Mały ksiażę
Zwycięzca Giro i najmłodszy w historii lider światowego rankingu Damiano Cunego rozbłysnął niczym gwiazda w ubiegłym sezonie i po śmierci Pantaniego stał się nowym idolem włoskich Tifosi. Kiedy nie ma wyścigów, ten 23-latek odpoczywa w swojej rodzinnej wiosce, położonej w górach otaczających Weronę. Enzo Cunego znika w warsztacie samochodowym piętro niżej, gdy tylko spostrzega nas obładowanych aparatami fotograficznymi stających w drzwiach. Skinięcie głową ma zastąpić pozdrowienie. „Mój mąż jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić do dziennikarzy” – usprawiedliwia go Anna Cunego, nosząca kuchenny fartuch i zapraszająca nas przyjaźnie do środka. „Damiano już czeka. Macie ochotę na talerz makaronu?” Pasta ze świeżymi pomidorami koktailowymi, mozarellą i na deser strudel z jabłkami – to ulubione jedzenie jej syna, nowego kolarskiego idola Włoch. Gdy jesienią wygrał jeszcze klasyk pucharu świata, Wyścig dookoła Lombardii, zakończył sezon jako najmłodszy w historii lider światowego rankingu. Droga z Werony w kierunku rodzinnej miejscowości Cunego Cerro Veronese liczy sobie 22 km na północ i pod górę, wprost ku pokrytym śniegiem szyczytom gór. Z każdym kilometrem robi się coraz bardziej dziko, a miasteczka i wioseczki stają się coraz mniejsze i bardziej malownicze. „Io vivo a Cerro” – zaskakuje nas nagle Damiano Cunego, całujący puchar z Giro i podtrzymujący go lewą ręką… witający nas na wielkim plakacie, jaki kazał postawić burmistrz Franco Carcereri przy wjeździe do miejscowości. „Mieszkam w Cerro”. Nikt nie może po prostu przejechać obok miejscowości liczącej 2300 dusz, która nie ma dla odwiedzających nic do zaoferowania poza jedną „cafe”, kilkoma barami i spartańskim hotelem. Dla najsłynniejszego syna wsi świeża sława oznacza jednak również problemy. „Musieliśmy zastrzec nasz numer telefoniczny” – opowiada Damiano Cunego otoczony pucharami w swoim pokoju do pracy, gdzie już zdążył odpowiedzieć na ponad 500 listów od fanów i fanek. „Nie miałem nawet minuty spokoju”. Ciągle ktoś dzwonił, żeby udzielić dobrych rad albo podpowiedzieć, co jeszcze można ulepszyć. Nawet w Weronie, gdzie studiuje jego 20-letnia sympatia Margherita, Damiano nie może się już poruszać incognito. Kiedy nie chcą, żeby im przeszkadzano, muszą się ukrywać. A w Cerro Veronese fala niedzielnych kolarzy, którzy na swojej drodze ku wysokim górom zbaczają do wioski i szukają swojego „Il Campione”, nie opada. Na swoje szczęście mistrz nie jest łatwy do znalezienia. Obok domu z numerem 1 na Via Vesterle większość przechodzi wielokrotnie, przemierzając wyboistą i stromą drogę w górę i w dół. Na pierwszy rzut oka widać tylko warsztat samochodowy. Dopiero gdy ktoś spyta w miejscowej kawiarni o Cunego, dowie się, że musi zajrzeć do warsztatu Carrozzeria Imperia Enzo. Ojciec Damiano, Enzo, to mechanik samochodowy. Swój dom zbudował na dachu garażu. Mały bungalow o powierzchni ok. 80 m2. Tak niepozorny i ukryty, że nikt nie podejrzewa, iż można tu znaleźć „Superstar del Cicilsmo” (co można przeczytać na afiszu nad kawiarnią).
Cisza zamiast dyskoteki
Damiano Cunego mieszka wciąż ze swoim 16-letnim bratem Donato i rodzicami w Cerro Veronese, ponieważ znajduje tu to, czego pragnie. „Mam wszystko – niezliczone góry (mówi specjalista od wspinaczki), ciszę i żadnych dyskotek, w których skacze się przez pół nocy. Wolę wcześnie iść spać”. W domu Cunego odnajduje także wsparcie i pomoc, by jako fetowanej gwieździe nie umknęła mu ziemia spod stóp, tak jak jego wielkiemu idolowi Marco Pantaniemu, który rok temu przedawkował narkotyki. „Odpowiedzialność wzrasta wraz z sukcesami, a psychiczny nacisk staje się większy” – dodaje Cunego, którego włoska prasa po zwycięstwie w Giro mianowała sportowym następcą Pantaniego. „Moja rodzina jest ze mną, gdy nie idzie mi najlepiej. Problemy rozwiązujemy razem”. Dotąd młody człowiek, mimo szeregu sukcesów, czuje się stabilnie. A nawet więcej, teraz, gdy Cunego jest największą nadzieją kolarską narodu, czuje się dodatkowo pobudzony, by osiągnąć jeszcze więcej. Chce wygrać najważniejszy wyścig kolarski na świecie – Tour de France. Jeszcze nie w trakcie swojego debiutu w tym sezonie, ale w bliskiej przyszłości. „Tour i najchętniej raz jeszcze Giro – mówi śmiejąc się Cunego – ale muszę jeszcze nad sobą ciężko popracować”.
Nowy team, nowe cele
Słaba strona Cunego to jazda na czas. Tej zimy wraz ze swoim nowym teamem Lampre-Cafitta, który powstał z połączenia Saeco i Lampre, ćwiczył w tunelu aerodynamicznym. Przede wszystkim nad tym, jak siedzi. „Kiedy obserwuję Jana Ullricha albo Lance’a Armstronga podczas jazdy na czas, czuję się niedobrze, bo widzę, że tak nie potrafię” – potwierdza. Jego trening został przemodelowany. „Mam nadzieję, że mój błąd zdążę poprawić do kolejnego Giro” – mówi. Dopiero potem będzie mógł z dobrym nastawieniem wystartować w Tour de France. Tam chce wziąć bezpłatne lekcje u Armstronga, sześciokrotnego zwycięzcy. „A kiedy pójdzie na emeryturę, będę następnym Armstrongiem”. Ma potrzebną do tego charyzmę i wolę walki. Fani Cunego mogą mieć nadzieję, że jego braki w jeździe na czas zostaną wyleczone do lata. Upór charakteryzuje go bez wątpienia. Mając 14, 15 lat, każdą wolną chwilę spędzał w piekarni, nosząc worki z mąką i wstawiając chleb do pieca, oszczędzając każdego lira, by kupić sobie pierwszy rower szosowy. Gdy Damiano Cunego w wieku 15 i pół roku zaczął interesować się wyścigami, nie chciał go przyjąć żaden klub. Za stary – mówili. A on czuł się wystarczająco młody, właśnie podziwiał w TV Giro i zakochał się w stylu podjeżdżania Pantaniego. „Też tak chcę!” – powiedział. Trzy lata później, w 1999, został w Weronie mistrzem świata juniorów. Giuseppe Martinelli, wówczas szef teamu Pantaniego Mercatone Uno, dostrzegł talent i zaoferował Cunego w 2001 profesjonalny kontrakt w Saeco, dokąd sam w międzyczasie zdążył zawędrować. Mentor chronił swojego wychowanka i nie poddawał go niepotrzebnym naciskom. Nie musiał zresztą tego robić. „Chcę być zawsze najlepszy” – mówi Cunego. „Najpierw w piłce nożnej, potem w hokeju i bieganiu, ale czy potrafię coś robić lepiej niż jeździć na rowerze”? Martinelli wiedział, jaki nieoszlifowany diament trzymał w rękach. Dał Cunego także możliwość, by wyszedł z cienia długoletniego kapitana Saeco Gilberto Simoniego. Gdy Damiano na siódmym etapie w Montevergine po raz pierwszy założył różową koszulkę, wiedział, że może powalczyć o końcowe zwycięstwo. Na pierwszym ciężkim etapie w Dolomitach Cunego pognębił Simoniego, uzyskując przewagę 2 minut i 39 sekund i z powrotem zdobywając utraconą w międzyczasie koszulkę lidera. Zwycięstwa w całym wyścigu nie można już mu było odebrać. To był decydujący etap. W świetle reflektorów Simoni, 33-letni ekscentryk, zachował spokój, za kulisami miał mniej szczęśliwą minę. Dla pobitego kapitana młodszy kolega był zdrajcą. „Bękart” – określił go w wywiadzie i powstrzymał się dopiero wtedy, gdy do porządku przywołali go szefowie teamu. Cunego pozostał szarmancki i stonowany w wyrażaniu swoich opinii, jak to ma w zwyczaju. „To była trudna sytuacja dla Gibo – stwierdziła młoda gwiazda – ale wszystko sobie wyjaśniliśmy. W Giro 2005 będzie istotne to, by trzymać się razem, nie walcząc ze sobą nawzajem.” Damiano sezon rozpoczął jak zwykle wyścigiem dookoła Murcii, potem wszystkie karty stawia na Giro. Z wypracowaną formą wybiera się na Tour de France, by na najcięższym wyścigu świata zbierać doświadczenia od największych konkurentów. Dla niego dziś obok Armstronga jest to Alejandro Valverde, wicemistrz świata z 2003 roku, Hiszpan. A jego własny kapitan? Cunego nie da się w trakcie Wielkiej Pętli wyprowadzić z równowagi zachowaniami „primadonny” Simoniego, jeśli tylko będzie silniejszy. Ma świadomość swojej wartości i potrafi zachowywać się egoistycznie w sposób otwarty. Radzi sobie też z trudnymi pytaniami, podobnymi do tych, jakie pojawiły się w mediach. Czy zwycięzca Giro 2004 osiągnął wszystko za pomocą legalnych środków…
Właściwa krew
Cunego ma poświadczoną przez odpowiednie lekarskie atesty wartość hematokrytu wynoszącą 52, leżącą powyżej dyskusyjnej wartości granicznej wynoszącej 50, wyznaczonej przez UCI. „Moja cała rodzina ma tę samą wartość, tu nie ma nic dziwnego” – mówi Cunego wyluzowany. „Mam po prostu w swoim życiu sporo szczęścia. I ciężko pracuję”. Urlop tylko w październiku. Dwa tygodnie, a potem znów treningi. Gdy w górach wokół Werony robi się zbyt zimno, wyjeżdża w łagodniejsze okolice Gardy albo Terracina w pobliżu Rzymu. Najchętniej samotnie, zazwyczaj trzy, często sześć godzin dziennie, przede wszystkim wytrzymałość. Tylko czasami trenuje ze swoim przyjacielem i kolegą z teamu Eddim Mazzoleni, mieszkającym w okolicach Bergamo, z którym dzieli pokój w trakcie wyścigów. Damiano najchętniej podzieliłby się z wieloma. Wiele podróżuje i często robi na nim głębokie wrażenie bieda, jaką widzi. W domu, w swoim dziecinnym pokoju, pod plakatem Jimiego Morrisona, filozofuje na temat globalnej nierówności. Pasuje to prawdopodobnie do wizji świata z „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupery, czyli książki, jaką dostał od jednego z włoskich fanów. Cunego zwą dziś we Włoszech „małym księciem”. Na razie młoda gwiazda pozostała jednak bardzo skromna. „Czy powinienem za swoje pieniądze kupić Porsche, tak jak zrobił Alessandro Petacchi?” – pyta. „Nie potrzebuję”. Wystarcza mu Skoda Oktavia, którą jeździ od lat. „Z napędem na cztery koła i do użytku także zimą, czego chcieć więcej w górach?”. Na lato papa Enzo, który kiedyś startował w górskich wyścigach, złożył mu Fiata 500, z silnikiem Abartha. „A jeśli nadal wszystko tak będzie dobrze szło – marzy Cunego – wkrótce wybuduję dom i założę rodzinę”. Na pożegnanie Damiano zaprasza jeszcze do miejscowej kawiarni „Delsassi”, gdzie ściany pełne są artykułów wyciętych z gazet, opiewających zwycięstwa gwiazdy. Także fanklub Cunego ma tu swój stolik. Kartka na ścianie jest napisana w regionalnym dialekcie: „E Damiano disse: Simoni – se te ein te ein, se no mi ao!”. Oznacza to mniej więcej tyle co: „I Damiano powiedział: Simoni – kiedy jedziesz, to jedziesz, kiedy nie, ja atakuję!”. To historia, bo Cunego jest już na szlaku ku następnym zwycięstwom.
Dobre geny
Damiano Cunego ze swoją naturalnie podwyższoną wartością hematokrytu, wynoszącą około 52%, ma genetyczną przewagę, bo dzięki swojej krwi dysponuje wyjątkowym talentem do obciążeń wytrzymałościowych. Hematokryt określa procentową zawartość stałych elementów w objętości krwi. Jest ona niemal identyczna z ilością czerwonych krwinek (białe mogą być pominięte), która określa lepkość krwi. Czerwone krwinki transportują tlen, im większa ich ilość we krwi, tym więcej tlenu może zostać dostarczone do mięśni. Ma to korzystny wpływ na wytrzymałość sportowców. Czerwone krwinki produkowane są w komórkach szpiku i stymulowane przez hormon organizmu erytropoetynę, w skrócie EPO. Więcej EPO oznacza więc więcej czerwonych krwinek, a tym samym większą możliwość przyswajania tlenu przez krew. Trening w warunkach ubogich w tlen sprzyja podwyższonemu wytwarzaniu EPO, powstaje więcej czerwonych krwinek, wzrasta wartość hematokrytu. Także doping za pomocą syntetycznego EPO (produkowanego od 1983 roku) może podnieść hematokryt ponad naturalną wartość i poprawić wydolność. Przy dopingu EPO krew staje się gęstsza, mogą powstawać zatory, wzrasta ryzyko uszkodzenia układu krążenia, zatkania naczyń krwionośnych i zakrzepów. Możliwe następstwa to zawał i udar mózgu. Wprowadzenie przez UCI w 1997 roku granicznej wartości 50 procent hematokrytu (czyli stałych składników krwi), dyskusyjne według lekarzy sportowych, miało na celu zapobiec niedozwolonemu przyjmowaniu EPO i ochronić zdrowie zawodników. Wartość powyżej 50 procent nie jest jednak dowodem dopingu. U kogo stwierdzi się jej przekroczenie, ten otrzymuje 2-tygodniowe „zdrowotne” zawieszenie. Poza tymi zawodnikami, którzy (jak Cunego) dysponują odpowiednim, szczególnym atestem. Uzasadnienie UCI brzmi – ok. 5 procent ludzi ma naturalną wartość hemetokrytu wynoszącą ponad 50%. Francuski ekspert Gerard Dine, szef hematologii w klinice w Troyes, prowadzący badania nad zawodowacami, mówi o 2 do 3% ludzi, którzy mają genetycznie uwarunkowaną wartość od 50 do 53. „Granica u Damiano wynosi 52, nie więcej” – mówi jego dyrektor sportowy Claudio Corti. Jak wielu sportowców ma podobny atest? Tego UCI nie ujawnia. Corti szacuje, że we Włoszech jest 4, 5 kolarzy. A co to oznacza dla ewentualnego zagrożenia zdrowia atletów? Lekarze twierdzą, że genetyczne, nie chorobowe, podwyższenie hematokrytu nie niesie ze sobą żadnego ryzyka.