravograd , Eisenkappel , Ljubljana , Triest , Wenecja , Vicenza , Verona , Desenzano di Garda , Riva di Garda , Trento , San Martino di Castrozza , Brunico , Lienz , Spittal , Tamsweg , Admont , Mariazell , Bratysława
Weź nóż, a nuż ci się przyda…
czyli przedmioty, które warto wziąć na wyprawę
- Słownik części rowerowych w 10 językach – przydatny w przypadku awarii (www.bird.pl/rower/slownik.html)
- Specyfik przeciw komarom – o ile rozsądną liczbę komarów każdy zniesie, czasem trafia się miejsce noclegowe, gdzie są ich miliony…
- Zapalniczka – czymś trzeba kuchenkę zapalać (szczególnie kiedy zamokną zapałki)
- Adresy – jeśli znajomi czekają na pocztówki:))
- Dodatek smakowy do wody – czyli Vibovit lub inne multiwitaminowe tabletki (czysta woda naprawdę potrafi się znudzić)
- Klapki – na dłuższych postojach i wieczorami stopy powinny mieć szansę odpocząć
- Sznurek – oprócz rozwieszania prania, którego zwykle nie ma gdzie powiesić, jest wiele innych praktycznych i zaskakujących zastosowań
- Klej (klejący wszystko do wszystkiego) – zawsze się przydaje
- Mocna taśma klejąca – prowizorycznie, ale trwale można nią załatać np. pokrowiec od sakw lub przykleić do roweru niesforną linkę
- Krem do opalania (z silnym filtrem) – na wyprawie przebywamy w pełnym słońcu nawet 8 godzin dziennie
- Papier toaletowy – oprócz standardowego zastosowania przyda się, żeby wytrzeć nim łańcuch po nasmarowaniu lub czarne ręce po wymianie dętki (gdy nie można ich umyć)
- Poszewka na jasiek – wkładamy do niej polar i jest poduszka (do śpiworów Małachowskiego dodawane są wygodne poszewki z przewiewnego materiału)
Wyprawowy poradnik kuchenny
Aby cały czas być w pełni sił i nie nabawić się witaminowych niedoborów, warto przejechać wyprawę na czymś więcej niż tylko chleb i woda. Warto też przy okazji nie zbankrutować. Jako podstawę pożywnego śniadania wybieramy zawsze kaszki dla niemowląt (np. Nestle, Bobovita). Nie sugerujcie się przepisami podanymi na opakowaniu. Na kubek 0,5 l należy zużyć co najmniej 1/3 opakowania, wtedy kaszka jest gęsta, pożywna i ma smak. Zalewamy ją przegotowaną, ale przestudzoną wodą, dodajemy suszone morele, papaje, banany, rodzynki i inne dobrodziejstwa. W ciągu dnia zazwyczaj jemy dużo różnych owoców (we wszystkich krajach europejskich są na tyle tanie, że można sobie na nie pozwolić bez ograniczeń). Robimy też postoje przy napotykanych sklepach, gdzie na miejscu zwykle zjadamy jogurt (jogurty we wszystkich krajach Europy są raczej tanie), wypijamy też 0,5-1 l mleka na osobę. Na krótszych postojach jemy pieczywo, głównie z serami, dżemem i kremem czekoladowym, a także batony i czekoladę (szybkie kalorie na krótki czas, dobre na podjazdy). Wieczorem zwykle zjadamy „zupkę-kombo”, czyli opakowanie zupki z makaronem (Amino, Vifon, Knorr) plus mała torebka zupki typu Gorący Kubek. Takie połączenie jest dużo smaczniejsze. Jeśli jest czas, kuchenka i chęci, można sobie ugotować makaron z sosem lub zalać gorącą wodą kaszkę kuskus. W ciągu dnia należy popijać tak często, jak to możliwe. Pamiętajmy, że utrata 2% wody z organizmu skutkuje spadkiem wydajności o 20%. Należy również nie lekceważyć głodu. W trakcie wyprawy zapotrzebowanie na kalorie wzrasta nawet trzykrotnie (spalamy 4,5-6 tys. kalorii dziennie).
Co warto wziąć
- kaszki dla niemowląt (1 opakowanie na 2-3 dni na osobę), za granicą często są niedostępne i dużo droższe;
- suche owoce (i/lub musli) do kaszek, za granicą tanie są jedynie w olbrzymich opakowaniach;
- zupki z makaronem w proszku – tanie, lekkie, za granicą zwykle niedostępne są zupki gotowe po zalaniu wrzątkiem;
- sosy do makaronu (jeśli planujecie gotować makaron);
- tabletki witaminowe do rozpuszczania w wodzie – (3-4 tabletki na 1,5 l wody), za granicą dużo droższe;
- suche kiełbasy, które można jeść przez kilka pierwszych dni bez obawy przed zepsuciem (szczególnie wygodne są kabanosy);
- zapas herbaty i cukru na całą wyprawę;
- zapas gazu do kuchenki na całą wyprawę – chodzi nie tyle o cenę, co o czas, jaki trzeba poświęcić na znalezienie sklepu z kartuszami.
Czego nie warto brać z Polski
- makaronu – wszędzie jest tani, kupujemy go w dniu, gdy planujemy ugotować;
- słodyczy – nie dość, że wszędzie są tanie, to jeszcze np. czekolady w Austrii i Szwajcarii, a ciastka we Francji nieporównalnie lepsze od polskich;
- konserw – jeśli się postarać, można za granicą kupić dobre sery żółte i pleśniowe, dosyć tanio (a jest to o wiele lepszy dodatek do chleba niż przesycone chemią konserwy).