Pejzaż z welonem w tle
Rowerem przez pustynię
Kolejne dni wyglądały tak samo jak poprzednie. Godzina 9.00 pobudka, wyjście na balkon, sprawdzenie pogody, czy basen czyszczą dokładnie, potem krótka toaleta i marsz do restauracji hotelowej. Po śniadaniu spacer po plaży i na leżak. Opalanie, spacer w cieniu palm i z powrotem na leżak. Wieczorem obiadokolacja i marsz do klimatyzowanego pokoju z książką w ręku. W końcu to podróż poślubna, no nie…? Jedynie stojące w kącie dwa rowery przypominały, że Djerba to nie jedyny cel naszej czterotygodniowej podróży po Tunezji.
Pierwsze kilometry tunezyjskiej szosy nie zachęcają zbytnio. Mimo że jest to drugorzędna droga, ruch samochodowy spory, ciężarówki i smród spalin skutecznie zabijają całą przyjemność z jazdy. Wysokie żywopłoty z kolczastych, pięknych opuncji przyprószonych żółtymi owocami nie są w stanie zakryć ton śmieci leżących po obu stronach drogi. Dopiero widok Mahdij – małego portowego miasteczka, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg, wynagrodził trudy. To piękne miejsce położone na samym cyplu uniknęło jeszcze zalewu turystów i gigantycznych kompleksów hotelowych. Zostajemy tutaj cały dzień, wygrzewając się na plaży. Droga do Sfaxu, częściowo prowadząca główną szosą, przepełniła czarę goryczy. Wydaje się, że jeżdżą tutaj wyłącznie olbrzymie, śmierdzące ciężarówki. Dodatkowo zwiedzanie w okrutny upał, co prawda pięknego i okazałego, amfiteatru w El-Jem dołożyło swoje. O godzinie 17.30, gdy już wiemy, że przed zmrokiem nie dotrzemy do Sfaxu, łapiemy stopa. Za drugim razem zatrzymujemy furgonetkę, rowery lądują na pace, a Agata i ja ledwo wciskamy się do środka, na przednie siedzenie. Zostajemy wysadzeni na obrzeżach sporego miasta i po 10 km pedałowania po ciemku docieramy do hotelu Medina. Rano budzi nas piękne i głośne nawoływanie muezina z minaretu do modlitwy. „Hajja ala-alssalah….” – czyli „Szybko chodźcie na modlitwę” – rozlega się codziennie 5 razy: o świcie, w południe, późnym popołudniem, o zmierzchu i po zmroku. Modlitwa jest jednym z pięciu filarów tej wiary i słychać ją wszędzie – w meczetach, na ulicy czy w sklepie. Cały dzień poświęcamy na włóczenie się po Medynie, starej dzielnicy – tak nazywa się tę część miasta po arabsku. Po wcześniejszych doświadczeniach omijamy stutrzydziestokilometrowy odcinek bardzo ruchliwej szosy do Gabes, jadąc pociągiem. Pakujemy sakwy na bagażnik i oczywiście w największy upał (w samo południe) ruszamy ku Matmacie, mając nadzieję na ładną drogę. Z daleka od wszelkiego rodzaju pojazdów możemy nareszcie spokojnie pedałować. Początkowo po płaskim, im bliżej Matmaty teren jednak coraz bardziej się wypiętrza. Podjazd do samej wioski to już alpejskie serpentyny, na szczęście jest chłodniej – słońce powoli chyli się ku zachodowi. W hotelu, do którego docieramy już po ciemku, dostajemy, jak przystało na okolicę, pokój pod ziemią. Matmata to jedno z najbardziej znanych miejsc w Tunezji. Słynie z osad troglodytów, gdzie Berberowie drążyli swoje domostwa w skale. Najpierw wykopywali w miękkim piaskowcu duży centralny dziedziniec na planie koła, a następnie wokół niego wykuwali tunele prowadzące do pomieszczeń mieszkalnych. W ten sposób nawet w południe pomieszczenia były chłodne. Hotel wykuty w skale miał jeszcze jedna zaletę – nikt przynajmniej nie robił nam problemów z przechowaniem rowerów w „pokoju”. Rano tradycyjne tunezyjskie śniadanie wliczone w cenę (nienajniższą) pokoju – bagietka, maleńkie pudełeczko masła i dżemu oraz kawa (styl francuski). Nawet mrówka by się nie najadła, a co dopiero cykliści. Później nauczyliśmy się, żeby zawczasu kupować serki topione i duży słoik dżemu, na szczęście bagietek nie reglamentowano. Cały dzień zwiedzamy okolicę – mieszkańcy często proponują wejście do podziemnych pomieszczeń, oczywiście nie za darmo… Co chwila podjeżdżają wielkie autobusy pełne opalonych Niemców, Holendrów czy Polaków. Turyści obowiązkowo zwiedzają nasz hotel – Sidi Driss. Właśnie tutaj w barze kręcono część scen do „Gwiezdnych wojen” George’a Lucasa i zachowały się dekoracje, niestety, już mocno nadgryzione zębem czasu. Jesteśmy jedynymi gośćmi hotelu. Być może z powodu gigantycznych karaluchów umilających czas wieczornej toalety. Kierujemy się na wschód, ku morzu. 30 km górskiej drogi do Toujane to piękne widoki, ostre serpentyny, często jeszcze szutrowa droga (robotnicy właśnie robili nowiutki asfalt, czyli to, co rowerzyści lubią najbardziej). Podczas jednego ze zjazdów przednie koło obciążone sakwami wpada w poślizg na mokrym, błotnistym szutrze (droga jest polewana wodą na czas robót drogowych, aby się nie kurzyło) i omało nie ląduję pod olbrzymią ciężarówką. Wygrzebuję się spod kół samochodu cały ubłocony. Na przełęczy pomagamy małemu chłopcu napompować koło w rowerku i zostajemy poczęstowani dojrzałymi daktylami (bardzo kalorycznymi) oraz miętową herbatą w tradycyjnych małych szklaneczkach. Takie chwile, gdy objuczony rower stoi obok, a my, siedząc w kucki w cieniu kamiennego murka, odpoczywamy i kontemplujemy wszystkimi zmysłami miejsce, w którym się znaleźliśmy, warte są wszystkich wcześniejszych wyrzeczeń. Wioska Toujane jest bardzo fotogeniczna, jedno z najładniejszych miejsc, jakie odwiedziliśmy. Położona w wąwozie biegnącym w stronę morza z kamiennymi domami przyklejonymi do jego zbocza. Za przełęczą piękny i ostry zjazd. Niestety, duże prędkości są wykluczone – droga jest wąska i dziurawa jak sito. Następnego dnia docieramy na Djerbę i spędzamy tutaj 4 dni w hotelu, wylegując się na plaży z palmami. Jadąc z powrotem rowerami, powtórzylibyśmy część trasy i z tego powodu decydujemy się na taksówkę. Rowery lądują na dachu i w ekspresowym tempie przenosimy się z powrotem do Medenine. Nasza trasa biegnie wzdłuż pasma górskiego oddzielającego wybrzeże od pustyni. Znajdują się tutaj ksary – ufortyfikowane warownie składające się z wielu dwu- lub trzykondygnacyjnych spichlerzy (gorf). Budowali je rdzenni mieszkańcy – Berberowie, którzy pod naporem koczowników w X i XI w. opuszczali żyzne doliny i chronili się w ufortyfikowanych miasteczkach. W razie ataku nieprzyjaciół ludność wioski chowała się w ksarze, broniąc tego, co decydowało o przeżyciu, czyli jedzenia i wody. Cały czas wyprzedzają nas autokary i coraz większa liczba jeepów – nic dziwnego, zbliżamy się przecież do Sahary, jednego z głównych celów wycieczek znad morza. Góry to wreszcie okazja do rozbicia się na dziko; możemy ukryć namiot za pagórkiem. Po zwiedzeniu ksaru Hadada – bardzo ładnie zachowanego, z mnóstwem zakamarków – kierujemy się do małej wioski Chenini. Tutaj musimy znaleźć drogę biegnąca już przez pustynię – na zachód. Mamy z tym małe kłopoty, ale po godzinnym błądzeniu wreszcie ją znajdujemy. Dojeżdżamy do rozstajów, gdzie kończy się asfalt, i tuż przy szutrowej drodze rozbijamy namiot. W nocy mamy tajemniczych gości… Jakiś miejscowy jeep zatrzymuje się dosłownie 10 m od nas i słyszymy, jak kierowca coś przelewa z lub do metalowych kanistrów. Może po prostu zabrakło mu benzyny i uzupełniał paliwo, ale napędził nam strachu, szczególnie, że byliśmy z dala od zamieszkałych terenów, a księżyc świecił wyjątkowo jasno. Na szczęście byliśmy tak ukryci w krzakach, że nikt nas nie zauważył. O 6.20 wstajemy i po śniadaniu nieco niewyspani ochoczo bierzemy się za pokonanie najbardziej dzikiego odcinka na naszej trasie. Nasza droga to typowy pustynny trakt – dwie koleiny wyżłobione w żwirowo-piaszczystym podłożu, gdzieniegdzie porozrzucane małe, kolczaste krzewy. Po 5 km droga rozwidla się. Oczywiście nikogo nie ma, żeby zapytać, która odnoga jest właściwa. Zresztą, to normalna rzecz na pustkowiach. Szlaki są robione według potrzeb – jeśli ktoś gdzieś musi jechać, droga robi się sama. Tutaj nic nie ogranicza „kreatywności” kierowców. Z tego właśnie powodu nie ma dokładnych map terenów, zawsze trzeba się pytać miejscowych – oni są tutaj alfą i omegą. Po krótkim namyśle obieramy zachodnio-południowy kierunek. Przy najbliższej okazji weryfikujemy naszą decyzję i okazuje się ona, na nasze szczęście, trafna. W ciągu dnia co ok. pół godziny mijają nas całe tabuny identycznych, zazwyczaj białych, toyot, jeepów czy nissanów. W każdym z klimatyzowanych samochodów siedzi 6 turystów i kierowca. Kiedy na 25. km, po 3 godzinach jazdy w czterdziestostopniowym upale, widzę starą, zardzewiałą i powykrzywianą tablicę, z zatartym napisem „Cafe”, myślę sobie, że płyny chłodzące moją głowę już się porządnie zagrzały. Przystajemy na chwilę, żeby się „ochłodzić”, pijąc gorącą wodę z bidonu i marząc o zimnej coli. Gdy po paru kilometrach na horyzoncie pojawia się buda zbita z desek, przypominamy sobie o mijanym wcześniej drogowskazie; czyżby jednak…? Gdy w końcu docieramy do owej, jak się okazuje, wcale prawdziwej kafejki i na pytanie – czy jest cola – w naszych rękach ląduje butelka zimnego, czarnego napoju, moje zdumienie jest tak wielkie, że idę na zaplecze i na migi pytam się właściciela, skąd u licha na środku pustyni, z dala od elektryczności, zimne napoje? Zdziwienie jest tym większe, gdy widzę starą lodówkę wypełnioną napojami, ociekającą wręcz lodem w środku. Obchodzę ją dookoła, szukając kabla – oczywiście nie ma go. Rozwiązaniem zagadki jest gaz – lodówkę po prostu zasila gaz. Z tyłu stoi butla i pali się mały płomyk. Miły właściciel, Bechir, częstuje nas za darmo makaronem z tradycyjną bardzo ostrą pastą z papryki – harisą. Gawędzimy z nim na migi. Na pytanie, czy widział tu jeszcze jakichś rowerzystów poza nami, odpowiada, że turystów nie, ale co roku jest organizowany wyścig na rowerach po pustyni i wtedy tą drogą przejeżdża cały peleton zawodników. Darmowe jedzenie sympatyczny Arab odbił sobie z nawiązką na coli i wodzie, którą musieliśmy gasić żar w gardle po obiedzie. Napoje kosztowały parę razy drożej niż normalnie. Mimo uwag Bechira (na migi), że jazda w taki upał to szaleństwo, musimy ruszać dalej. Żar lejący się z nieba słabnie do ok. 30 stopni, więc posileni i wypoczęci pokonujemy prawie 20 km. Teren zrobił się jeszcze bardziej pustynny. Jak okiem sięgnąć, na horyzoncie są tylko małe wydmy z drobnymi krzewami. Droga jest czasami przysypana piaskiem, tak, że rowery musimy przeprowadzać przez piaszczyste łachy. Obóz rozbijamy 50 m od drogi – i tak nie ma gdzie się ukryć. Żadne słowo nie opisze tego, co się czuje, pijąc herbatę z blaszanego kubka, kiedy cisza zalega nad bezkresną pustynią po zgaszeniu benzynowej maszynki. Gdy już nie trzeba pedałować, żołądek jest syty, a w namiocie czeka rozłożony śpiwór. Dla takich chwil warto cały rok czekać i odkładać każdy zarobiony grosz. Rano, skoro świt, zrywamy się i brnąc w gęstym piachu, docieramy do naszej drogi. Jest coraz gorzej – piasek jest sypki i tworzą się sporej wysokości wydmy na naszym szlaku. Jeśli dalej tak pójdzie, możemy mieć problem… O dziwo, po 3 km docieramy wreszcie do rurociągu. O dziwo, bo z mapy wynikało, że czeka nas jeszcze paręnaście kilometrów jazdy, a tu taka niespodzianka. Na zardzewiałym i pogiętym drogowskazie widzimy upragniony „Ksar Ghilane”. Stajemy tylko na chwilę, bo nawet nie zdążyliśmy się jeszcze porządnie zmęczyć, i gawędzimy z Francuzami jadącymi na czele kawalkady jeepów. W odróżnieniu od większości „białasów” nie są wożeni klimatyzowanymi, luksusowymi maszynami przez miejscowych przewodników, ale jeżdżą własnymi samochodami po pustyni. Są mocno zdziwieni, gdy się dowiadują, że przejechaliśmy drogę na rowerach z Chenini. Pocieszamy ich, że skoro my przejechaliśmy, to i oni sobie poradzą – w końcu co cztery koła, to nie dwa. Gdy odjeżdżamy, widzimy, jak wyciągają jeszcze kamerę i filmują nas. Kilka kilometrów, które zostały nam do widocznej cały czas na horyzoncie w postaci czarnej plamy oazy, jedziemy zupełnie odprężeni, upajając się myślą o kąpieli w jeziorkach. Zamiast jednak przywitania szumiącymi palmami musimy przejechać przez niezbyt piękne podwórka, z porozrzucanymi śmieciami, obok prowizorycznych zagródek na zwierzęta. Im jednak bardziej wgłębiamy się w oazę, tym robi się ładniej. Docieramy do campingu, na którym jest małe jeziorko wypełnione ciepłą wodą. To jedna z atrakcji Ksar Ghilane – gorące źródła. Niestety, miejsce jest bardzo skomercjalizowane – przyjeżdżają tutaj prawie wyłącznie jeepy z nadmorskich kurortów. Nie ma żadnych sklepów, a ceny w barach przyprawiają nas o zawroty głowy, nawet po ochłodzeniu wodą. Tym bardziej cieszymy się ze spotkania grupy prawdziwych maniaków starych samochodów. Przyjechali tutaj swoimi jeepami z II wojny aż z Holandii. Aby dotrzeć do oazy, przedzierali się z Douz przez środek pustyni. Cała karawana około dwunastu samochodów miała oczywiście miejscowego przewodnika, ale i tak utknęli i zakopali się. Miejsce, przez które przejeżdżali, to na mapie jednostajny żółty obszar piasków nie przecięty nawet najmniejszą dróżką. Moje, od początku mało realne, marzenia przejechania tą trasą prysły jak bańka mydlana. Delektujemy się cieniem i kolejnymi butelkami coli, ale niestety, na nas już czas. Żegnamy starego pułkownika i jego towarzysza. Czyści i pachnący wsiadamy na nasze rumaki z napędem na jedno koło. Kolejne zaskoczenie tego dnia: asfaltowa droga. Na mapie oczywiście nic na ten temat nie można znaleźć, ale przynajmniej przez 15 km gnamy jak opętani. Po dojechaniu z powrotem do rurociągu sielanka się kończy. Szutrówka (Arabowie mówią: „piscine”), jak to często w krajach pustynnych bywa, biegnie wzdłuż rurociągu naftowego. Droga ta jest jedną z dwóch biegnących na południe kraju – w stronę Libii i Algierii. Z tego wywnioskowałem, że mimo że będzie ona szutrowa, to jednak lepszej jakości niż dotychczasowy szlak. Niestety, jest jeszcze gorzej. Większy ruch powoduje powstawanie na całej szerokości drogi tarki – małych garbów podobnych do tych, jakie się tworzą w miastach przed światłami, gdy asfalt „zwija się” pod kołami hamujących pojazdów. Do tego oczywiście dochodzą piaszczyste łachy. W ciągu 40 minut pokonaliśmy asfaltem 15 km, a teraz grzebiemy się jak dzieci w piaskownicy i w ponad 2 godziny pokonujemy zaledwie 5 km. Zmęczeni, a przede wszystkim zniechęceni rozbijamy obóz obok drogi. Dosłownie dziesiątki białych jeepów przejeżdżających z dużą prędkością i wzniecających tumany kurzu niweczy całe nasze popołudniowe mycie. Nawet wieczorem, po zapadnięciu zmroku, słyszymy wycie hordy terenowych motorów. Rano wytrzepujemy się z drobnego piachu, który mamy dosłownie wszędzie, i po szybkim śniadaniu ruszamy. Sytuacja nie poprawia się ani na jotę, tylko upał się wzmaga, aby w południe dojść do ok. 40° C w cieniu. Coraz dłużej brniemy w piachu. Rano kierowca z przejeżdżającej furgonetki proponuje nam podwiezienie, ale dziękujemy. Im bliżej jednak południa, tym bardziej plujemy sobie w brodę. Według mapy mamy jeszcze około 80 km do asfaltu. W takim tempie – liczę – może nam to zająć 3-4 dni. Z ciężkim sercem podejmujemy decyzję o skorzystaniu z pomocy samochodu, ale oczywiście, jak na złość, przez najbliższą godzinę nic nie jedzie. Nic, prócz spychaczo-koparki…. Jedną z zalet krajów azjatyckich czy afrykańskich, w odróżnieniu od „sztywnych” europejskich, jest całkowita bezproblemowość. Ileż to razy można usłyszeć magiczne wręcz „no problem”. Rowery lądują w olbrzymiej łyżce, a ja z Agatą wciskamy się po obu stronach kierowcy do kabiny. Nie, żebym oczekiwał wygód, ale siedzenie na rozgrzanej obudowie silnika, z lewarkiem skrzyni biegów między nogami, nie należało do przyjemności. Kierowca uśmiechnięty (szczególnie do mojej żony), kilometry piekielnej pustyni zostają za nami (a właściwie centymetry, bo jedziemy z oszałamiająca prędkością 15 km/h). Piękna pogoda – żyć nie umierać… Po drodze pałaszujemy jeszcze tunezyjski obiad – kaszę kuskus z wściekle ostrym sosem z papryki i sielanka kończy się spotkaniem z żandarmerią. Niestety, panowie policjanci nie byli już „no problem” i możemy się tylko domyślać, bo nie znali angielskiego, że kierowca koparki miał nieprzyjemności. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło… Przynajmniej zmieniliśmy środek lokomocji na szybszy, a nawet wściekle szybki. Zostajemy dowiezieni do kolejnej oazy, Bir Soltane, i z powrotem lądujemy na siodełkach rowerów. Do Asfaltu zostało 35 km, ale droga się nie poprawiła ani na jotę. Zrezygnowani prowadzimy znowu rowery po piachu, ale nie ma to większego sensu, więc łapiemy stopa i… po 20 min znowu lądujemy na pace policyjnej terenówki. „Nasi” policjanci chyba sami doszli do wniosku, że z tej piaskownicy się tak szybko nie wygrzebiemy. Na upragnionej szosie lądujemy przed 18.00 i natychmiast gnamy jak na skrzydłach ze średnią prędkością 21 km/h do „Cafe Tarzan”, gdzie nocujemy w szałasie z palmowych liści. Zanim dotrzemy (już po czarnej i utwardzonej drodze) do Bramy Sahary, czyli Douz, przyjdzie nam się zmierzyć jeszcze z burzą piaskową. Dziwne przeżycie, gdy ze zbierających się i gęstniejących, ołowianych chmur zamiast strug deszczu do ataku ruszają miliardy drobin piasku wciskających się w każdy zakamarek ciała i roweru. Zaraz po dotarciu do hotelu zmieniamy na parę godzin środek transportu na bardziej odpowiedni na pustynne wojaże. To niesamowite, jeszcze parę godzin temu zmagaliśmy się z wiatrem, piaskiem i zmęczeniem, a teraz, wieczorem, obserwujemy zachód słońca z wysokości wielbłąda razem z innymi turystami, przeżuwając ponoć najlepsze na świecie, a na pewno w Tunezji, daktyle, zwane „palcem światła”. Są niezwykle słodkie i mają prawie przezroczysty miąższ. Przed nami ostatni etap – 130 km drogi przez największe w Afryce północnej wyschnięte słone jezioro – Chott el-Jerid. Wreszcie siły natury sprzyjają nam: cały dzień mamy wiatr w plecy. Przez 60 km po obu stronach drogi ciągnie się biała solna pustynia. Dopiero tutaj – na środku jeziora (tyle że wyschniętego) – pierwszy raz od trzech tygodni jesteśmy mokrzy nie od potu, ale od deszczu. Krótka ulewa nie pozwoliła nawet dobrze odpocząć pod daszkiem z palmowych liści w przydrożnej „cafe”. Ostatnie 20 km przez wioski jedziemy już po zmroku. Niestety, nie należy to do przyjemności. Za nami słyszymy nieustające krzyki dzieci i nie tylko. Mam wrażenie, że gdy zachodzi słońce i Allach już nie widzi, miejscowi raczą się czymś mocniejszym. Na ulicy gromadzą się grupki młodzieży, która koniecznie chce, żebyśmy się zatrzymali. Nie dziwię się specjalnie, że Agata ma już dosyć jazdy na rowerach (i to bynajmniej nie z powodu zmęczenia). W Tozeur kończymy rowerową część naszej podróży poślubnej, odtąd będziemy się już poruszać pociągami i autobusami. W ten sposób odwiedzamy jeszcze górskie oazy w Tamerze, Mides i Szebice, stolicę Tunezji Tunis oraz Sidi Bu Said – ulubione miejsce artystów, leżące nad morzem. Gdy na początku października w ulewny dzień lądujemy na lotnisku w Poznaniu, już tylko w pamięci pozostają nam palmy na plaży i piękna dzika pustynia z drobnym białym piaskiem dookoła.
Rowerem na koniec świata
Wysiadając z samolotu, odetchnęliśmy z ulgą. Jednak ciepło, da się jeździć na rowerze. Przed wyjazdem codziennie porównywaliśmy temperaturę powietrza w Polsce i na Djerbie. Podczas gdy u nas termometr wskazywał 3-5°C, tam było około 15. W momencie wysiadania z samolotu okazało się, że jest 20°C w cieniu. Pomyśleliśmy – „no to mamy wakacje”.
Dzień pierwszy.
Rozeznanie. Zanim wyciągnęliśmy nasze sprzęty z toreb podróżnych, chcieliśmy upewnić się, czy aby na pewno jest to bezpieczne miejsce do jeżdżenia. Było nie było w końcu jesteśmy w Afryce, a tu, jak wiadomo, różnie bywa. Djerba ma w sumie 120 km linii brzegowej. Jeśli ktoś miałby ochotę objechać ją całą dookoła, polecam poruszać się specjalnymi drogami położonymi tuż przy plaży. Po takiej trasie na liczniku wyskoczy całkiem sympatyczna liczba 80 km. Nie wygląda to co prawda jak 120, ale zawsze lepsze jest od zapadania się w grząskim piasku co 20 m. Najwyższy punkt wyspy – 52 m n.p.m. Górki albo raczej wzniesienia można policzyć na palcach. Najlepiej poruszać się szosą, można się uprzeć i zjeżdżać na boki, ale wtedy trzeba się przygotować na walkę z piachem lub w najlepszym wypadku z kamieniami.
Dzień drugi.
Ustąp pierwszeństwa wielbłądom. „I am a king of the world i mówcie mi Leonardo di Caprio”. Tak myślał mój współtowarzysz podróży, kiedy wypominał mi, że gdyby nie zabrał ze sobą imbusów itp., rower składałabym widelcem. Całe szczęście ON miał w walizce wszystko, co trzeba, i przygotowanie sprzętu do drogi poszło nam całkiem szybko. Na początek wybraliśmy krótką trasę. Jadąc szosą wzdłuż plaży, miałam już zacząć zachwalać ciszę i spokój (mimo że była to droga główna), gdy nagle pod koła wpakował mi się… wielbłąd. Stwierdziłam, że ten pirat drogowy nie jest tu odosobnionym przypadkiem. Wymuszających pierwszeństwo „cwaniaków” można było spotkać na wyspie całkiem sporo. Mało tego, za 15 dinarów (1 dinar to ok. 3 zł) dało się na nich nawet pojeździć.
Dzień trzeci.
Midoun. Nie chciałabym narzekać, ale mimo że krajobrazy wokoło piękne, to jednak mało urozmaicone. Piach i piach albo piach, czasami palma, na piasku zbudowane małe domki, wszystkie w kolorze białym z niebieskimi wykończeniami. Jedziemy drogą do jednego z największych miast – Midoun. Tubylcy wydają się być pozytywnie nastawieni i otwarci dla turystów (nie myślę o handlarzach, którzy za rękę wciągają cię do swoich straganów i gdy chcesz kupić fajkę wodną, wciskają wazonik). Spotykając ludzi na ulicy, słyszymy tylko sympatyczne – „Ca va?” (po francusku „jak się masz?”). Djerba była kolonią Francji i francuski jest po arabskim drugim obowiązującym tu językiem. Rowery, poza żółtymi taksówkami, motorkami i wielbłądami, są najpopularniejszym środkiem lokomocji. Tubylcy traktują dwukołowce wyłącznie jako środek transportu. Jeżdżenie dla przyjemności nie należy do powszechnych czynności na wyspie. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy przypadkiem spotkaliśmy grupkę profesjonalnie wyglądających kolarzy. Gdyby spotkanie miało miejsce w Austrii lub we Włoszech (królestwach kolarzy), skończyłoby się pewnie na wymianie uśmiechów. Tu, w Afryce, rzuciliśmy się na siebie niczym stęsknieni bracia. Rowerzyści okazali się grupą Węgrów. Niestety, nie byli zakwaterowani na wyspie, tylko w Tunezji. Z Djerby można łatwo przejechać do Tunezji Groblą Rzymską, znajdującą się w miejscowości El Kantara. Drugie połączenie znajduje się w Ajim, ale stamtąd można przedostać się na drugą stronę tylko promem.
Dzień czwarty.
Środek wyspy. Docieramy do stolicy – Houmet Essouk. Miasto znajduje się poza strefą turystyczną (Djerba podzielona jest na dwie strefy). „Zone touristique” to głównie hotele, restauracje i wszystko, co żądni odpoczynku wczasowicze lubią najbardziej. Pozostała część wyspy zdominowana jest przez jej mieszkańców, ich niewielkie plantacje i tereny pustynne. Po drodze do stolicy można spotkać całe rodziny pracujące przy zbiorze owoców w sadach oliwnych. Przejeżdżamy też przez serce wyspy – małą miejscowość, ulokowaną w samym środku – El Maay. Faktycznie wydawać by się mogło, że jeździ tu więcej samochodów, więcej rowerów, więcej osłów i życie jest w ogóle szybsze. Zaglądamy do najstarszej synagogi świata. Jest pilnie strzeżona, ponieważ była kiedyś celem ataku terrorystycznego. Houmet Essouk na stolicę nie wygląda, ale wierzymy na słowo. Krótka uliczka ze straganami, meczet, gigantyczny postój taksówek, prehistoryczny sklep Levi’sa, kilka restauracyjek i cała masa zabieganych ludzi.
Dzień piąty.
Zdobywamy szczyt. Wstydem byłoby wrócić do domu przed wjechaniem na najwyższe wzniesienie na wyspie (wspomniane 52 m n.p.m.). Wybieramy się do Galleli – najbardziej pagórkowatego miasteczka na Djerbie. Przepiękne widoki, tereny dla średnio leniwych kolarzy. Podjazdy nie wyciskają resztek energii, na zjazdach rozpędzamy się do umiarkowanych prędkości. Trzeba nie lada talentu, by mieć problemy z techniką. Żadnych niespodzianek na trasie, gładko.
Dzień szósty.
Do domu. Gdy pakujemy się do taksówki ubrani w letnie stroje, kierowca (opatulony w zimowy płaszcz) opowiada, jak bardzo mu zimno (temperatura sięgała +20° C). Stwierdza, że jego stopy i dłonie są wręcz przemarznięte, ale i tak zawsze to lepsze niż +10° C, bo przy takim „mrozie” nie mógłby się ruszać. Zabawne, ale na Djerbie temperatura dochodzi latem nawet do +50° C, nic więc dziwnego, że ludzie narzekają na dwudziestostopniowy chłód…
Warto wiedzieć
- Nie wkładajcie narzędzi rowerowych do bagażu podręcznego! Strażnicy podczas odprawy na lotnisku albo każą wyrzucić je do śmietnika, albo pozwolą ewentualnie nadać kolejny bagaż.
- Pod żadnym pozorem nie wyrzucajcie narzędzi do śmietnika na lotnisku, bo na Djerbie imbusów raczej nie kupicie. Oferta sklepów rowerowych ogranicza się do dętek, opon i felg.
- Opony – możecie założyć łyse slicki, spokojnie wystarczą na tamtejsze tereny.
- Jeżeli jesteście uzależnieni od napojów energetyzujących, żeli, batonów itp., zabierzcie je ze sobą, bo tam ich nie kupicie.
- Uważajcie na nadbagaż podczas odprawy na lotnisku. W Polsce celnicy są pozytywnie nastawieni, ale na Djerbie każdy kilogram ponad normę to 5 dinarów (norma – 25 kg na osobę).