Chcę wygrywać!
Zbigniew Krzeszowiec wygrywa z większością maratończyków. Gdy odnosił sukcesy w Wyścigu Pokoju, wielu z nich nie było jeszcze na świecie… Skąd bierze energię do ciągłej walki?
Tekst: Borys Aleksy, Zdjęcia: Łukasz Rajchert
Nasz rozmówca ma co najmniej dwa oblicza. „Krzeszowiec-legenda” w latach siedemdziesiątych był drużynowym zwycięzcą Wyścigu Pokoju, reprezentantem Polski, kolegą i współautorem sukcesów Ryszarda Szurkowskiego. Po zakończeniu kariery, i przeszło dwudziestoletniej przerwie, wrócił do ścigania jako „Krzeszowiec-maratończyk”, znów jako jeden z najszybszych, bezkonkurencyjny w swojej kategorii wiekowej w wyścigach MTB. Zaprosiliśmy go, by porozmawiać o wspólnym mianowniku tych dwóch okresów kolarskiej kariery, a przede wszystkim, by poznać bliżej prawdziwego killera, w którym pragnienie wygranej nigdy nie gaśnie.
Magazyn Rowerowy: Minął kolejny sezon, znów wygrał Pan wiele wyścigów. Który był najważniejszy? Zbigniew Krzeszowiec: Dla mnie zawsze jest to wyścig Dookoła Tatr, nazywany nieoficjalnymi mistrzostwami Europy w maratonach szosowych. Startowałem tam już sześć razy, z czego pięć wygrałem. Raz mi się nie udało z powodu dwukrotnego defektu, musiałem pogodzić się z drugim miejscem… Na „Tatry” szykuję się przez cały sezon, zaczynam od grudnia i wchodzę w cykl maratonów MTB od kwietnia. Od trzech lat zaliczam też po drodze MP w przełajach (w tym roku wygrałem je trzeci raz z rzędu). Cały lipiec przygotowuję się już bezpośrednio do Tatry Tour. MR: Maratony, z których znany jest Pan w Polsce, są w rzeczywistości tylko przygotowaniem do jednej, mało popularnej imprezy? No nie, tak nie mogę powiedzieć. Bardzo lubię starty w maratonach, zresztą w swojej grupie wiekowej świetnie sobie radzę. Jeżdżę w dwóch cyklach maratonów, do tego jeszcze uphille. Traktuję te starty bardzo poważnie. Wyrabiają ogromną siłę. Ale potrzebne są mi też starty na szosie. Dwa, trzy lata temu startowałem w maratonach szosowych po 150 km i czułem wtedy, że na „Tatry” byłem bardzo dobrze przygotowany. Po prostu wychowałem się na szosie. Całe moje dzieciństwo i późniejsza kariera sportowa były z nią związane. Wiadomo, nie było wtedy takich rowerów ani imprez MTB jak teraz. MR: Jak udaje się Panu łączyć starty w sześciogodzinnym wyścigu szosowym z szybkim dystansem maratońskim, a do tego jeszcze wyścigi XC? To są pozostałości z lat, gdy uprawiałem kolarstwo na wysokim poziomie. Została pewna baza, która to umożliwia. Poza tym głowa odpowiednio pracuje. Zawsze startuję z nastawieniem na wygraną. Wielu byłych kolarzy z Pańskiego pokolenia zajęło się trenerką, biznesem, działalnością w organizacjach sportowych, jeżdżą tylko rekreacyjnie. Skąd w Panu ta ciągła chęć walki? Dla mnie to jest sposób na życie. Nie prowadzę interesów, więc mam dużo czasu, mogę się przygotować. Moje dni są w pełni poświęcone przygotowaniom, w zasadzie każdy jest podobny do poprzedniego. Ten schemat się powtarza. To nie brzmi szczególnie motywująco, raczej wieje monotonią… Ale mi się jeszcze nie sprzykrzyło. Chcę wygrywać. Skoro nadal mogę stawać na podium, to czemu mam się nie ścigać? Kolekcjonuje Pan zwycięstwa w cyklach wszystkich organizatorów? Nie, nie o to chodzi, z tego już wyrosłem. Po prosto traktuję to jak zabawę, przyjemność i pretekst do kontaktów ze światem kolarskim. Spotykam młodych zawodników i moich kolegów z dawnych lat. No, muszę też mieć w sobie trochę zaparcia. A sąsiedzi i najbliższe otoczenie traktują Pana jak żywą legendę Wyścigu Pokoju czy wariata jeżdżącego ciągle na rowerze? Myślę, że raczej pamiętają mnie z dobrych lat. Zresztą, nie widzą mnie zbyt często, bo mieszkam tuż obok lasu, w którym jest wiele ścieżek rowerowych. Tam mogę wykonać kilkudziesięciokilometrowy trening, podczas którego nikogo nie spotykam. Jako jeden z najbardziej doświadczonych w peletonie spogląda Pan z góry na pozostałych zawodników? Wszystkich traktuję równo. Każdego przeciwnika trzeba szanować. Nawet ci, którzy przez wiele wyścigów byli słabi, mogą trafić na swój dzień, więc nikogo nie lekceważę. Ale przyznaję, że mam wielką frajdę, gdy jadę w czubie, młodzi zawodnicy patrzą mi w oczy, sprawdzając, czy jeszcze długo tak pociągnę, a ja sobie lekko z nimi kręcę… Jaka jest Pańska recepta na wygranie maratonu? Ustawiam się z przodu, staram od startu jechać z czołówką. Tak długo, jak mogę, zwykle te pierwsze 10–15 km na pełnym gazie jak w XC. To dużo kosztuje, ale wystarcza zazwyczaj, żeby zgubić przeciwników z mojej kategorii. Wiadomo, że młodzież pojedzie dalej, ja już nie mam takich możliwości. Odpuszczam, szukam swojej grupy i dojeżdżam w okolicach, powiedzmy, 40. miejsca. Wygrywam w swojej kategorii wiekowej, oczywiście jest mi łatwiej niż młodszym, bo jest w niej mniejsza konkurencja. Staje Pan na bufetach? Rzadko, tylko jak skończy się bidon albo całkiem mnie odetnie. Jak łączy Pan tak intensywny kalendarz startów i treningów z życiem rodzinnym? Jak wspomniałem, nie mam zbyt wielu zajęć. Poza tym od trzech lat zabieram żonę na maratony, traktujemy to jako sposób na spędzanie weekendów. Złożyłem jej rower. Złapała bakcyla, jeździ teraz nawet do osiemdziesięciu kilometrów. A jak rozwijała się Pańska kolarska pasja? Pierwszy rower, ojca, dostałem w wieku pięciu lat. Ale do kolarstwa popchnęło mnie zwycięstwo Staszka Królaka w Wyścigu Pokoju 56 roku. Kolarze stali się naszymi idolami, miałem wtedy osiem lat. W pewnym momencie mój starszy brat kupił sobie rower, bo też chciał uprawiać kolarstwo. To był niemiecki Diamant, pięć koronek z tyłu… Brat miał jednak pecha, mocno się poturbował na jakimś wyścigu i ojciec postanowił się roweru pozbyć, brat też już zresztą nie miał ochoty jeździć. Ostatecznie rower trafił do mnie. A, i był jeszcze Huragan sublokatora moich rodziców, więc w wieku 12 lat miałem do dyspozycji dwa rowery wyścigowe. To było zrządzenie losu, które dawało mi pewną przewagę. Zaczęło się od wycieczek do Nysy, Paczkowa, Kłodzka. Długie trasy. Na jednej z takich przejażdżek trafiłem na wyścig australijski w Niemodlinie. Można było wystartować, więc wziąłem udział i okazało się, że wygrałem, cały czas byłem praktycznie z przodu. Zaraz po wyścigu podeszli do mnie zawodnicy i trener, zdziwieni, że „człowiek znikąd” wszystkich ograł w tak trudnym wyścigu. Po miesiącu już jeździłem w klubie LZS Niemodlin. Od razu Pan wygrywał? Najpierw był okres przygotowań zimowych. Jeździłem do Niemodlina dwa razy w tygodniu na treningi na hali. Samo dojechanie tam i z powrotem było wyzwaniem. W sezonie początki były niezłe, wygrywałem czasem wyścigi, ale odstawałem od grupy najlepszych zawodników. Przetrwałem jakoś na szczęście ten okres i dość nieoczekiwanie wygrałem pierwszy wyścig rangi ogólnopolskiej. Później było wojsko i powrót do Gliwic, z którymi związałem się już do końca życia. W końcu trafił Pan do reprezentacji w Wyścigu Pokoju, z którą osiągał Pan sukcesy. Były sukcesy, to prawda. W pierwszym roku wygraliśmy drużynowo, później skoncentrowaliśmy się na zwycięstwach indywidualnych. W 1970 r. trafiliśmy ze szczególnie dobrą formą. Wszyscy byliśmy tak mocni, że rządziliśmy etapami i mogliśmy wręcz ustalać, kto w jakim mieście wygrywa. Zazdrościł Pan sławy Szurkowskiemu? Nie czułem nic takiego. Pogodziłem się z rolą pomocnika. Być może mało kto teraz to docenia. Ale tak naprawdę każdy z nas mógł wygrywać, decydowała forma. Czy poza chwilami triumfu pamięta Pan trudne sytuacje? Oczywiście. Na przykład w 1972 roku… Miałem wysoką pozycję, koszulkę najaktywniejszego i byłem trzeci w klasyfikacji generalnej z dużymi szansami na wygraną. Ale już od pierwszego etapu było nas tylko czterech do pracy i byliśmy z każdym dniem coraz bardziej zmęczeni. Na szóstym etapie warunki były fatalne, powstała koalicja przeciwko nam i w pewnym momencie całkiem straciłem siły. Leżałem na drodze w fioletowej koszulce lidera klasyfikacji aktywnych kolarzy… Było mi wszystko jedno, chciałem nawet wycofać się z wyścigu. Nie pozwolił mi na to jednak lekarz drużyny, który akurat przejeżdżał ze znajomym redaktorem. Posadzili mnie na rowerze, nakarmili i jakoś się pozbierałem. Dojechałem do mety, ale straciłem 18 minut i szanse na wynik. Często miałem też kraksy, myślę, że byłem pechowcem. Na jednym z Wyścigów Pokoju już na pierwszym etapie złamałem obojczyk. Trudno było odrobić straty. Odrobić straty?! Przecież zawodnicy wycofują się w takich sytuacjach… Aaa, teraz to tak… wtedy się jechało. Byliście twardsi? Nie wiem… Zadziwia mnie teraz ta powolność zawodników, np. w zmienianiu roweru po kraksie. Nie spieszą się, są wyluzowani. My lataliśmy jak poparzeni, żeby jak najszybciej zmienić koło, nadrobić straty. Bardziej nam chyba zależało. Może to specyfika jeżdżenia amatorskiego. Jak raz dopuszczono nas do do Paryż – Nicea z zawodowcami, to owszem, tempo było, ale żadnych akcji, spokój. „Trzeba by chyba zrobić jakąś robotę” – mówiliśmy do siebie. No ale ledwo to powiedzieliśmy, robotę zrobił Merckx albo ktoś od niego i już było po wyścigu. Widzi Pan teraz następców Waszej wspaniałej siódemki wśród współczesnych zawodników? Myślę, że nie da się takiej drużyny już stworzyć, kolarstwo jest inaczej zorganizowane. Zawodnicy są porozrzucani po całym świecie. Nie ma teraz takich klubów w Polsce, nie ma wyścigów, na których mogliby jak równy z równym mierzyć się z najlepszymi. Jedyny sposób to stworzenie polskiej ekipy ProTour, może to się kiedyś uda. Jakie inne starty, poza Wyścigiem Pokoju, naczęściej Pan wspomina? No, np. dookoła Algierii, taki egzotyczny wyścig kilkunastoetapowy, na którym ścigały się też zespoły europejskie na wysokim poziomie. Były np. banany, dla nas wtedy atrakcja. Wspaniałe drogi, pogoda. Startowaliśmy tam kilkakrotnie, a ja raz wygrałem klasyfikację końcową, pokonując m.in. Freddiego Maertensa, znanego później z wielu sukcesów, również w TdF i Vuelcie. Byłem też dwukrotnie na mistrzostwach świata. W Anglii w Leicester znów mi się nie poszczęściło, wyleciałem z trasy i wpadłem przez okno do czyjegoś domu. Miałem osiemdziesiąt szwów. Natomiast w Mendrisio, w Szwajcarii, notabene na identycznej trasie jak przed rokiem, zająłem 21. miejsce, przyjechałem w drugiej grupie. To był mój najlepszy wynik na MŚ. Najważniejszy w tych czasach był jednak Wyścig Pokoju. Wszystkie przygotowania były pod ten jeden start. Po nim wracało się już do ścigania w ramach własnych klubów. Pan był najmocniejszym zawodnikiem w swoim gliwickim klubie? Pozostali na Pana jechali? Tak, byłem najmocniejszy. Ale czy jechali na mnie… Nie, na tym szczeblu to inaczej wyglądało, każdy walczył o swoje, poza tym to były w większości wyścigi klasyczne, więc komu się udało zabrać w odjazd, ten miał szanse coś ugrać. Była też bardzo duża różnica między mną a pozostałymi zawodnikami, więc trudno też im było mi pomagać. Jak Pan trenuje teraz? Przede wszystkim na szosie. Nie można cały czas jeździć MTB, tam się zatraca dynamikę, szybkość. W sezonie mam dużo startów i one regulują mój cykl treningowy. Po ciężkim maratonie odpoczywam przez jeden, dwa dni, lekko kręcę, żeby się rozjechać. Ochota do ćwiczeń przychodzi w środę, czwartek, i to są dni, w których wykonuję prawdziwy trening, na szosie właśnie. Nie ćwiczę dużo, w moim wieku nie trzeba jeździć po pięć godzin. Na dzień przed kolejnym startem znów wsiadam na górala, żeby się przyzwyczaić do pozycji itd. Wolę trenować sam niż w grupie, ale z kolegami też czasem jeżdżę, to jest zwykle sprawdzian dla wszystkich. W moim otoczeniu jest sporo osób w różnym wieku, które nawet się nie ścigają, ale trenują z pełnym zaangażowaniem. Tempo jest takie, że kto przetrzyma, jedzie dalej, kto nie, ma po treningu. Dla 30-, 40-latków jest Pan żywym dowodem, że na kolejnych dwadzieścia lat życia mogą planować ściganie. Jaką radę dałby im Pan, gdyby chcieli być w Pana wieku w takiej formie? Trzeba regularnie startować, to podnosi poziom. Powinno się też mierzyć siły na zamiary i systematycznie przygotowywać. Nie rzucać się na zbyt długie dystanse, żeby niepowodzeniami albo wielkim wycieńczeniem na pierwszych startach nie zrazić się zbyt szybko (mówię o osobach zaczynających treningi). Tak jak powiedział kiedyś Paweł Urbańczyk na Waszych łamach – jeśli nie trenuję pod Giga, nie startuję Giga. Organizm ma ograniczone możliwości. Czy dlatego wybiera Pan regularnie dystans Mega na maratonach? Nie przydałyby się dłuższe dystanse, zwłaszcza w kontekście startu w Dookoła Tatr? Giga za bardzo obciąża organizm. Zwłaszcza w moim wieku. Myślę, że coraz więcej osób przechodzi na Mega. A do wyścigu Dookoła Tatr i tak muszę przygotować się osobnym cyklem. Czy Pana sposób treningu zmieniał się na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat? Raczej nie. Zmieniają się raczej warunki ścigania, np. dolna granica wiekowa mojej kategorii ostatnio się podniosła u większości organizatorów, co dla mnie oznacza mniejszą konkurencję. W Skandii mam komfortową sytuację, bo tam jest od 60-tki w górę. Zauważa Pan duże zmiany związane z wiekiem? Fizycznie na pewno się trochę ścieramy, doskwierają trochę kolana, ręce cierpną. Ale młodzi też to przecież mają. Trzeba po prostu uważać na zdrowie. A tak naprawdę działa adrenalina, człowiek nie myśli, co będzie, jeśli się przewróci itd. Chciałbym, żeby organizm pozwolił jak najdłużej jeździć. Bo to jest świetna rzecz. Wystarczy popatrzeć czasem. Brzydko, zimno, deszcz, a na starcie 1500 osób! Piękna sprawa. Jakie plany na przyszły rok? Znów dwie serie maratonów? Raczej tak, ale nie znam jeszcze kalendarza, więc zobaczę, co da się pogodzić. Może zmieszczą się tym razem maratony szosowe. Chciałbym też powtórzyć „Tatry”. Czy starty w maratonach to namiastka dawnej świetności, próba przywołania atmosfery tamtych lat? To wszystko minęło, liczy się to, co teraz. Ale oczywiście nikt mi nie zabierze historii z tamtych lat, wspomnienia mam na całe życie. Teraz to jest nowy rozdział, chcę jeździć i wygrywać jak najwięcej, tak jak powiedziałem – to mój sposób na życie. A jak Pan przestanie wygrywać, przestanie też startować? Nie. Ale nie potrafiłbym też chyba potraktować tego turystycznie. Nie da się, po tylu latach. To moja druga życiowa forma.
dossier
Imię i Nazwisko: Zbigniew Krzeszowiec | Rocznik: 1948 Najważniejsze osiągnięcia: zwycięstwo drużynowe w Wyścigu Pokoju 1970 r. | 1. na 3 etapach Wyścigu Pokoju | 21. na Mistrzostwach Świata w Mendrisio 1979 r. | 1. w Wyścigu Dokoła Algierii | 1. (w kat. wiekowej) w Tatry Tour (2010, 2009, 2007, 2006, 2005) | 1. (w kat. wiekowej) w klasyfikacji końcowej cyklu Skandia (2010 r.), Powerade®Suzuki MTB (2010 r.), Bike Maraton (2009 r.), | 1. w Mistrzostwach Polski XC (2010 r.) | 1. w Przełajowych Mistrzostwa Polski (2008, 2009, 2010) Kluby szosowe: 1963–66 LZS Niemodlin | 1966–67 Piast Gliwice | 1967–69 Legia Warszawa | 1970–80 Piast Gliwice | maratony MTB: 2005–2006 Opel Gliwice | 2007 Leaderfox | 2008 Opel Gliwice | 2009–2010 Dobre Sklepy Rowerowe-Author