Pomocnik (Lance`a…)
Na pierwszy rzut oka Floyd Landis sprawiał wrażenie człowieka, który czerpie pełną przyjemność z wakacji. Sezon się skończył, także tu, w Kalifornii, gdzie w przeciwieństwie do dalekiej Europy słońce przyjemnie grzeje. Landis siedział w t-shircie na tarasie swojego domu i obserwował, jak bawi się jego pies Beast (Bestia).
Idylla była pozorna, a Landis trochę zestresowany. Właśnie zapadła decyzja, by nie przyznać jego nowemu teamowi licencji Pro Tour. Landis, jeszcze w ubiegłym sezonie najważniejszy pomocnik Armstronga, w tej sytuacji mógłby Tour 2005 obserwować wyłącznie w telewizji… Prawdę mówiąc ten 29-latek nie potrafił sobie tego wyobrazić. „Moim celem może być tylko Tour de France” – mówi. „Nie chcę powiedzieć, że mogę wygrać wyścig, ale wierzę, że mogę odegrać tam swoją rolę”. Osiągnięcia mówią za niego. Już jako pomocnik zaliczał się do najlepszych w Pętli 2004, od pierwszych ciężkich etapów w Belgii i północnej Francji aż do ostatnich odcinków alpejskich. Szczególnie na etapie do Le Grand Bornard pozostawił po sobie niezatarty ślad, gdy na decydującym podjeździe narzucił takie tempo, że Kloeden i Ullrich nie mogli zaatakować. Obydwaj Niemcy musieli dobyć resztki sił, by nie dać się urwać, podczas gdy Armstrong wyskoczył zza pleców swojego pomocnika. Armstrong właściwie chciał podarować ten etap Landisowi, jednak dla „służącego” Lance’a było to zbyt wiele. Nic, że musiałby pokonać Kloedena i Ullricha, na finiszu trzeba by było wyprzedzić jeszcze samego szefa… Dziś na ścianie domu rodziny Landisów wisi jedna z żółtych koszulek Armstronga, z dedykacją wypisaną flamastrem „for Floyd”. Obok żółta koszulka z Vuelta a Espana, którą Landis mógł utrzymywać przez dziewięć dni. „Zapraszałem już do nas Lance’a kilkakrotnie” – mówi Landis – „w końcu jest często u Sheryl w Los Angeles, a stąd to praktycznie rzut kamieniem, ale on ma tyle na głowie” – kiwa głową ze zrozumieniem, a jednak trochę rozczarowany. Nie rozmawiał z Armstrongiem od Touru, dodaje. Mimo tego twierdzi z przekonaniem, że Armstrong jest jego przyjacielem. Odkąd w 2001 dołączył do US Postal, połączyło ich coś szczególnego. „Mam w sobie wiele gniewu” – mówi – „i sądzę, że Lance to doskonale wyczuwa. Wiele przeszedł. Być może był to powód, że prawdopodobnie dostałem więcej szans i cieszyłem się większym zaufaniem niż inni ludzie w teamie”. Landis zły był jednak przede wszystkim na swoją starą grupę, Mercury, która brzydko go potraktowała. Floyd od 1999 jeździł dla Mercury. Przedtem jako niezależny profesjonalista w MTB, bez stałych dochodów, mógł tylko marzyć o tym, by jazdą na rowerze zarabiać na życie. Mercury zaoferowało mu 15 000 dolarów rocznie, bardzo się z tego cieszył. W ten sposób został szosowcem. Mercury było największym amerykańskim teamem po US Postal, z wieloma sukcesami na rodzimym gruncie. W pewnym momencie jednak jego szef, John Wordin, uwierzył w swoją wielkość i postawił wszystko na start w Tour de France. Kupił czołowych zawodników, takich jak Pavel Tonkov i Peter Van Petegem, i team uzyskał status grupy I dywizji. Aż do końca sezonu klasyków team trwał, potem projekt prysnął jak bańka mydlana. „Za cały sezon 2001 dotąd nie dostałem ani grosza” – przypomina sobie Landis. Na szczęście wcześniej już zdążył zabłysnąć. W 1999 był trzeci w Tour l’Avenir, nie wiedząc, jaką wartość ma ten wyścig jako szkoła talentów do Tour de France. „Ktoś mi powiedział, że wygrali go LeMond i Indurain i pomyślałem, no tak, oni wygrali wiele wyścigów. Nie byłem nigdy wcześniej w Europie i nigdy nie podjeżdżałem tak długich podjazdów jak na Tourmalet. Nie miałem pojęcia, na co się porywam”. Jego świeżość i bezczelność zrobiły jednak wielkie wrażenie. Gdy Mercury padł, US Postal zaproponował mu kontrakt. W końcu w rodzinie Landisów nastąpiło coś na kształt stabilizacji. Amber i Floyd przeprowadzili się ze swojego mieszkania w San Diego do Murietta, miasteczka na przedmieściach, jednego z wielu osiedli bez wyrazu między Los Angeles i San Diego, które niepostrzeżenie i błyskawicznie rozrastają się od wybrzeża morskiego w głąb lądu. Amber, która dotąd sama wychowywała dziecko, w końcu poczuła ziemię pod stopami. Jej mąż zarabiał prawdziwe pieniądze, nie musiała już pracować, spełnił się amerykański sen o własnym domu. „Zająłem się kolarstwem, ponieważ chciałem wyprowadzić się z domu” – opowiada Landis. „Dom” to Lancaster County w Pensylwanii, ojczyzna religijnej sekty Amiszów. „Moi rodzice to Mennonici” – wyjaśnia. Mennonici są podobni do Amiszów, jednak mniej radykalni. Amisze negują wszelki postęp techniczny, samochody i telewizja to tabu, nawet zamki błyskawiczne. Ich odzież wygląda, jakby pochodziła z XVII w. „Mieliśmy samochód i telewizor, życie było jednak bardzo surowe. Tylko praca i kościół. Już w wieku 10 lat pracowałem w myjni samochodowej mojego ojca i niewiarygodnie wiele czasu spędzałem na modlitwach. Nie było czasu na zabawę”. Do momentu, gdy właściciel miejscowego sklepu rowerowego namówił go do startu w wyścigu. Landis wygrał, został członkiem klubu kolarskiego i wkrótce wraz z przyjacielem wyjechał z rodzinnej miejscowości. W wieku 16 lat przeprowadził się na zachodnie wybrzeże USA, by być bliżej sceny MTB. „Bardzo kocham swoich rodziców” – mówi Landis – „jednak po to zacząłem uprawiać sport, by uciec od mego ojca”. Sądzi także, że bez mocnego kręgosłupa moralnego ciężko pracującego ojca nie wytrwałby na długiej, wyboistej drodze ku profesjonalizmowi. Czas, jaki spędził jako młody mountainbiker w Kalifornii, wcale nie był miłą, młodzieńczą przygodą. „To nie jest żaden przypadek, że stoję dziś tu, gdzie stoję” – dodaje. „Zawsze ciężko pracowałem nad sobą. Moi rodzice nie zafundowli mi kosztownego programu sportowego. Przez sport chciałem od nich uciec. Na wszystko zapracowałem sam”. Ponieważ jest amerykańskim selfmademanem z przedsiębiorczym duchem i mennonickim etosem pracy, był wściekły, gdy dowiedział się, w jaki sposób przedstawił go Lance Armstrong w swojej książce „Liczy się każda sekunda”. Armstrong opowiedział tam pewną historię o Landisie, by przedstawić swoje własne zdolności przywódcze. Podczas obozu treningowego, deszczowego dnia, Floyd Landis i George Hincapie siedzieli w kawiarni i czas umijali sobie piciem cappuccino. Armstrong wydał wyrok i młodemu człowiekowi wypalił kazanie na temat profesjonalizmu. „To mnie naprawdę zabolało” – mówi Landis. Wyobrażenie Armstronga, że z chaotycznego, utalentowanego Floyda zrobił prawdziwego zawodowca, ocenia jako nie na miejscu. Profesjonalistą stał się już wcześniej. Mimo tego potwierdza, że wiele nauczył się od Lance’a. „To nie było tak, że Lance coś mi powiedział. On właściwie niewiele mówi. To raczej sposób, w jaki podchodzi do rzeczy, uwaga poświęcona każdemu detalowi. Obserwowanie go posunęło mnie do przodu”. Armstrong – wzór i przyjaciel, ale nie nauczyciel. Być może odmienne spojrzenie na te sprawy to prawdziwy powód, że Armstrong dotąd nie dotarł do Murietty. Nie była to jednak jedyna przyczyna, że Landis zdecydował się stanąć jako profesjonalista na własnych nogach, gdy po sezonie 2004 opuszczał US Postal. Wybrał Phonak z dwóch powodów. „Nie mówię po francusku ani po włosku, tylko trochę po hiszpańsku. Hiszpańscy zawodowcy w Phonaku należą do nielicznych Europejczyków, z którymi mogę złapać bliższy kontakt”. Szczególnie Oscar Pereiro mógłby zostać jego dobrym kumplem. Poza tym Tyler Hamilton – gwiazda Phonaka uwikłana w aferę dopingową – był dotąd, oprócz Roberto Herasa, jedynym byłym pomocnikiem Armstronga, który zdołał dokonać czegoś na własną rękę. Floyd chętnie widziałby się jako drugi kapitan w teamie obok Hamiltona podczas Tour de France. Czy to się uda? Na razie Hamilton ma częstszy kontak z prawnikami niż rowerem. Kolejne dopingowe wpadki w Phonaku sprawiły, że Landis zaczął wątpić w słuszność swoich decyzji. „Oczywiście, łamałem sobie głowę, czy powinienem zostać w teamie. W końcu zdecydowałem się zostać, ponieważ nie wiedziałem, co mógłbym zrobić innego”. Z możliwością, że w tym sezonie miałby nie startować w Tour de France, w międzyczasie zdążył się już oswoić. Zanim międzynarodowy sąd sportowy cofnął decyzję UCI i przywrócił Phonakowi licencję Pro Tour, Landis i jego koledzy mogli dzięki dobrym wynikom jedynie marzyć o dzikiej karcie uprawniającej do startu w Vuelcie. Jakby nie było, podobało mu się tam w ubiegłym roku wożenie żółtej koszulki lidera. Mówi po hiszpańsku, a rodzina Landisów, jak wiele amerykańskich kolarskich familii, ma swój drugi dom w katalońskiej Gironie. Amber jednak podoba się tam mniej. „Czuję się tam obco” – mówi – Jestem urodzoną Kalifornijką”. Woli przebywać w ich pięknym dużym domu u stóp San Jacinto Mountains. Chętnie widziałaby też w nim Floyda. „Chciałabym mieć też więcej dzieci” – dodaje – „ale to trudny temat”. Jej mąż zdaje się być na początku profesjonalnej kariery i nie chce dzieci, za którymi by tęsknił i nie miał dla nich czasu. Rodzina to poza etosem pracy najważniejsze wartości, jakie wyniósł z mennonickiego domu. Niestety, w jego dzisiejszym życiu obie wartości się wykluczają. Wychowywanie w Lancaster nie przewidywało, że zostanie kolarzem profesjonalistą.