Mirosław Bieniasz lubi długie i trudne trasy
Dwieście się jedzie
Mirosław Bieniasz wyrasta na najlepszego w Polsce zawodnika w imprezach maratońskich. Jak przyznaje, najlepiej jeździ mu się tam, gdzie jest długo i trudno. Rozmawialiśmy z nim dzień przed maratonem w Karpaczu MR: Jesteś uważany za specjalistę od długich i trudnych wyścigów. Co zadecydowało o takiej pasji? Mirosaw Bieniasz: Na rowerze jeździłem do szkoły. Każdego dnia musiałem zrobić około 30 km. Taki dystans nie był dla mnie problemem. Któregoś dnia na przejażdżce spotkałem jakichś kolarzy, zawodników z klubu, którzy umawiali się na wyjazd na Słowację. Od miejsca, gdzie mieszkałem, było to ponad 100 km w jedną stronę. Byłem ciekaw, czy tam dojadę i postanowiłem spróbować. Kiedy wróciłem, licznik wskazywał ponad 230 km. Okazało się, że mogę przejechać taką odległość, no i że takie dystanse najbardziej mi się podobają. Od razu zacząłeś jeździć w ekstremalnych imprezach? M.B. Nie, najpierw oczywiście startowałem w cross country. Pierwsze zawody to była klęska. Odstawałem sprzętem od reszty zawodników, nie miałem odpowiedniej techniki. Oczywiście strasznie mnie objechali. Potem było już lepiej. Startowałem na festiwalu rowerowym w maratonach, gdzie musiałem uznać dwukrotnie wyższość Maćka Grabka. Zawody ekstremalne zaczęły się później. Na dobrą sprawę zaistniałem po wygraniu Danielek, które były wtedy faktycznie ciężkie. Ścigaliśmy się w temperaturze ośmiu stopni ciepła, lał deszcz, do tego błoto. Akurat te warunki dały mi zwycięstwo. Imprezy ekstremalne mają coraz więcej zwolenników. Co sądzisz o rozwoju takiej formy ścigania? M.B. Myślę, że to dobrze dla kolarstwa, że jest coraz więcej maratonów czy imprez etapowych. Ale mam też wrażenie, że stają się one coraz łatwiejsze, tak, żeby duża liczba uczestników mogła je ukończyć. Pierwsze Danielki były dużo cięższe niż te obecne. Pierwsze maratony również były trudniejsze. Obecnie sporo imprez tego typu odbywa się na płaskich terenach, gdzie organizator ma zapewnioną sporą frekwencję, zaś od kolarstwa górskiego takie imprezy są coraz dalej. Dlatego też więcej osób będzie brało udział w wyścigach etapowych, które rozgrywane są w górach. Prawdziwa ekstremalna impreza wymaga długiego dystansu i odpowiednio ukształtowanej trasy. Tymczasem w Polsce w przypadku imprez jednodniowych suma przewyższeń systematycznie się zmniejsza. Co decyduje o wyborze przez Ciebie konkretnej imprezy czy cyklu maratonów? M.B. Decyduje stopień trudności i interesy moich sponsorów. Myślę, że konkurencyjny cykl maratonów wygrałbym bez większych problemów, ale startuję w BikeMaratonach Intela, bo uważam tę imprezę za bardziej prestiżową. Również moi sponsorzy lepiej patrzą na ten cykl. W ubiegłym roku wybrałem Danielki zamiast Mistrzostw Polski. W internecie pojawiły się komentarze, że Bieniasz się przestraszył czy nie chciał startować. Prawda jest taka, że dla mojego sponsora Danielki były ważniejsze. W tym roku na pewno pojedziemy na Mistrzostwa Polski i postaram się tam wygrać. Jakie znaczenie w ściganiu wieloetapowym i w maratonach mają taktyka, sprzęt i przygotowanie? M.B. Trudno tu chyba mówić o jakiejś specjalnej taktyce. Ja lubię dystanse maratonów dochodzące do 200 km. Taki dystans jedzie się kilkanaście godzin, osiem, dziesięć, jedenaście, w zależności od przebiegu trasy. Po przejechaniu 80 km ściganie dopiero się zaczyna. Uważam, że najważniejsze to spokojnie i równo zacząć. Potem starać się kontrolować sytuację i jechać w czołówce. Nie można przecież przewidzieć, co wydarzy się na 150. kilometrze. Trzeba być skoncentrowanym i spokojnie jechać. Ja nie wdaję się w przepychanki po starcie, nie lubię walki na łokcie. Wiem, że i tak dojadę na dobrym miejscu. Natomiast w wyścigach wieloetapowych ważne jest, aby równo i dobrze jechać. Mam na myśli to, że para musi być podobna, jeżeli chodzi o umiejętności, technikę i wytrzymałość. Nie można mieć defektów oraz gubić trasy. W moim przypadku największym problemem jest właśnie odpowiedni partner. Wieloetapówki dają też szansę na nadrabianie ewentualnych strat oraz odpuszczanie, jak ma się dużą przewagę. Pod tym względem podobne są do szosy. Jeżeli chodzi o sprzęt, nigdy nie miałem z tym problemów. Jeżdżę na rowerze, który nie jest specjalnie tuningowany, nie staram się go odchudzić za wszelką cenę. Używam komponentów najwyższej klasy i bardzo je sobie chwalę. Najważniejsze jest dobre przygotowanie zawodnika i w miarę niezawodny sprzęt. Startowałem w kilku wyścigach na rowerach bardzo niskiej klasy i odnosiłem sukcesy. Myślę również, że awaryjność sprzętu zależy od techniki jazdy. Ja przejeżdżam wieloetapówki i po jeździe muszę wymienić dętkę lub klocki do hamulców. Podczas gdy inni łamią rowery, gotują hamulce czy całkowicie niszczą napęd. Tymczasem cała tajemnica to spokojna i równa jazda bez szaleństw na zjazdach. No i dobry partner. Wyścigi wielodniowe to również kwestia nawigacji… M.B. Tak, wiem, że niektóre zespoły stosują GPS, aby skracać sobie trasy. Wiem, że niektórzy zawodnicy regularnie ćwiczą na poszczególnych etapach i potem znają je bardzo dobrze. Podczas ostatniej Transkarpatii jechaliśmy cały czas po trasie zasugerowanej przez organizatora i uważam, że jest to najlepszy i najkrótszy wariant. Mogę dodać, że mi też zdarza się gubić trasę, zwłaszcza jak pada czy jest mgła. To normalne w takich warunkach. Nie podobają mi się jednak stosowane przez niektórych zawodników chwyty w stylu objeżdżania całych fragmentów trasy po szosach czy skracanie. To nie jest w porządku. Zwłaszcza że startujący doskonale wiedzą, kto objechał trasę. I mówię tu o maratonach a nie imprezach wieloetapowych. W jaki sposób się odżywiasz? M.B. Normalnie. Nie używam specjalnych napojów czy odżywek, bazuję na tym, czego dostarczają organizatorzy. Uważam, że pod tym względem imprezy są odpowiednio przygotowane. Pomówmy o przygotowaniu, masz wypracowany jakiś specjalny trening? M.B. Obecnie trenuję dużo mniej. Prowadzę sklep rowerowy i zajmuje mi to bardzo dużo czasu. Mam więc go mniej na jeżdżenie na rowerze, chociaż staram się każdego dnia trenować. Specjalne przygotowania zaliczyłem przed startem w Mistrzostwach Świata w maratonie w Sazlkamergut. Przed startem przejeżdżałem dziennie kilkanaście godzin, jeździłem od rana do zmierzchu. Temu startowi podporządkowałem nawet pracę, którą zaczynałem o piątej rano i kończyłem koło dziesiątej, a potem na rower. W wolnym tempie przejeżdżałem bardzo wiele kilometrów. Dzięki temu jazda przez jedenaście godzin nie robi już na mnie wrażenia. Dystans 200 km wcale mnie nie przeraził. Przez cały maraton jechałem za ścisłą czołówką i ostatecznie byłem jedenasty. Startowałeś w innych imprezach zagranicznych? M.B. Tak, np. w Kapsztadzie, gdzie w maratonie bierze udział czterdzieści tysięcy ludzi. Ilu? M.B. Czterdzieści tysięcy. Wiesz, niezbyt możemy sobie wyobrazić taką liczbę startujących. M.B. No tak, może trochę przesadziłem, może nie czterdzieści, ale trzydzieści osiem tysięcy? To jest chyba największa taka impreza na świecie. Startują zawodnicy na różnych typach rowerów, podzieleni na ileś tam klas i grup. Wszyscy jadą szeroką drogą, kilka pasów, przez przylądek Dobrej Nadziei, nad brzegiem oceanów i zawracają do Kapsztadu. Start zaczyna się rankiem. Sektory są zamykane o różnych porach. Jak się zawodnik spóźni, nie ma możliwości wejść do sektora. W sektorze startuje z tysiąc zawodników. Aha, no i wyniki. Wyniki drukowane są w specjalnej gazecie, bardzo grubej. Kupuje się ją po kilku dniach w kiosku. Jak trafiłeś na ten maraton? M.B. Prezes naszej grupy, Cracovia Construction, zainicjował ten wyjazd. Jego firma remontowała ambasadę RPA w Warszawie, tak się narodził pomysł pojechania na ten maraton. Decyzja zapadła w ciągu kilku dni. Musieliśmy zebrać pieniądze na bilety chyba szybciej niż w ciągu tygodnia. W nocy przed lotem dostaliśmy wizy. Nikt nie chciał wierzyć, że jedziemy tak daleko ścigać się w maratonach. Nawet moja mama nie chciała wierzyć, że jadę na maraton do Afryki. Uwierzyła dopiero kiedy zobaczyła, że nie ma mojej torby podróżnej i mnie w domu. Jakie miejsce zająłeś? M.B. Za pierwszym razem w mojej grupie byłem chyba pięćdziesiąty. To był całkiem dobry wynik i wywołałem chyba małą sensację. Na te zawody przyjeżdżają całkiem nieźli zawodnicy z grup zawodowych, bo wielu z nich trenuje w RPA i chętnie w nim startują. Jechałem w całkiem niezłym towarzystwie. W każdym razie w następnym starcie, po roku czasu, byłem już rozstawiony w grupie 200 najlepszych. Startowałeś w cross country, maratonach i wyścigach wieloetapowych. Który z tych rodzajów ścigania uważasz za najbardziej odpowiadający idei kolarstwa górskiego? M.B. Wyścigi wieloetapowe. Oddają one najbardziej połączenie kolarstwa z górami. Każdego dnia przejeżdża się na dobrą sprawę wyścig maratoński. Obciążenia są większe niż na wyścigach wieloetapowych, a pokonywane dystanse zbliżone. Do tego dochodzi kwestia nawigacji i orientacji w terenie. Dlatego myślę, że wyścigi wieloetapowe są kwintesencją MTB. Która z polskich imprez jest najtrudniejsza? M.B. Kiedyś były to Danielki. Wyścigi wielodniowe są na podobnym poziomie trudności. Z maratonów najtrudniejszy jest Karpacz oraz Poronin, zwłaszcza kiedy pada. Wtedy jazdę utrudnia błoto i robi się bardzo trudno. Natomiast Karpacz ma odcinki trudnego i szybkiego zjazdu, męczące podjazdy oraz fragmenty ze śniegiem. Ja nie zjeżdżam najlepiej i kiedy mam na osi 90 km/h, czuję się nieswojo. Wiemy, że korzystasz ze sponsoringu. Jak wygląda Twoja współpraca ze sponsorami? M.B. Nigdy nie zabiegałem jakoś specjalnie o sponsoring. Miałem nawet taki okres w życiu, że chciałem rzucić rower, bo nie stać mnie było na nowe dętki! Ale wyniki zapewniały mi zainteresowanie firm z branży. Teraz sponsoruje mnie, a raczej nas, Orbea. Zrezygnowałem ze sponsoringu indywidualnego i dzięki temu mógł powstać team. Wcześniej pomagał mi Kelly’s, z którym odnosiłem największe sukcesy. Nie dostaję od sponsora pieniędzy. Pokrywa on koszty moich startów i wyjazdów, dzięki czemu w ogóle mogę wystartować. Rozmawiając z Tobą, mamy wrażenie, że jesteś zmarnowanym talentem. Nie chciałeś się ścigać w grupie zawodowej? M.B. Jeździłem w grupie zawodowej, startowałem nawet w pucharach świata, ścigałem się z najlepszymi. Wiem, co potrafią, i to, że nie odstaję od nich jakoś znacznie. Ale obecnie uważam się za człowieka spełnionego. Zawsze chciałem mieć sklep rowerowy i od niedawna mam. Chciałem stworzyć grupę MTB i taka grupa powstała. Miałem również osiągnięcia jako trener, chociaż to określenie nieco na wyrost. Ale moi podopieczni nieźle sobie radzili na Grand Prix Langa. Nie mam wielkich marzeń. Chciałbym ścigać się w Australii czy wystartować w największym wyścigu etapowym Cape Epic. Muszę powiedzieć, że wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam kolarstwu. Dziękujemy za rozmowę i życzymy kolejnych sukcesów.