Królowa MTB abdykuje?

W tym roku na krajowym podwórku będziemy mieć tylko cztery poważne wyścigi XC i jest to liczba najmniejsza od niepamiętnych czasów, podczas gdy na świecie zaplanowano dziewięć eliminacji Pucharu Świata, czyli najwięcej od dawna. Polskie i światowe trendy wyczynowego kolarstwa górskiego w nadchodzącym sezonie najwyraźniej podążają w różnych kierunkach. Czy rodzime XC dostało chwilowej zadyszki, czy to już oznaki poważniejszego kryzysu? Lata minionej świetności Z perspektywy czasu zazwyczaj to, co było kiedyś, wydaje nam się większe, lepsze i bardziej doniosłe. Z drugiej strony trudno nie myśleć pozytywnie o wydarzeniach sprzed lat, które nakręcały zainteresowanie cross country. Wielkie pojedynki Frischknecht – Hoydal czy Martinez – Evans poruszały kibiców na całym świecie i wzbudzały spore emocje. Wśród kobiet walka Julie Furtado i Alison Sydor z Paolą Pezzo odsuwała na bok szowinistyczne argumenty, że kobiece kolarstwo jest słabe i nieciekawe. Podsumowaniem tej heroicznej epoki był awans do grona dyscyplin olimpijskich w 1996 roku. Później było jeszcze lepiej, ponieważ do czołówki zaczęli dobijać się Polacy. Najpierw Anna Szafraniec i Dariusz Gil, a później Maja Włoszczowska i Marek Galiński, notujący rezultaty w pierwszej dziesiątce Pucharu Świata, to było coś wartego uwagi. Sezon olimpijski 2004 przyniósł wielkie nadzieje na polski medal w Atenach. Patrząc na to przez pryzmat czterech lat, można ocenić, że faktycznie był wtedy bardzo blisko. W ogóle tamten sezon był w wykonaniu Polaków rewelacyjny. Galiński był piąty na mistrzostwach świata w Les Gets, a Włoszczowska zdobyła srebro. Dodatkowo z Francji nasza sztafeta przywiozła brąz. Z kolei w 2003 wspomniany już „Diabeł” potrafił stanąć na podium zawodów Pucharu Świata, a w 2005 Włoszczowska powtórzyła wynik na mistrzostwach świata, drugi raz z rzędu zajmując drugą lokatę. W roku 2004 w Polsce rozegrano mistrzostwa Europy, Grand Prix Czesława Langa przeżywało apogeum swojej świetności. Na krajowych trasach ścigała się absolutna czołówka regionu, trasy zawodów były trudne, wymagające i widowiskowe. Wszystkiemu winien Absalon Co się stało potem? Dyscypliny, w których przez kilka sezonów dominuje jeden zawodnik, często wpadają w kryzys i przeżywają stagnację. Michael Schumacher, Sebastian Loeb i Valentiono Rossi swoimi seryjnymi zwycięstwami niemal doprowadzili do śmierci z nudów miłośników sportów motorowych. Podobnie wygląda sprawa np. w kobiecym skoku o tyczce, gdzie resztki emocji ratuje pogoń za kolejnymi rekordami świata. Dla ścisłości, rekordami ustanawianymi przez jedną zawodniczkę, Jelenę Isinbajewę. W kolarstwie górskim Julien Absalon i Gunn-Rita Dahle-Flesja skutecznie obrzydzili kibicom oczekiwanie na wyniki. Skoro i tak z góry wiadomo, kto wygra, to po co marnować czas na oglądanie zawodów! Dość powiedzieć, że poprzedni sezon, który Dahle poświęciła na podreperowanie zdrowia, był w kobiecym XC najciekawszym od wielu lat. Sprawy nie ratuje nawet fakt, że ani Francuz ani Norweżka nie byli nigdy zamieszani w żadną z afer dopingowych. Na naszym podwórku doszło do podobnego zjawiska, seryjne zwycięstwa bytu zbiorowego, czyli „dziewczyn z Lotto”, dziś zwanych „cukierkami Hallsa”, doprowadziły do sytuacji masowej frustracji i kibiców i pozostałych, jakże nielicznych, przeciwniczek. UCI kontratakuje Problem z XC dostrzegły światowe władze kolarskie i próbują wyjść z opresji. Całość zabiegów zdaje się nosić znamiona przemyślanego planu. Nie po to włożono tyle wysiłku (i pieniędzy) w XC, by nagle stawiać na innego konia! Sezon olimpijski zazwyczaj był dla kolarzy górskich nieco spokojniejszy. Czołowi zawodnicy często się oszczędzali, rezygnując ze startu w wybranych imprezach. Wszyscy skupiali się na nadrzędnym celu, jakim był medal olimpijski. Tym razem może być inaczej. W kluczowym dla dyscypliny sezonie UCI proponuje zawodnikom aż dziewięć eliminacji Pucharu Świata. Co więcej, część z nich rozgrywana jest w lokalizacjach uznawanych za „legendarne”. Mount St. Anne, Bromont, Houffalize, a do tego cenione w ostatnich latach Offenburg, Schladming i Madryt to dobra rekomendacja, by bliżej przyjrzeć się tegorocznej rywalizacji w XC. Po kilku sezonach eksperymentów tegoroczna propozycja jest naprawdę interesująca. Sprawdzone miejsca, wierna publika – sukces gwarantowany. Maraton poza kontrolą UCI wyraźnie nie wie, co zrobić z instytucją, jaką są maratony. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że nie wie bardziej niż nasz rodzimy PZKol. W tym roku doszło do pewnego kuriozum w postaci Pucharu Świata w maratonie złożonego z dwóch eliminacji, upchniętych w kalendarzu na krańcach sezonu. Pierwsza z nich, rozegrana na początku marca w tureckim Manavgat, okazała się sukcesem. Na starcie stanęła cała maratonowa czołówka, a faworyci zaprezentowali ciekawą rywalizację. Dopiero przyszły sezon, 2009, będzie próbą dla koncepcji UCI, o ile takowa istnieje. Warto zauważyć, że maratony, z racji swego charakteru imprez masowych, doskonale radzą sobie same, a takie imprezy, jak Salzkammergut, Iron Bike czy Dolomiti Superbike są markami samymi w sobie i nie potrzebują dodatkowego wsparcia z kolarskiej centrali. Podobieństwo do polskiej sytuacji narzuca się samo. Na pewno jest ona przyczyną wielu zgryzot i nieprzespanych nocy kolarskich oficjeli. Wysoka poprzeczka Czesława Langa Wróćmy jednak na krajowe podwórko. Nie będzie dużą przesadą, jeśli stwierdzimy, że za sukces polskiego XC na arenie międzynarodowej w dużej części odpowiada Czesław Lang i organizowane przez niego Grand Prix MTB. Typowy dla jego firmy profesjonalizm sprawił, że przez kilka sezonów mieliśmy w kraju imprezę na najwyższym poziomie. Jeszcze trzy, cztery lata temu zawodów najwyższej kategorii E1 było na tyle mało, że po cenne punkty do Polski przyjeżdżała ścisła czołówka Czechów, Słowaków, Rosjan i Ukraińców płci obojga. Kategoria UCI to nie tylko punkty, ale i określony poziom nagród, który dla zawodowców jest istotną motywacją przy układaniu kalendarza startów. Grand Prix miało jeszcze jedną, niezmiernie istotną cechę. Trasy zawodów w Polanicy, Szczawnie czy Głuchołazach można było porównać stopniem trudności z imprezami Pucharu Świata. Polacy nie musieli więc daleko jeździć, by rywalizować w warunkach umożliwiających im nie tylko zdobywanie punktów do rankingu, ale i rozwijanie umiejętności. Kto wie, jak rozwinęłaby się kariera braci Brzózków, Marka Konwy, ale i zawodniczek Halls Team, gdyby zamiast na ekstremalnie trudnej trasie w Polanicy pierwsze kolarskie szlify zdobywali na warszawskiej „Kazurce”. Wspomnienie rankingu UCI nie jest bezpodstawne. Od kilku sezonów na najważniejszych imprezach Polska mogła wystawić maksymalną liczbę zawodników, przynajmniej w kategorii kobiet. Na Igrzyska do Pekinu pojadą dwie zawodniczki, dzięki zajęciu w rankingu olimpijskim szóstego miejsca. Przewaga nad Francją, która będzie miała tylko jedną reprezentantkę, wynosi 918 punktów. W czasie objętym kwalifikacjami podopieczne Andrzeja Piątka na arenie krajowej punktów do rankingu zyskały 1609. Czy byłoby to możliwe, gdybyśmy tak, jak w sezonie 2008, mieli do dyspozycji po cztery eliminacje drugiej kategorii? Nie! Wliczając mistrzostwa kraju, w takiej sytuacji, przy założeniu, że trzy Polki zajmowałyby trzy pierwsze miejsca na każdych zawodach, do ugrania byłoby 1060 punktów. Najmniejsze potknięcie lub lepsza postawa zagranicznych rywalek sprawiłyby, że o dwóch naszych zawodniczkach w Pekinie można by było zapomnieć! Dla kogo te zawody? Podczas finałowych zawodów Grand Prix 2007 w Białymstoku w kategorii elity na starcie stanęło 9 kobiet, z czego 6 Polek, oraz 17 mężczyzn, w tym 14 Polaków. To drastyczny przykład, ale obrazuje pewną tendencję, z jaką mamy do czynienia od dłuższego czasu. Dla odmiany podczas mistrzostw Polski w Szczawnie w połączonych kategoriach U-23 i elity wystartowało 59 panów. Tyle tylko, że 53 albo nie ukończyło, albo dostało dubla. Szukanie przyczyn tej sytuacji jest skomplikowane, a i same przyczyny nieoczywiste. Na usta ciśnie się stwierdzenie, że wyczynowe kolarstwo górskie, poza nielicznymi wyjątkami, w naszym kraju nie istnieje. Przepaść, jaka dzieli zawodowców (np. Galiński), byłych zawodowców (np. Kowal) lub prawie zawodowców (np. Pyrgies) od amatorów lub prawie amatorów jest szeroka, głęboka i niemal nie do pokonania. Zawody Grand Prix oraz mistrzostwa kraju to imprezy dla najlepszych z założenia, dla nich układany jest też kalendarz, trasy i nagrody. Zważywszy na wspomniane wcześniej wyliczenia, związane z olimpijskimi kwalifikacjami, można to zrozumieć. Niepokoi coś innego. Trasy najważniejszych krajowych imprez są coraz krótsze i łatwiejsze (często zwycięzca przyjeżdża na metę w nieregulaminowym, bo za krótkim czasie) i coraz rzadziej goszczą na nich klasowi rywale zza granicy. Również regionalne serie XC umierają lub przeistaczają się we własne karykatury. Ścisła czołówka, czyli kadra i jej bezpośrednie zaplecze, ściga się za granicą, a w kraju ewentualni zmiennicy, następcy lub po prostu solidni kolarze jeżdżą w godzinnych wyścigach na hałdach albo startują w maratonach. Warto przypomnieć ubiegłoroczny sierpień, gdy z braku sensownych imprez XC w kalendarzu niemal cała polska czołówka startowała na maratonach w Głuszycy, Jakuszycach i Przesiece. Dla maratonów to oczywiście jak najlepiej, ale tym razem martwimy się nie o nie, a o XC! Punkt krytyczny Jak to się zatem stało, że zawody i dyscyplina, które miały (mają?) wszystko, by osiągnąć sukces, dziś znajdują się w naszym pięknym kraju na krawędzi kryzysu? Bo jak inaczej można ocenić obcięcie liczby eliminacji i niższą kategorię zawodów z najważniejszego cyklu w połączeniu z faktem, że odpowiedzialność za szeroko pojętą kondycję polskiego XC spoczywa na barkach jednej osoby? Czy ewentualny olimpijski medal Mai Włoszczowskiej, a nie będzie o niego łatwo, wystarczy, by zagwarantować przetrwanie cross country? A jeśli sukcesu w Pekinie nie będzie? Wielu kibiców kolarskich narzeka na słabą promocję MTB w mediach. Powiedzmy sobie szczerze, że mimo wszystko mamy do czynienia z dyscypliną mocno niszową, ba, ekstremalną. Która tak niszowa dyscyplina dostawała tyle czasu antenowego TVP co kolarstwo górskie? Niedzielny poranek lub wczesne popołudnie to nie jest zły czas na kilkudziesięciominutową relację. Do tego promocja w największej radiowej stacji komercyjnej w kraju, bilbordy, wsparcie patronów branżowych i… Pustka na trasach i przy trasach. Problem nie dotyczy więc na pewno mediów. Z perspektywy czasu widać dziś, że najważniejsza decyzja dotycząca XC została podjęta kilka lat temu i zupełnie wówczas przegapiona. Było to wyłączenie kategorii masters z wyścigów cyklu Grand Prix, częściowo wymuszone przez coraz szybsze przechodzenie z amatorstwa na zawodostwo. Prawdziwi fanatycy kolarstwa, odrobinę starsi, ale za to z konkretnym doświadczeniem zawodniczym i zapleczem finansowym, nagle znaleźli się na marginesie. To oni najczęściej stanowią prawdziwy motor klubów i klubików, czy to jako rodzice, czy po prostu pasjonaci. Fakt, że nie mieli się gdzie ścigać, pociągnął za sobą kolejny skutek – nie było komu organizować wyścigowego życia, tych przysłowiowych wyjazdów na drugi koniec Polski. Zabrakło słońc do całych układów planetarnych, wzorców do naśladowania i autorytetów. Szczęście w nieszczęściu, że nie na zawsze, bo próżnię szybko wypełniły bardziej demokratyczne maratony. Do roboty! Gdzie zatem szukać winnych zaistniałej sytuacji? Najłatwiej, wzorem wielu, krzyknąć: „To wina PZKol”, to oni nic nie robią i doprowadzają polskie kolarstwo do upadku. Drugim, również prostym sposobem, jest powiedzieć: „To wszystko przez Piątka”, bo trener kadry i grupy Halls zarazem wziął pod swoje skrzydła najlepszych zawodników, tym samym eliminując konkurencję. Pomyślmy jednak, jak wyglądałoby polskie MTB bez Grand Prix MTB i grupy Lotto, a potem Halls, a także bez dziesiątków młodych ludzi reprezentujących barwy lokalnych UKS-ów. A Lang Team? To prywatna firma, ma pełne prawo, by zmieniać plany i kłaść dziś większy nacisk na organizację maratonów. Wniosek jest zatem prosty, zamiast marudzić, lepiej wziąć się do roboty. Jak? To proste, na przykład przy okazji maratonu Skandii zobaczyć najwyższy rangą w Polsce wyścig XC. Naprawdę warto, szczególnie w Szczawnie. Po drugie, dlaczego nie spróbować zadziałać oddolnie i nie zorganizować małych, lokalnych zawodów XC? Rozsądnie dobrany termin i ciekawa trasa mogą spowodować, że podwórkowy „ogórek” może zmienić się w całkiem solidną imprezę. Organizacja, ze względu na krótką trasę, jest dużo łatwiejsza i tańsza niż zorganizowanie maratonu. Po trzecie wreszcie, można samemu wesprzeć klub, drużynę czy organizatora. Co do roli PZKolu… Panowie, jak do tej pory odnosimy wrażenie, być może mylne, że udział władz kolarskich w zawodach ogranicza się do umieszczenia banerów reklamowych. Tor kolarski, oczywiście ważny, nigdy nie będzie receptą na upowszechnienie kolarstwa, przynajmniej dotąd, dopóki nie powstanie w przenośnej wersji dmuchanej. Warto byłoby uderzyć się w piersi i przypomnieć, że kolarstwo to nie tylko sport zawodowy i igrzyska. Plan na przyszłość powinien zakładać wolę wspierania każdej oddolnej incjatywy i nie ograniczać się do podpisywania się pod imprezami innych, bez względu na to, czy dotyczą maratonu, czy XC. Na początek proponujemy zniesienie opłat za licencje zawodnicze, wpisy do kalendarza imprez i przejęcie na siebie opłacania sędziów. Kolejnym krokiem może być w końcu zapewnienie godziwych pieniędzy trenerom opiekującym się młodzieżą, by trener Piątek miał konkurentów i następców. Bez podobnych kroków wkrótce może się okazać, że PZKol zostanie instytucją administrującą wyłącznie budynkami w Pruszkowie. Słowa: Marek Tyniec, Grzegorz Radziwonowski

top 3

Czytaj więcej

Jeździj jak zawodowcy i zabezpiecz swój telefon na rowerze – uchwyt do telefonu na rower marki RokForm

Czytaj więcej

Filmy

Wybór redakcji

Czytaj więcej

Jeździj jak zawodowcy i zabezpiecz swój telefon na rowerze – uchwyt do telefonu na rower marki RokForm

Czytaj więcej
comments powered by Disqus

Informuj mnie o nowych artykułach