Historia powszechna hipokryzji
We współczesnym świecie, w którym kulturalne narody zrezygnowały z wojen jako formy udowadniania swojej wyższości, polem walki i namiastką bitew stał się sport wyczynowy. Współcześni gladiatorzy nie szczędzą środków, by wygrywać tę rywalizację, ich tajną bronią i doskonałym środkiem do celu jest doping. Zawodnicy wszystkich dyscyplin sportu, w tym kolarze, wypełniają powierzoną im rolę żołnierzy, a publiczność wielbi swoich bohaterów bez oglądania się na takie drobiazgi jak skład chemiczny krwi. Czas już skończyć z hipokryzją i zaakceptować ten stan rzeczy. Ogłośmy koniec dopingu! A w zasadzie jego nielegalności. Bo jeśli biorą wszyscy, to sytuacja jest taka sama, jakby nie brał nikt, szanse są wyrównane. Kibicujmy więc nadal, nie szczędząc gardeł, przyjmując wspomniany fakt do wiadomości. Króliki doświadczalne Zorganizowane systemy dopingu istniały i istnieją bez względu na preferowany ustrój, czy będzie to demokracja ludowa, kapitalizm, czy też komunistyczny reżim. Po upadku muru berlińskiego okazało się, że w Niemieckiej Republice Demokratycznej doping funkcjonował pod patronatem państwa. Rządowy projekt nosił nazwę „Plan państwowy 14.25”, a środek Oral-Turinabol produkowany był przez państwową fabrykę farmaceutyczną. Jak najbardziej dbano o to, by sportowcy, te słynne enerdowskie monstra, w badaniach antydopingowych pozostawali czyści, dlatego na wszelki wypadek przed ważnymi wyjazdami zagranicznymi kontrolowano ich w tajemnicy, w domu… Gdy odkryto wzrost pewnych parametrów wydolności fizycznej u kobiet w pierwszych tygodniach ciąży, proponowano zawodniczkom, by na ważne zawody zachodziły w ciążę! Ostatnie afery dopingowe związane z grupą T-Mobile pokazały, że nie inaczej było w siostrzanym państwie niemieckim, gdzie już w 1954 roku (!) na uniwersytecie we Freiburgu powstała praca pod tytułem „Wpływ środków dopingowych na układ krążenia i wydolność organizmu” profesora Reindella, pierwsza oparta na całej serii „badań” na sportowcach. Po nim pałeczkę przejmowali jego następcy na uczelni, m.in. główny lekarz niemieckich olimpijczyków Joseph Keul, eksperymentujący z anabolikami, czy Armin Kluemper. Ten ostatni wiązany jest przecież ze sprawą nagłej śmierci 26-letniej siedmioboistki Brigit Dressel, która zmarła w 1987 roku w wyniku szoku anafilaktycznego. W jej ciele znaleziono ślady ponad 100 środków! Z tego samego uniwersytetu pochodzą wreszcie byli już dziś lekarze T-Mobile – Lothar Heinrich i Adres Schmidt, którzy przyznali się do podawania sportowcom niedozwolonych środków. Aby jednak nie tworzyć fałszywego wrażenia, że tylko Niemcy przysłużyli się na polu podnoszenia ludzkiej wydolności „na skróty”, wystarczy rzucić okiem na drugą stronę Alp. Włosi znani są z pięknych samochodów, makaronów i lekarzy. Listę wypada rozpocząć od Francesco Conconiego, twórcy nowoczesnych testów wydolnościowych (test Conconiego), jednocześnie uważanego za „wynalazcę” EPO, opiekuna takich kolarzy, jak Cippolini, Pantani i Riis. Jego częściowo uczniami, a częściowo konkurentami, byli i są Michele Ferrari i Luigi Cecchini. Pierwszy z nich znany jest z takich wypowiedzi – „Jeśli kontrola antydopingowa nic nie wykryła, dopingu nie ma” i „EPO nie jest niebezpieczne, bez przesady. Równie niebezpieczne jest wypicie 10 litrów soku pomarańczowego”. Przy okazji warto wspomnieć fakt, że pan Ferrari był lekarzem Lance’a Armstronga. Obecnie najczęściej mówi się o Luigi Cecchinim, ponieważ miał pod swoją opieką wielu aktualnie jeżdżących kolarzy, takich jak Thomas Dekker czy Tyler Hamilton. Włosi nie stworzyli wprawdzie na wzór NRD-owski całej instytucji państwowej sterującej dopingiem w sposób zorganizowany, ale za to twórczo podchodzą do tematu samej kontroli antydopingowej. Wspomina o tym Sandro Donati, specjalista od walki z dopingiem, w wywiadzie udzielonym Frankfurter Allgemeine Zeitung (z 4 czerwca br.). Próbkami podobno mainpuluje się seryjnie w państwowym laboratorium Acqua Certosa w Rzymie! Z pięknej Italii warto też zrobić krótki wypad do Hiszpanii, by zostać klientem doktora Eufemiano Fuentesa. Ten były lekarz ekip Kelme, a potem Liberty Seguros, rozwinął doping krwi na skalę przemysłową. W wyniku słynnej już opercji Puerto ujawniono wielu jego klientów, w tym Jana Ullricha i Ivana Basso. Francja chwilowo zostaje w tyle, bo po aferze Festiny wprowadzono tam ściganie dopingu przez prawo. To na razie jeden z niewielu przykładów, że państwo naprawdę coś robi, by walczyć z dopingiem. Udajemy, że kontrolujemy Jakie tradycje, takie afery, dlatego też my, nie będąc potęgą kolarską, nie doczekaliśmy się żadnej spektakularnej wpadki. Naszych zawodników nie stać na nowoczesne środki, a te, którymi dysponują, nie są wykrywane, bo po prostu na wszelki wypadek kontroli się nie przeprowadza. Koronny przykład to ubiegłoroczne szosowe mistrzostwa Polski w Kielcach, podczas których kontroli nie było! Byliśmy, widzieliśmy… W polskim kolarstwie wszyscy zdają sobie zresztą sprawę, że lepiej nie kontrolować, bo są potem z tego same problemy. Wystarczyło sprawdzić jedną z sióstr Pyrgies na MP MTB w Olsztynie, by okazało się, że juniorka miała we krwi pochodną morfiny. I po co stwarzać podobne kłopoty? Gdyby sprawdzono większą liczbę zawodników, mogłoby się okazać, że nie wiadomo komu przyznać medale, bo lista startujących uległaby gwałtownemu skróceniu. A jaki wstyd byłby, gdyby okazało się, że wygrał Tussipect (zawiera efedrynę) przed kofeiną w tabletkach i amfetaminą. Wpadają tylko wyjątkowo nieostrożni. Mamy za to system zapobiegania i na imprezach, gdzie wiadomo, że będzie kontrola (tak, wiadomo to zazwyczaj z góry), nagle nie pojawiają się niektórzy zawodnicy. Przykład płynie z góry, w końcu właśnie ministrem sportu przestał być (i dobrze) Tomasz Lipiec, były chodziarz, który ma za sobą epizod podejrzenia o stosowanie dopingu. Lipiec, współtworzący aktualny rząd od samego początku, już w 2006 zwolnił przewodniczącego Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie Jerzego Smorawińskiego, dokładnie tego człowieka, który niegdyś wydał ekspertyzę zarzucającą mu doping. Oczywiście zaprzeczał, by była to zemsta. Wspólnota interesów Tak naprawdę nikomu nie zależy na tym, by łapać dopingowiczów, tym bardziej w sportach uznanych za dobro narodowe, jak piłka nożna. Wspólnota interesów dotyczy sponsorów i obłudy instutucji państwowych, popierających takie podejście. Przykład? Zawodnik na niewykrywalnym dopingu zdobywa złoto olimpijskie, jego sponsor ma reklamę, a macierzysty związek sportowy pieniądze na utrzymanie. Wychwycenie dopingu w fazie przygotowań do dużej imprezy to głupi przepadek należnych „grantów”. Ten system „nagród” działa też w Polsce. Oczywiście zawodnik nie narzeka, w końcu otrzymuje godziwą zapłatę za lata wyrzeczeń. Kiedyś w USA przeprowadzono badanie, w którym spytano czołowych sportowców, czy zdecydowaliby się na doping pozwalający im wygrać na igrzyskach olimpijskich, jednak taki doping, który w krótkiej perspektywie by ich zabił, 70% odpowiedziało, że i owszem… Nic więc dziwnego, że tam, gdzie jest motywacja, pojawia się popyt, a za popytem podąża podaż. Powstają firmy inwestujące w nowe środki, za które i tak przecież zapłacą sportowcy lub ich mecenasi, świadomie lub mniej świadomie. W taki sposób postąpiła cała amerykanska czołówka lekkoatletów zaplątana w aferę niewykrywalnego środka THG i firmy Balco, która go wytwarzała. O sprawie świat się dowiedział dopiero na podstawie anonimowego donosu, wcześniej nikogo nie złapano. Gdzie są pieniądze, tam przegrywa ten, kto ma ich mniej. Sponsorzy również nie pytają, jakimi środkami się wygrywa, dopóki wszystko zostaje pod kołderką „czystego sportu” i fair play. Ba, nawet wtedy, gdy prawda wyjdzie na jaw, dalej finansują dany sport, tym razem w imię „walki z dopingiem”. Ludzie decydujący o pieniądzach, identycznie jak reszta kibiców, udają zaś, że wierzą, iż wszyscy grają fair. Ślepi i głusi Kolarstwo trapione aferami dopingowymi ma się ciągle nieźle, głównie za sprawą kibiców, zupełnie niezrażonych wynurzeniami kolejnych zawodników. Dziwnym trafem wypowiadają się zazwyczaj ci, których nie może ścigać prawo, bo ich uczynki uległy już przedawnieniu. Cała była ekipa T-Mobile z Zabelem na czele to najdobitniejszy, ale nie jedyny przykład. Ci, którzy liczą na kolejne kontrakty, są oszczędniejsi w słowach. Ivan Basso podobno tylko miał zamiar stosować doping… Nie bardzo więc wiadomo, za co w ostatnich latach przelał dziesiątki tysięcy euro na konto doktora Fuentesa. Za kuracje witaminowe? A kibice dopingują dalej. Trasa tegorocznego Giro d’Italia była oblegana tak, że trudno było się przecisnąć i jakoś nikomu nie przeszkadzało, że zawodnicy z czołówki, jak Di Luca czy Mazzoleni, mają dość mętną przeszłość, a na koncie kontakty ze wspomnianymi doktorami lub nagrane przez policję rozmówki telefoniczne na temat wspomagaczy. UCI zaś ujawniła, że u czterech zawodników Giro stwierdzono „nie-negatywne” wyniki próbek antydopingowych, co oznacza tyle, że brali niedozwolone środki, ale mają na to oficjalne zezwolenie lekarzy. Dziwnym trafem wśród sportowców odsetek astmatyków przekracza 20% i jest wielokrotnie większy niż w całej populacji. Kibice, jak zwykle, są żądni emocji i jednocześnie oderwani od rzeczywistości. Każdy wie, że niemożliwa jest jazda po górach z przeciętną 40 km/h! I co? I tak kibicujemy. Ba, łatwo przebaczamy grzesznikom, wystarczy wspomnieć Richarda Virenque’a, który ze łzami w oczach kłamał „że nie, on nigdy” i szedł w zaparte do samego końca. Udowodniono mu doping, ale kibice nadal go kochają, dziś zaś komentuje jako fachowiec Tour de France dla telewizji Eurosport. Nie ma ostracyzmu za doping, najwyżej pojawia się wśród kibiców żal, że tego czy tamtego zawodnika nie zobaczymy, bo został zawieszony. Tak, kibice bezkrytycznie kochają, ale i potrafią nienawidzić. Doświadczył tego m.in. Pantani. Zdjęty z siodełka podczas Giro, podejrzany o doping, spadł z piedestału i nie potrafił się odnaleźć. W jego przypadku wiadomo, że miewał hematokryt na poziomie 60%, podczas gdy za granicę dopuszczalną uważa się 50%. Powyżej krew zagęszcza EPO. Dziś stawia się pomniki Pantaniemu i wielbi jako bohatera. Pod podobną presją znajduje się Jan Ullrich, który dotąd zaprzecza, by cokolwiek kiedykolwiek brał, a poszlak jest tyle, że można by swobodnie obdzielić nimi kilku zawodników. Zaczynał w NRD, jego pierwszym trenerem był Peter Weibel, dziś zawieszony za podawanie testosteronu młodym sportowcom. Janowi udowodniono na podstawie badania DNA, że był klientem Fuentesa. Były bohater, zwycięzca Tour de France, nie widział innej metody sprostania oczekiwaniom, jak sięgnięcie po doping. Ktoś ma wątpliwości? UCI symuluje działanie W rowerowym światku coś drgnęło, wyznania zawodników, masażystów oraz śledztwa dziennikarskie spowodowały, że nie sposób udawać, że problem dopingu nie istnieje. UCI zostało zmuszone do zajęcia stanowiska, ale znów robi to w dziwaczny sposób. Przerzucenie całej odpowiedzialności na zawodników i nakaz podpisania oświadczenia, że się nie stosowało dopingu i nie będzie go stosowało w przyszłości, przypomina przyklejanie plastra na dużą ranę. A na pewno jest jawnym przykładem spychologii stosowanej. W dodatku deklaracja zawiera podpunkt, że kto zostanie złapany, ten będzie musiał zapłacić równowartość swoich rocznych dochodów! I co mają zrobić zawodnicy? Jeśli chcą jeździć dalej, muszą podpisać, nawet jeśli mają wątpliwości, czy ta sama instytucja może orzekać karę, a później zainkasować pieniądze. I jakoś nikt nie pamięta, że zawodnicy to tylko jeden element układanki, obok szefostwa teamu, opieki medycznej, sponsorów wymagających wyniku itd. Ci, którzy pociągają za sznurki, mogą spać spokojnie. Świetlana przyszłość Jeśli ktoś sądzi, że przyszłość i kolejne kary, restrykcje, wyrafinowane metody badawcze coś zmienią, jest w błędzie. W sporcie liczą się tylko ci, którzy są na szczycie. Wszystkie chwyty dozwolone, by osiągnąć sukces. Bez niego nie ma sławy i pieniędzy. Satysfakcja z wygranej w świecie opartym na rywalizacji przestała wystarczać. Dlatego też nie oszukujmy się i postawmy sprawę jasno – bez dopingu współczesny sport nie istnieje. Kolarze i biegacze wspomagają się, by podnieść wytrzymałość, piłkarze, by nie czuć bólu i startować do piłki jak rakieta, szachiści i golfiści, by się uspokoić. Dlatego też warto mieć świadomość, że nadchodzą czasy nowych, doskonalszych specyfików, o których jeszcze przez kilka lat zapewne nikt nie będzie miał pojęcia, tym bardziej specjaliści od wykrywania dopingu. EPO w mikrodawkach, doping z użyciem własnej, wzbogaconej krwi, testosteron w plastrach, to już przeszłość. Dziś podobno na topie są hormony i sztuczna hemoglobina, pochodząca od krów! Gdzieś tuż za rogiem czai się kolejny zagęszczacz krwi, z wykorzystaniem środka stworzonego przez manipulację genetyczną, który pierwotnie wymyślono, by pomagać pacjentom z chorymi nerkami. Może więc lepiej oficjalnie wprowadzić na koszulki logo każdego z koncernów farmaceutycznych? Chińczycy wygrają w Pekinie A na drugim końcu świata Chińczycy szykują igrzyska, które mają udowodnić, że najliczniejsza na globie nacja nie ma sobie równych. Budują drogę na Mount Everest i stadiony, jeden większy od drugiego. Komunistyczne państwo stara się sprawiać wrażenie chętnego do współpracy, również w dziedzinie zwalczania dopnigu. W tle zaś trwają prace nad zawodnikami, którzy mają zdobyć wszystkie medale w Pekinie. Były już pływaczki po diecie z chińskiej zupy i biegaczki, które stopy ustawiały bokiem, co jednak nie przeszkadzało im wygrywać. Niekiedy próby są nieudane. W naszym ukochanym kolarstwie nagle okazuje się, że zawodniczki MTB, które na poprzedniej olimpiadzie zamykały stawkę, dziś wygrywają z najlepszymi. Przynajmniej do momentu, gdy trasa nie jest zbyt trudna. Odżywiają się zaś wodą i kanapkami. Fascynujące, prawda? Informacje użyte w artykule zostały zaczerpnięte z pism prasy światowej, takich jak Frankfurter Allgemeine Zeitung i Spiegel (Niemcy), El Pais (Hiszpania), La Gazzetta dello Sport (Włochy) i ze specjalistycznych stron internetowych – cyclingnews.com oraz radsportnews.com. Spowiedź grzesznika Joerg Jaksche w swojej obszernej wypowiedzi ujawnionej na łamach tygodnika „Der Spiegel” oprócz obciążenia sporego grona swoich kolegów przedstawił swoją karierę zawodniczą. Choć być może wypadałoby ją raczej nazwać historią dopingowicza, który metodą małych kroczków doszedł do statusu klienta sławnego doktora Fuentesa. W latach juniorskich, jak zapewnia, nie miał do czynienia z dopingiem, ale był zdziwiony, że startując z kadrą Niemiec w wyścigach we Włoszech zajmował miejsca w okolicach 170. Od mieszkańców Italii dowiedział się, że jedyne, co biorą, to tabletki z kofeiną, colę i czasami aspirynę! Na poważnie wspomagać zaczął się w styczniu 1997 roku i to dość niewinnie, lekarz teamu Polti przepisał mu kwas foliowy, witaminę B12 i żelazo. Koszty wziął na siebie team, naszego bohatera nauczono zaś, jak robić sobie zastrzyki. Potem było już z górki, w tym samym roku przed Tour de Swiss po raz pierwszy spróbował EPO. Obawiał się wprawdzie, że w nocy serce mu stanie, zapewne dlatego też brał Medrol i Synacthen. Na początku trochę się wahał, czy to, co robi, jest aby etyczne, ale podwojenie rocznych zarobków w 1998 i obietnica, że team pokryje wszystkie koszty kuracji, gdy skończy TdF w pierwszej dwudziestce, rozwiały wątpliwości. Przekonany jest też, że włoscy lekarze są lepsi i nie chodzi nawet o cenę, bo fachowcy z Freiburga (a przy okazji doktorzy T-Mobile, gdzie przeszedł) kosztowali zaledwie 3000-4000 Ř rocznie. To Włosi w trosce od jego zdrowie odradzali mu kurację insulinową. Kolejny etap to team Once, pod opieką słynnego Manolo Saiza (kolejna ważna figura w operacji Puerto), gdzie brali wszyscy. Podobną opiekę miał w CSC, pod okiem takiego fachowca jak Riis. EPO przestał brać w 2004, gdy kontrole podczas treningów stały się zbyt częste. W 2005 przerzucił się za to na doping krwi, porównując go do wymiany oleju w samochodzie! W ramach Operacji Puerto znaleziono jego krew. Dziś Jaksche chce być świadkiem koronnym i liczy na skrócenie kary. Dla porządku dodamy, że za spowiedź dostał podobno 100 000 Ř. Doping w Polsce W sprawozdaniu za rok 2006, przygotowanym przez Komisję do Zwalczania Dopingu w Sporcie, przeczytać możemy, że kolarstwo zaliczono do grupy podwyższonego ryzyka, w której prawdopodobieństwo wystąpienia niedozwolonego wspomagania jest równie duże, jak w przypadku podnoszenia cieżarów, kulturystyki, rugby, hokeju na lodzie i zapasów. W roku 2006 założono przeprowadzenie 1800 testów antydopingowych, ale plan przekroczono, wykonując 1843 próby w ramach 227 akcji kontrolnych – 47,85% badań przeprowadzono podczas zawodów, 52,15% poza nimi. Ciekawe, że tylko 30,22% z ogółu badań dotyczyło wspomnianej grupy dyscyplin „zagrożonych”. Na 1843 próby stwierdzono 20 przypadków przekroczenia przepisów antydopingowych, co oznacza tyle, że testy pozytywne stanowią 1,09% wszystkich testów. W sumie trzy przypadki dotyczyły kolarstwa. Tour de Doping Historia Tour de France nierozerwalnie związana jest z dopingiem w różnej postaci. Sama idea wyścigu powstała podczas bardzo długiej nocy w 1899 roku, gdy dwóch dziennikarzy sportowych wymyśliło go, wspomagając się dużą ilością wina i wódki. W latach 1905-1910 zawodnicy osiągali wyniki w promilach, w roku 1909 niemiecki zwycięzca miał przeciętną 16 l wina na 100 km. W 1914 na górskich etapach stosowano nikotynę w postaci papierosów i fajek. Od 1913 do 1920 ustawiczny ból zębów leczono kokainą, choć na to schorzenie w 1923 wynaleziono lepszy środek – morfinę. Lata 50. to prawdziwy postęp. Koncern farmaceutyczny Sandoz testuje na zawodnikach środek pobudzający Delysid (lepiej znany jako LSD). W 1969 modna staje się marihuana. Lata 70. to eksperymenty z amfetaminą, ale z różnym skutkiem, bo w 1976 jeden z zawodników umiera po przedawkowaniu (choć wpływ mógł mieć też alkohol, który pił). 1978 to próby z cudzym moczem, udane połowicznie, gdy okazało się, że jeden z zawodników jest w ciąży! Lata 90. upływają pod znakiem sterydów anabolicznych i kortykoidów, niestety, łatwo wykrywalnych. W 1998 policja zabezpieczyła 400 ampułek EPO „do osobistego użytku”, ale zapomniała o Salbutamolu w sprayu (zapewne dla dobra kolarzy-astmatyków). Przeoczyła też testosteron, tak popularny w latach ostatnich, przynajmniej do słynnego plastra Floyda Landisa w 2006. Ciąg dalszy nastąpi… tekst: Grzegorz Radziwonowski