Michał Zawodowiec
Przez trzy lata Michała Gołasia prześladował pech. Teraz karta się odwróciła, zawodnik znalazł miejsce w dobrej ekipie i z dużymi nadziejami rozpoczyna nowy sezon. Uznaliśmy, że to dobry moment na przedstawienie jednego z naszych eksportowych zawodowców
Tekst: Borys Aleksy, Zdjęcia: Łukasz Rajchert
Michał jest jednym z tych kolarzy, którzy swą karierę zaczęli i rozwijali wyłącznie za granicą. Mistrz Polski orlików z 2006 r. kibicom jest znany głównie ze startów w TdP i reprezentacji kraju. Zawodową karierę zaczął w protourowym Unibet.com, po perypetiach ekipy zmieniał teamy, szukając tego właściwego przez dobre dwa lata. Z rozmowy przeprowadzonej z Michałem w styczniu w Hiszpanii wyłonił się obraz profesjonalisty swobodnie odnajdującego się w światowym kolarstwie, pragmatycznie, ale i z optymizmem planującego swoją karierę.
Magazyn Rowerowy: Nie masz szczęścia do teamów. Albo się rozwiązują, albo są zawieszane. Można się w tym pogubić. Uporządkujmy przebieg Twojej kariery…
Michał Gołaś: Jako torunianin od początku do ostatniego dnia „amatora” byłem związany z Pacyfikiem Toruń. Zawsze czułem się tam dobrze, dali mi szansę rozwoju. Ścigaliśmy się we Włoszech, później sam zacząłem szukać czegoś nowego. Wiadomo, teraz są takie czasy, że nikt się za kolarzami nie rozgląda, raczej na odwrót.
Młodym kolarzom często pomagają dyrektorzy sportowi ze znajomościami za granicą…
To prawda, ale ja nie znałem takiej osoby. Rozmawiałem z różnymi menadżerami, ale szybko zrozumiałem, że jak sam o siebie nie zadbam, nic z tego nie będzie. Udało się, trafiłem ostatecznie do Unibetu. Kontrakt na dwa lata, ale nawet nie udało się przejeździć roku. Na gruzach Unibetu w połowie 2008 r. powstał Collstrop, w którym dociągnąłem do końca sezonu. W międzyczasie podpisałem kontrakt z Amicą, którą wkrótce zawieszono.
Jak to jest zostać bez teamu w maju?
Teoretycznie wcale nie zostałem bez drużyny, bo mój kontrakt z Amiką-Chips był wciąż ważny. Klub został zawieszony, a nie rozwiązany. To wszystko nie było dobrze przeprowadzone, rozgrywało się między prawnikami i menadżerami, aż w końcu się dowiedziałem, że jestem wciąż związany kontraktem. Sami nie wywiązali się z ani jednego punktu. Nie zapewnili nawet startów. Nie pomogli mi w żaden sposób, a potem w końcu ktoś próbował mnie zatrzymać, chyba żeby pokazać, że powinienem pytać o zgodę. Nie mówię już nawet o tym, że nie dostałem żadnych pieniędzy przez cały rok.
Jak udało Ci się wejść do Vacansoleil w środku sezonu?
To był prawdziwy cud. Tacy kolarze jak ja mają raczej problem w podobnych sytuacjach, nie jestem przecież żadną gwiazdą. Już w marcu czułem, że coś będzie nie tak i gdy byłem w Belgii, rozmawiałem o tym z Hilairem Van Der Shuerenem (dyr. sportowy Vacansoleil – przyp. red.). On proponował mi kontrakt już we wrześniu 2008 r., kiedy wiedział, że będzie w Vacansoleil, ale ja od czerwca byłem związany z Amiką i nie chciałem tego zrywać.
Z Van Der Schuerenem znałeś się jeszcze z Unibetu…
Tak, a później z Collstrop. Podobnie z częścią zawodników i obsługi. Chętnie bym z nimi jeździł, ale podpisałem już wtedy kontrakt z Amiką. Zresztą wtedy Amika wydawała mi się sensownym teamem. Trzecia dywizja, wielki sponsor (Knauf), poza tym nie byłem pierwszy, wiedziałem, jacy kolarze zdecydowali się już z nimi podpisać kontrakty, że jest team management, obsługa itd. Teraz można być mądrym, ale wtedy nic nie wskazywało, że tak to się skończy. Co prawda Mori (team manager) niczego dobrego nie wróżył, ale był za to Martinelli, który pracował z Pantanim w Mercatone Uno, Saeco itd. Myślałem, że od niego będzie dużo zależało. Sądziłem, że w razie czego Hilaire mógłby chcieć mnie zatrudnić w Vacansoleil i on rzeczywiście wstępnie to potwierdził, zwłaszcza że potrzebował Polaka przed TdP. Polska jest teraz jednym z najważniejszych rynków dla sponsora (Vacansoleil) i Polak był im potrzebny, a chcieli wziąć kogoś, kogo znają. Można to wszystko nazwać szczęśliwym zbiegiem okoliczności, TdP mi w tym pomógł. Kontrakt z Amiką rozwiązałem dzień przed wyścigiem, w Warszawie już byłem w barwach Vacansoleil.
Te perypetie to już historia. Od ponad pół roku jesteś w Vacansoleil, jak oceniasz tę ekipę?
Bardzo dobrze, widzę, że zanotowali duży wzrost. Teoretycznie startowali z takiej samej pozycji jak Amica-Chips – mała trzecia dywizja, duży sponsor. Widocznie są tu jednak bardziej odpowiedzialni ludzie. Ekipa urosła, ale niczego to nie zachwiało. Wszystko nadal jest dobrze zorganizowane, każdy wie, jakie ma zadania itd. Mamy też silniejszych kolarzy, w 2010 aspiracje teamu są więc duże. Trudno teraz powiedzieć, czy pojedziemy Tour czy Giro…
Notowania u organizatorów dużych tourów macie chyba dobre? W 2009 byliście chętnie zapraszani, np. na Vuelta a Espana.
Tak, myślę, że organizatorzy Vuelty byli bardzo zadowoleni. Moim zdaniem nasz start w kolejnej edycji jest pewny, ale to jeden z ostatnich wyścigów w sezonie, a Giro i Tour startują w tym roku z Holandii, więc pewnie będą priorytetem dla sponsora. Zobaczymy. Jak nie uda się we Włoszech i Francji, to pojedziemy do Hiszpanii. Klasyki pojedziemy wszystkie, co z resztą, trudno powiedzieć.
Czyli już przydałoby się planowane na za dwa lata wejście do ProTouru…
Tak, ProTour daje pewność co do kalendarza. Niektóre ekipy z ProTour są na gorszym albo takim samym poziomie jak my. Grunt to się tam dostać. Wiadomo, Lance wszedł z nową ekipą, od razu dostał licencję, nikt nie miał wątpliwości. Anglicy z Team Sky poza dużymi pieniędzmi nie mieli nic, owszem, dobrze to zorganizowali, ale przecież nie było pewności, jaki to będzie zespół, a też bez problemu weszli. Teraz tak jest, jak masz 10 mln euro, wiesz z kim porozmawiać, nie ma problemu.
Otarłeś się już o ProTour, jeżdżąc w Unibecie. Czy zauważasz teraz jakieś różnice, pracując dla teamu z niższej ligi?
To był ProTour niepełny, w zasadzie byliśmy ofiarą tego wszystkiego. Mieliśmy licencję, ale nic z tego nie wynikało. Swoją drogą stały też za tym pewnie pieniądze. Teraz Unibet.com reklamuje się w piłce nożnej we Francji i nikomu to nie przeszkadza. A wtedy było zatrzymywanie na granicy itd.
Dużych różnic w pracy zespołu nie ma, chociaż duże drużyny są bardziej poukładane, każdy kolarz ma swoje miejsce – jest pomocnikiem, liderem, przywozi bidony. Praca jest wyraźnie podzielona, nie ma takiej wolności jak u nas, chociaż też już się to zmienia.
Dla Ciebie to lepiej czy gorzej?
Hm, sam jeszcze nie wiem, szukam swojego miejsca. W dużej ekipie albo musisz być superpomocnikiem, albo robić superwyniki, wtedy cię docenią. A najlepiej jak jesteś superpomocnikiem, który co jakiś czas dostaje szansę i ją wykorzystuje. W Vacansoleil to wszystko jest bardziej otwarte, każdy ma szansę, więc dla mnie chyba lepiej.
Twoja pozycja w teamie jest jeszcze nieokreślona?
Tak, zwłaszcza że teraz odeszło kilku kolarzy, pojawiło się kilku nowych. Dużo będzie zależeć od początku sezonu. Co roku jestem w nowym zespole i wiem, jak to jest. Nie wypracujesz czegoś na początku, to później ciężko jest wypłynąć. A jeśli robisz wyniki na wiosnę, dobrze pomagasz, to później chcą, żebyś jeździł w najważniejszych wyścigach.
Początek chcę przejechać spokojnie, kilku chłopaków jest teraz w bardzo dobrej formie, np. Hoogerland, Marcato i trudno będzie przy nich zabłysnąć. Zawsze byłem mocny na początku, ale później sił nie starczało, więc może teraz przeczekam te 1,5 miesiąca.
W których wyścigach chciałbyś się pokazać?
Na pewno w klasykach w Belgii i Holandii. Nie mówię o jakichś konkretnych miejscach, ale tam nawet jak jesteś w odjeździe i walczysz na ostatnich kilometrach, to w ekipie są zadowoleni, jakbyś zajął 5. czy 6. miejsce. Jesteś w TV, to jest ważne dla sponsora. Nawet lepiej się przelicza niż np. 4. pozycja, bo niby wysoka, ale nie stoisz na podium i kamera cię nie widzi.
Często widać was w odjazdach. Zachęca dyrektor, czy jesteście po prostu teamem ambitnych kolarzy?
Hilaire zawsze namawia do ataków. Przed każdym wyścigiem przypomina, że jak będzie odjazd, to ktoś od nas musi się zabrać, bo to jest ważne dla ekipy, poza tym jest wtedy szansa powalczyć. Ale myślę, że to się nie bierze tylko z odpraw, widzę, że taka po prostu jest mentalność Belgów i Holendrów. Oni nie przeliczają, tylko atakują. Byle być z przodu, walczyć. Jak się uda, to dobrze, jak się nie uda, też.
A Ty jesteś inny?
No tak, mam z tym problem. Może trochę za dużo miałem włoskiego kolarstwa, tam się inaczej jeździ, mniej agresywnie. Każdy czeka spokojnie, jest może jakiś odjazd, ale wiadomo, że nigdy nie dojeżdża… Myślę, że jest ważne, żebym zmienił to w tym roku, tego ode mnie tu oczekują, żeby jeździć bardziej agresywnie, częściej pokazywać się w odjazdach. Rozmawiałem o tym z Hilairem, mówił: „Stać cię na to, żeby zostać z pierwszą dwudziestką, ale tam zawsze znajdzie się ktoś, kto ma więcej szczęścia, lepszy dzień, lepiej jedzie pod górę itd. A w małej ucieczce twoje szanse rosną, nawet mimo tego, że odjazd nie zawsze dojeżdża”. Nawiasem mówiąc, w Belgii czy Francji ucieczki często dojeżdżają do mety…
Czujesz opór przed uciekaniem ze świadomością, że gonią Cię najlepsze teamy na świecie?
Nie, życie w ucieczce jest nawet lepsze niż w peletonie. Nie trzeba walczyć o pozycję, a w tych belgijskich klasykach to dopiero jest napięcie, musisz przez cały wyścig pilnować, żeby być z przodu, przeciskać się. Trudno jest po prostu zabrać się do odjazdu, bo tam każdy chce uciekać. Zasadniczo jak przejedziesz taką wiosenną kampanię, powiedzmy, dziesięciu klasyków, tak jak ja w Collstrop dwa lata temu, to jesteś skończony. Trudno to wytrzymać psychicznie.
Rozpychanie łokciami?
Łokcie to norma, ktoś się oprze o ciebie, zajedzie drogę, krzyknie, nikt na to nawet uwagi nie zwraca. Trzeba być twardym i zdeterminowanym, nie wystarczy, że się jest w dobrej formie. Belgowie znają każdy podjazd, każdą dziurę i zawsze wiedzą, jak się ustawić. Z przodu zawsze jest Quick Step czy Rabobank, wszyscy silni, dobrze zbudowani, trudno się przepchać. A jak zostajesz 30., 40., to nie ma siły, prędzej czy później cię przyrantują, odhaczą. Jak przejechałem raz taką serię, m.in. Paris – Roubaix, Fleche Walonne, Gent-Wevelgem, to nigdy nie udało mi się zacząć podjazdu w pierwszej piętnastce, a potem na Liege – Bastogne – Liege bez problemu byłem z przodu. Ale tam jest kulturka – proszę, przepraszam itd. Dopóki nie jeździłem w Belgii, to myślałem: „a co to takiego płaskie wyścigi?”. Ale jak się tam pojeździ, człowiek bardziej docenia tych, którzy tam wygrywają. W górach jest prosta sprawa, pedałujesz mocniej i wygrywasz, a tu trzeba mieć coś więcej.
Które wyścigi z zeszłego roku najlepiej wspominasz?
Myślę, że na początku roku Sardynia, gdzie byłem siódmy, później belgijskie klasyki też dobrze poszły, bo zawsze przyjeżdżałem z pierwszymi, gdzieś walczyłem, byłem w „dychu”. Później, hm, szkoda mi maja, bo wtedy byłem najmocniejszy w całym roku, a się nie ścigałem… Pojeździłem trochę w Polsce, Solidarność i Małopolski, gdzie byłem co prawda czwarty, jadąc bez ekipy, ale to już nie było to. Kadra MTB mi wtedy pomagała, za co im jestem wdzięczny, ale oczywiście trudno to porównać do tego, co miałem wcześniej… A później Lombardia z Vacansoleil była bardzo fajna. Też co prawda trzeba mieć tam obycie, pierwszy raz jechałem, nie znałem finałowych podjazdów, ale byłem całkiem nieźle przygotowany. Jak nie cierpi się od startu, to już jest dobrze.
A zdarza Ci się cierpieć od startu?
Bywa, bywa. No, już trochę jeżdżę i się przełamałem, ale na początku to był dramat. Wiesz, nigdy się nie rozgrzewasz, bo zawodowcy nigdy się nie rozgrzewają, jak jest start pod górę, jest naprawdę ciężko, ale co zrobić, wypijasz kawę przed startem i… ogień! Pamiętam jak na Flandrii miałem być w odjeździe, odjazd poszedł chyba dopiero po 110 km, mieliśmy wtedy średnią 51 km/h! I tak to jest, później ktoś włączy Eurosport o 15.00 i widzi, że jak zwykle, pięciu jest w odjeździe, czemu Gołaś się nie zabrał… Tylko nikt nie wie, że zanim poszedł ten odjazd, przez dwie godziny dolny chwyt i nic nie widzisz, bo ciągle ataki, ataki, ataki. Podobno najgorzej jest pod tym względem na TdF.
Podobne tempo miał zeszłoroczny Tour de Pologne. To był Twój drugi start w tym wyścigu, jak go oceniasz?
Na TdP było bardzo ciężko. Trochę mnie to nawet zaskoczyło, bo kiedy startowałem po raz pierwszy z Unibetem w 2007 r., wszyscy mieli bardziej luźne podejście, zwykle puszczało się kogoś z reprezentacji i jeszcze, powiedzmy, dwóch Francuzów, bo wiadomo, że będą uciekać. A teraz widziałem, że np. Marcin Sapa stawał na głowie, żeby odjechać i też go nie puszczali. Ktoś mi nawet powiedział, że lepiej go trzymać krótko, niż puścić i później całą drużynę wycinać, żeby go dogonić. Nawet kadry nie chcieli puszczać, a wcześniej było takie delikatne przyzwolenie, bo skoro już są, żeby się pokazać, to niech się pokażą… Kiedyś było narzekanie na pogodę, narzekanie na rundy w Karpaczu, a dziesięć lat temu to jeszcze dyskoteki. A teraz każdy podchodzi do TdP jak do każdego innego wyścigu, zwycięstwo protourowe liczy się jak każde inne. Przeniesienie wyścigu na sierpień dużo dało.
A z jakim nastawieniem przyjechałeś na mistrzostwa Polski?
Miałem aspiracje do koszulki, ale, szczerze mówiąc, liczyłem, że trasa będzie cięższa. Do tego jeszcze sposób, w jaki wszystko się rozegrało. Trzech kolarzy z przodu, których nikt nie chciał gonić. Nie mam do nikogo pretensji, każdy mówił, że ma mistrza Polski w tej ucieczce, ale zasadniczo zapowiadała się farsa. Skończyło się tak, jak się skończyło, chyba tylko dlatego, że każdy z zagraniczniaków przywiózł rodzinę i nie chciał wstydu narobić. Ostatecznie goniliśmy ten odjazd ze 150 km i w sumie to może lepiej byłoby dać spokój, odpocząć i przygotowywać się do drugiej części sezonu. Ale też nie powiem, że niepotrzebnie pojechałem, bo do MP zawsze miałem szacunek, uważam, że jeśli się może, powinno się startować, czy są płaskie jak stół, czy za ciężkie. Koszulka mistrza Polski to coś szczególnego.
Byłeś w kadrze na mistrzostwa świata. Jak oceniasz swój start?
Nie byłem zawiedziony. Tak naprawdę wszystko zależy od tego, czego się chce dokonać. A w tym roku chodziło chyba najbardziej, żeby ukończyć wyścig, bo podczas poprzednich mistrzostw prawie wszyscy zeszli z trasy, więc to był chyba teraz priorytet Piotra Wadeckiego. Uważam, że wobec takich założeń taktyka była dobra. Pojechaliśmy może bardziej asekuracyjnie, ale wyścig ukończyliśmy. A trasa była tak ciężka, że niewiele można było zdziałać. Starałem się jechać najbardziej ekonomicznie, jak potrafiłem, a i tak w końcówce odcięło mi prąd. Mimo to bardzo się cieszę, że udało się skończyć, to bardzo ciekawe doświadczenie. Nawiasem mówiąc, tegoroczna trasa bardziej mi pasuje…
Czy jako jeden z kolarzy jeżdżących za granicą myślisz o konkurowniu np. ze Szmydem w rankingu popularności?
Nie konkuruję z Sylwkiem, może w żartach, jak mi się uda czasem objechać go na treningu.
Znamy się od momentu, kiedy zamieszkałem we Włoszech. Bardzo mi pomógł wejść w nowe życie zawodowca. Wcześniej się nie znaliśmy, zwłaszcza że on był z Bydgoszczy, a nikt z Torunia do Bydgoszczy nie jeździ, bo po co? (śmiech). Mieszkamy blisko siebie, razem trenujemy. Trudno mówić o rywalizacji, bo nawet się nie spotykamy na wyścigach. A co do popularności i sukcesów, gdybym do tego nie dążył, nie widział szansy, całe moje ściganie byłoby bez sensu. Jeden dzień może wszystko zmienić. Nie jestem kolarzem, który pojedzie na czas i może konkurować w generalce, ale zwycięstwa etapowe? Kto wie.
Sylwka uważam za ważną postać w polskim kolarstwie, chociażby dlatego, że znacznie podniósł poprzeczkę. Po Zbigniewie Spruchu i Piotrze Wadeckim musieliśmy się zadowalać tym, co było, a teraz znów jest punkt odniesienia, ktoś, kto pierwszy wjeżdża na Mont Ventoux. Gdy w zeszłym roku jechałem Liege – Bastogne – Liege, to już było coś, że w ogóle jedzie jakiś Polak. Teraz trzeba się bardziej postarać, żeby zostało to zauważone. Poza tym jest też znacznie więcej Polaków w ProTourze. Wszystko idzie w dobrym kierunku w jakimś stopniu dzięki Szmydowi.
Byłeś rozpoznawany przez kibiców na TdP?
Nie bardzo. Kilka osób podeszło, ale największym wsparciem jest zwykle rodzina. Może moi fani są bardziej dyskretni niż Sylwka czy Bartosza Huzara (śmiech). Czasem ludzie zaskakują, gdzieś w Europie ktoś podchodzi, ma moje zdjęcie. Nawet taki kolarz jak ja może znaleźć kogoś we Francji, kto śledzi moją karierę, bo po prostu mnie lubi. Ale to nie są masy. Zresztą, różnie z tym bywa, teraz Lagutin był w centrum handlowym w Benidorm i widział w kolejce do kina Contadora, który stał sobie nierozpoznany. A to przecież Hiszpania…
Skoro mowa o Giro… Sądzisz, że byłaby szansa, abyś znalazł się w tegorocznym składzie?
Myślę, że tak. Nikt nie jest jeszcze wyznaczony na Giro, ale nikt też nie jest skreślony. W ekipie wiedzą, że mieszkam tam tyle lat, że będę chciał się pokazać z jak najlepszej strony. Meta jednego etapu jest w Carrarze, tuż koło baru, gdzie zawsze pijemy kawę… Wiadomo, że motywacja jest w takich sytuacjach większa, tak samo jak na TdP.
Ile miałeś lat, gdy wyjechałeś do Włoch?
Dwadzieścia trzy, gdy przeszedłem do Unibetu. Wcześniej z Pacyfikiem też dużo czasu spędzałem we Włoszech, praktycznie od lutego do połowy sezonu mieszkaliśmy w wynajętym domu, ścigaliśmy się we włoskich wyścigach. Teraz mieszkam razem z Jarkiem Dąbrowskim w Massie, 30 km od Pizy, 5 km od Sylwasa. Czasami przyjadą chłopaki z Pacyfika. To jest ważne, bo nigdy nie jestem sam, a to byłoby trudne do zniesienia. Dopóki nie mam rodziny, mogę tak żyć, bo mam dobre warunki do treningów, życie jest przyjemne, mam blisko do lotniska itd. Nie wiążę przyszłości z tym krajem, na pewno wrócę do Polski. Skończyłem wychowanie fizyczne, ale nie widzę się jako nauczyciel WF, tzn. lubię to, podobało mi się na praktykach, ale wiadomo, pieniądze są małe. Teraz w Bydgoszczy otworzyli zarządzanie w sporcie, co bardziej by mi odpowiadało, tam chyba zrobię magistra.
Jesteś zadowolony z warunków, jakie gwarantuje Ci kontrakt z Vacansoleil?
Nie narzekam na pieniądze. Jestem sam, mogę dużo odłożyć, staram się inwestować. Jest OK. Tylko, że to nie jest tak, jak czasem się mówi, że kolarze za granicą to zarabiają nie wiadomo jakie pieniądze. Koszty życia są wysokie, do tego podatek, ZUS, za telefon przyjdzie czasem kilkaset złotych, trzeba nieraz samolotem do domu polecieć. Kokosy nie wychodzą.
Ale nie żałujesz, że nie jeździsz w Polsce?
Nie jeździłem nigdy w krajowej ekipie, więc nie wypowiadam się na ten temat. Denerwują mnie za to osoby bezpośrednio związane z polskim kolarstwem, mające w zwyczaju źle się o nim wypowiadać, nazywają to pseudozawodowstwem. To jest robienie złej roboty, niepotrzebne dołowanie. Uważam, że powinno się podkreślać sukcesy, nakręcać pozytywną atmosferę wokół polskiej sceny, to może korzystnie wpłynąć na sytuację. Na razie nie tęsknię za Polską, ale zawsze szanowałem tych zawodników, którzy zostali w kraju i ciężko trenują, nawet ciężej niż ci za granicą.