Jak Wojtek zostać kolarzem
Rozpoczęcie kariery przez średniego zawodnika, nieokreślonego jeszcze jako „talent”, zależy od… geografii, ściślej rzecz biorąc, od miejsca zamieszkania, czyli gdzie jest najbliższy klub i jaką prowadzi politykę. Jak najlepiej rozpocząć „karierę”? Trzeba dać się „złowić” silnemu klubowi.
Start w dobrze zorganizowanej grupie jest łatwiejszy z wielu powodów. Każdą grupą wiekową, od młodzika (13-14 lat), przez juniora młodszego (15-16 lat), juniora (17-18 lat), do orlika (19-22 lata), zajmuje się oddzielny szkoleniowiec. Trenerowi młodzików zależy na przekazaniu do starszej grupy możliwie najlepiej przygotowanych uczniów itd. Zawodnik z powodzeniem wspinający się na kolejne szczeble szkoleniowej drabiny wypracowuje swoim trenerom uznanie i prestiż. Oczywiście, jest to pozytywne sprzężenie zwrotne, wymagające maksimum zaangażowania od trzech stron (zawodnik, klub, rodzice). Trener, bez ambicji udowodnienia innym, że potrafi dobrze wyszkolić zawodnika, trener, który będzie skracał drogę i oszczędzał swój prywatny czas, upraszczając szkolenie, nigdy nie zostanie dobrym, uznanym nauczycielem. Podobnie rodzice, bez ich zaangażowania w sprawę trudno mysleć o jakichkolwiek sukcesach i trwałości zamiłowania do roweru. W ośrodkach, które są właściwie dofinansowywane, działa system naboru, w którym inicjatywę wykazują działacze klubu sportowego (często są nimi nauczyciele wf). Penetrują oni klasy w szkołach, wybierając najzdolniejszych uczniów. Zwracają uwagę na cechy psychiczne, morfologiczne (budowę ciała). Takie kluby mogą sobie pozwolić na „przesiew” nawet 400-500 uczniów w ciągu roku. Przykładem niech będzie KTK Kalisz. Zorganizowana przez Klub w szkołach podstawowych akcja pozwoliła na selekcję 380 dzieci, którym zostało zaproponowane dalsze szkolenie. Taka akcja logistycznie nie jest bardzo skomplikowana. Wystarczy rower, trenażer, stoper i osoba starannie prowadząca ankietę. Dofinansowanie takich konkursów to przede wszystkim wspaniała współpraca i dobra wola radnych. To w ich gestii leży później okeślenie, jakie środki gmina przeznacza na konkretne kluby. Są miasta, które kochają kolarstwo, tak jak Konin, Kalisz, Golczewo, Darłowo, w innych rządzi koszykówka lub nawet bardzo niszowa piłka ręczna…Jak to wygląda najczęściej?
W ośrodkach niedofinansowanych nabór do kolarstwa odbywa się tylko na zasadzie chęci młodego człowieka. Do drzwi klubu zastuka taki kandydat, który jest zafascynowany kolarstwem, bo widział wyścig w TV, bo zetknął się z kolegą, który już ma za sobą poważniejsze starty, bo przez jego miasteczko przejeżdżają regularnie trenujący zawodnicy znanej grupy. 80-85% małych klubów opiera się na działalności społecznej. Dziesięciu, maksimum piętnastu licencjonowanych zawodników prowadzonych jest przez społecznych, niezatrudnionych (nieopłacanych) szkoleniowców, kierujących się wielką sympatią do kolarstwa i wielką osobistą ambicją. Są to w większości trenerzy pracujący w branży od lat. Kiedyś otrzymywali sensowne wynagrodzenie, więc nadal pracują z młodzieżą, na zasadzie „zasiedzenia”. Wciąż mają nadzieję, że trzeba tylko przeczekać, bo nadejdą dla kolarstwa lepsze czasy. Tymczasem ograniczona liczba środków wpływa dwojako na poziom szkolenia. Z jednej strony ogranicza do minimum nabór nowych kandydatów na kolarzy, z drugiej jest świetną okazją do wybicia się dla jednego, dwóch niekwestionowanych talentów, którym trener poświęca maksimum uwagi. Młody zawodnik, wykazujący maksimum determinacji do pracy, jest dla trenera z małego klubu świetną okazją, aby ten mógł udowodnić wszystkim dookoła, że bez dobrej woli radnych, bez jakiejkolwiek pomocy z gminy, on i tak potrafi wyszkolić dobrego kolarza. Początki w słabo zorganizowanej grupie z małym budżetem mogą być trudne dla przeciętnego zawodnika (o niewygórowanych ambicjach), bo nie zawsze znajdą się pieniądze na jego szkolenie i inne wydatki (transport, sprzęt, kierowcę, masażystę itd.). W małym klubie dużo lepiej będzie zawodnikowi wybitnemu, na którego wychowaniu łatwiej jest się skoncentrować jednemu trenerowi. To logiczne, tym bardziej, że prawie całkiem zanikła powszechna kilkanaście lat temu rywalizacja wewnątrzklubowa. Takie zdrowe, wewnętrzne współzawodnictwo istniało w czasach, gdy np. na Dolnym Śląsku (skąd także wywodzili się najlepsi polscy kolarze) w każdej kategorii wiekowej było po kilkudziesięciu zawodników. Bywało, że sam Dolny Śląsk miał 80-100 seniorów startujących w mistrzostwach województwa! Opisany dualizm organizacyjny polskiego kolarstwa młodzieżowego trwa w Polsce już ok. 10-15 lat.
Jak działa system?
System jest oparty o zalecenia Ministerstwa Edukacji Narodowej i Sportu. Ministerstwo decyduje o wszystkim, co dzieje sie w polskim sporcie, nie tylko w kolarstwie. Przyznaje środki na dofinansowanie płac trenerom najefektywniej pracującym z dziećmi i młodzieżą w klubach sportowych, współpracującym przy realizacji programu „Szkolenie młodzieży uzdolnionej sportowo”. MENIS, organizując akcje „trener”, „animator sportu”, przynajmniej częściowo podtrzymał ruch w interesie, przydzielając wybijającym się trenerom specjalne punkty. Dla trenera bardzo ważne jest bowiem, aby efekty jego pracy były dostrzegane. Ta satysfakcja często jest po prostu jedynym cennym wynagrodzeniem. Ponieważ w Polsce dominują inne niż kolarstwo dyscypliny sportowe, pieniądze trafiają tam, gdzie już są wyniki, do sportów, w których Polska konkuruje ze światem (może poza piłką nożną, w przypadku której konkurujemy z Trzecim Światem, ale przecież bawi się w nią mnóstwo osób i trzeba się bardzo liczyć z wściekłymi kibicami…). No dobrze, jest jeszcze Polski Związek Kolarski, nadrzędna władza finansowana z budżetu i stawiająca za główny cel rozwój kolarstwa. Ale jakiego przede wszystkim? Zawodowego? Nie, bo grupy komercyjne dobrze radzą sobie same. Górskiego? Nie ma potrzeby, ta dyscyplina świetnie wygląda dzięki wielkiej imprezie Czesława Langa. Torowego? Tak. To może być jedyna odpowiedź, bo wszyscy czekamy na huczne otwarcie supernowoczesnego obiektu w Pruszkowie. PZKol na pewno nie rozwija kolarstwa amatorskiego i nie pomaga w szkoleniu młodzieży, choć prezes Walkiewicz silnie wierzy w młode zaplecze. Kiedykolwiek go o to spytać, będzie zapewniał o nadchodzącej wkrótce pokoleniowej zmianie wart. Paradoksalnie, kolarstwo amatorskie traktowane jest jako nierozwojowe, więc skoro dobre jest to, co rozwojowe, to co z młodzieżą? Też jest nierozwojowa? Fakty są takie, że młodzież w PZKol traktowana jest tylko jako uzupełnienie kadr narodowych. Kilku chłopaków i kilka dziewczyn, które przed imprezami finałowymi (ME i MŚ) mogą skorzystać ze zgrupowań i co najwyżej wyjechać na kilka imprez zagranicznych, jak etapówki Pucharu Świata, jako reprezentacja Polski. Innej pomocy ze strony Związku nie ma. Na Mistrzostwa Europy do Moskwy Związek chce wysłać młodzieżową kadrę… POCIĄGIEM! Życzymy zawodnikom zdobycia wielu złotych medali po 26-godzinnej podróży… Być może PZKol wolałby, aby kluby organizowały się samodzielnie, tak, jak robi to np. LOTTO. Tymczasem Lotto jest jedno i jest ewenementem w skali naszego kraju. Grupa, podobnie jak kilka innych dobrze sfinansowanych klubów (KTK Kalisz, KLTC Konin, Kross Darłowo) ma budżet większy niż całe województwo Dolnośląskie ze swoimi kilkunastoma małymi klubikami! Lotto jednak nie jest reprezentatywne dla polskiego procesu szkolenia młodzieży. Głównie z tego powodu, że ich sponsor oczekuje wyników i zainteresowania mediów, a nie szkolenia młodzieży. Fakt, że do grupy w ogóle raz na jakiś czas dołącza bardzo dobry junior/juniorka, świadczy o istnieniu mądrej polityki zapewnienia grupie ciągłości wyników w niedalekiej przyszłości. Poza takimi pojedynczymi przypadkami nie ma aktualnie żadnego zainteresowania najlepszymi juniorami. Nawet mistrz Polski w kategorii Junior nie zostanie automatycznie dostrzeżony przez grupy seniorskie prowadzące kategorię „Orlik”. Zatem złoty medalista MP Juniorów musi sam, lub przez dotychczasowego opiekuna, starać się o przyjęcie do klubu, który poprowadzi go dalej. Dobrze zorganizowanych grup orlikowskich i elity jest w Polsce tragicznie mało. Najczęściej wybieraną drogą dla juniora-orlika jest pozostanie na 1-2 lata w macierzystym klubie na nadal bardzo amatorskich zasadach i ściganie się na nielicznych imprezach dla tej kategorii. Niewielka liczba imprez dla orlika sprawia, że startują oni w wyścigach elity, gdzie ich możliwości bywają brutalnie konfrontowane z kolarstwem na najwyższym poziomie. W takim starciu bardzo łatwo o zwątpienie i skutecznie można wybić sobie z głowy „całe to kolarstwo”. Co ambitniejsi właśnie po roku, dwóch wyjeżdżają do krajów Europy Zachodniej i zasilają drugorzędne, ale świetnie zorganizowane kluby. Statystycznie na 100% juniorów danego rocznika 80% kończy swą przygodę z kolarstwem! Te 20% to właśnie ci, którzy pozostali w macierzystych klubach lub wyjechali za granicę. Są przykłady, że nawet medaliści Mistrzostw Świata Juniorów mieli ogromne problemy z kontynuacją kariery sportowej!
Zapełnić lukę!
Jak widać, dramatycznie wielki odsetek młodzieży wypadającej ze sportu związany jest z ogromnymi lukami organizacyjnymi, a nie, jak się zwykło powszechnie uważać, z przetrenowaniem młodego zawodnika. Otóż ryzyko „zajechania” juniora w naszym kraju praktycznie nie istnieje, nie ma u nas tylu i tak ciężkich imprez. Problem z wyeksploatowaniem młodego organizmu pojawia się za to na zachodzie, tam wyścigów jest 2-3 razy więcej, a ich gatunkowy ciężar bywa znacznie większy. Toteż szybkie kariery, szybkie przejście od orlika do zawodowca często wieńczy karierę po 2-3 latach. Fachowcy twierdzą, że najtrwalsze kariery gwarantuje 4-letni okres ścigania w macierzystym klubie, tam, gdzie zawodnik nie jest eksploatowany, tylko nadal szkolony. Szybkie przejście na zawodowstwo potrafi przecież wyrządzić same szkody. Przykładowo w polskich grupach zawodowych nie ma czasu na szkolenie, tutaj liczy się przydatność zawodnika dla grupy realizującej konkretne zadania swojego patrona. To zrozumiałe, grupa zawodowa jest jak firma handlowa, dążąca do maksymalizacji profitu. Zatrudnia wyszkolonych, często też „wiekowych” kolarzy, a jeśli już zwraca uwagę na młodzież, to taką, która w lot pojmie odpowiednio przydzielone miejsce w grupie. Nawet na światowym kolarskim „topie” dostrzeżono ten problem. Z pomocą miała przyjść wielka reforma kolarska i powołanie do życia cyklu Pro Tour. Jednym z podstawowych wymagań wobec ekipy aspirującej do dołączenia do grona Pro Tour ma być przedstawienie przez władze klubu jasnej strategii dotyczącej szkolenia młodych zawodników (zatrudnienie doświadczonych zawodowców plus szkolenie ich następców). Tymczasem kluby, które podołały temu zadaniu, mają młodzież w drugim „garniturze”. Jest ona traktowana tam po macoszemu, jako zło konieczne, podyktowane wymogiem regulaminów UCI. Zostawmy zachód i Pro Tour, na razie nie powinny nas one w najmniejszym stopniu obchodzić. Tym, co rujnuje polskie kolarstwo, jest brak spójnego systemu obejmującego całość szkolenia, począwszy od dziecka, skończywszy na mistrzu świata zawodowców. Na tej drodze jest za dużo luk organizacyjnych i finansowych. O ile proces szkolenia od naboru do juniora jeszcze jakoś funkcjonuje (bo wciąż udaje się wyławiać talenty), rzeczone luki w kategorii „orlik” NISZCZĄ 80% populacji zawodników, którzy chcieliby i mogliby kontynuować karierę. To też jest przyczyną, że nie zawsze w kolarstwie pozostają najlepsi, ale ci, którzy mają własne środki, silne wsparcie rodziców. Trudno też przecenić znaczenie determinacji młodego człowieka i jego wolę walki. W połączeniu z dobrymi wynikami testów mamy idealny materiał do obróbki. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto to poprowadzi od początku do końca. Że znów pojawi się taki zawód, jak „trener”, że profesja ta będzie szanowana i właściwie wynagradzana, że kończący kariery wielcy kolarze docenią wysiłek swoich starych trenerów i w drodze pokoleniowego rewanżu przejdą do szkolenia swych następców. Obyśmy znowu mieli Mistrza Świata. PS Tekst powstał przy pomocy Pana Bolesława Bałda – koordynatora szkolenia kolarskiego na Dolnym Śląsku, działacza Towarzystwa Cyklistów „Chrobry” Głogów. Wspomnienia z treningów i wyścigów są prywatne i odzwierciedlają mój stan ducha w owym czasie. I Jest chłodne, kwietniowe popołudnie, wiosna’88. Za miesiąc startuje Mały Wyścig Pokoju. Po zajęciach w szkole błyskawicznie wracam do domu, chwytam rower i pędzę 10 km na zbiórkę przed treningiem. Jest tu spora, 15-osobowa grupa 14-17 latków. Wszyscy mamy śmieszne, kolarskie czapeczki. Na topie jest ta z napisem „Diana Colnago Animex”. Dociągamy skórzane paski od nosków, a trener, wsiadający do swego malucha, tłumaczy: „Na klakson – ogień, na dwa – odbój. A poza tym ma być prawdziwy sprint do każdej tablicy z nazwą miejscowości. Nie udawać! Pracować! Ostatni z każdego finiszu wypad za samochód. Potem zabawa od nowa”. Wiem, że dziś znowu nie będzie lekko, wiem, że zrobimy w ten „szarpany” sposób ponad 60 km. Wyjeżdżamy na szosę, wieje z lewej strony, chłopaki wychodzą na równe, króciutkie zmiany. Po pierwszym klaksonie, kiedy poszła solidna „sprzączka”, utrzymuję się w środku stawki. Jestem najlżejszy i najmłodszy. Jestem dopiero na drugim treningu. Za wozem trenera ląduję po dziesiątej akcji. Po raz pierwszy uczę się nie bać starszych kolegów. II. Maj 1988. Rusza Mały Wyścig. To od miesięcy oczekiwane wydarzenie wywołuje ekscytację, ale i przerażenie porównywalne z pierwszym dniem szkoły, z przystępowaniem do komunii itp. Wyścig idzie na naszym terenie, po naszych, dobrze znanych szosach. Będziemy walczyć, uczyć się ścigania. Przyjeżdżają kluby z okolicznych województw, onieśmiela nas ich nowoczesny sprzęt. Niektórzy mają nawet radzieckie korby „na kwadrat” z Charkowa! Na „dochodzeniu” mam wywrotkę, ale i tak jestem 30. Po pierwszym etapie ocieram się o 10-tkę. Po raz pierwszy przestaję się bać konkurentów z lepszych klubów i na lepszym sprzęcie. III. Grudzień 1989. Treningowy wyścig przełajowy na Skarbowców. Zawodnicy elity i my, juniorzy, pojedziemy razem w śniegu i błocie. Rowery leżą 100 m dalej. Wszyscy czekają na sygnał startera. Do bike’ów trzeba najpierw dobiec jak najszybciej, aby zająć dobrą pozycję. Dobiegam pierwszy! Szok. Pierwszy raz jestem… pierwszy. Nawet nie wiem, czy mi tak wolno. Kończę pierwszą rundę na 1. miejscu. Drugi do mnie ma 30 sekund! Trener jakiś taki zadowolony, każe mi tak trzymać. Po 10 rundach kończę, zdublowałem wielu rywali. Wygrałem. Zdobyłem dowody na to, że w terenie mogę się ścigać z każdym! IV. Lato 92. Pojawił się mój pierwszy rower górski. Zdradzam szosę, nie chcę mieć z nią na razie do czynienia, wolę odkrywać nowe tereny i jeździć na „epickie” wyprawy. Ale co by nie mówić, z mojego kontaktu z szosą pozostało wiele dobrych nawyków: walka do końca, umiejętności jazdy w grupie, technika, taktyka, pomoc kolegom, dbałość o sprzęt, świadomość własnych możliwości. Miną lata, ale nigdy tego nie zapomnę.