Red Bull Circle of Ballance
Red Bull Circle Of Balance, Oberhausen 24 kwietnia 2004
Rowerowa woltyżerka
The flat of the land
„Światowa czołówka BMX flatland, osiemnastu zawodników dziewięciu narodowości wjechało 24 kwietnia na arenę RED BULL CIRCLE OF BALANCE, aby po raz drugi w historii tej najmłodszej odmiany freestyle’u walczyć o prestiżowy tytuł zwycięzcy arcyważnego dla środowiska BMX turnieju. W trwającym blisko trzy godziny konkursie zwyciężył Japończyk Ryoji Yamamoto.”
Taki lakoniczny komunikat rozesłano
w niedzielę 25 kwietnia z centrum prasowego „Circle Of Balance” do redakcji pism sportowych na całym świecie. My postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej temu BMX-owemu szaleństwu i chociaż spróbować (nieśmiało) odpowiedzieć na pytanie, czym jest flatland. Na początek najważniejsze będzie usunięcie z głowy całego słownika rowerowych pojęć. Taka chwilowa amnezja ułatwi poznanie „nowego” i pozwoli nie dopatrywać się porównań z innymi dyscyplinami, gdyż flatland (począwszy od samego celu jego uprawiania, a skończywszy na kryteriach oceny zawodników) wymyka się naszemu pojęciu sportu. Mistyka, duchowość, filozofia… Te słowa jesteśmy skłonni kojarzyć raczej z wydarzeniem artystycznym czy religijnym. Euforia, radość z jazdy, świetny styl – to zaczyna już przemawiać do wyobraźni, można się tak wyrażać o kolarstwie, rowerach, gdyż większość z nas przyznaje się do fascynacji dwoma kółkami.
Ziemia jest płaska
Impreza Red Bull Circle of Balance została stworzona z myślą o tych pasjonatach roweru, dla których prędkość to tylko umiejętność szybkiego „sklejania tricków w combosy”, a czas (o który tak zawzięcie walczymy na maratonach) to zwykle nie więcej niż 3 minuty na występ. Bohaterowie dwudziestocalowych kółek są artystami freestyle’u. Koncentrują się na mistrzowskim zgraniu ciała zawodnika i jego BMX-a w doskonałej równowadze z muzyką. W relacjach z tego typu imprez często pada słowo „taniec”. Ich specjalnością są ewolucje wykonywane na płaskiej powierzchni, wymagające absolutnej kontroli własnego ciała i idealnego wyczucia kinetyki małego roweru. Oglądając zdjęcia, pamiętajcie, że figury te uchwycono w ruchu, dzięki dynamice ok. 70-kilogramowego układu rower-zawodnik. Nie da się przecież dowolnie długo stać w miejscu na jednym kole, można za to dość długo na tym kole jechać (wykorzystując balans) lub obracać całym rowerem (panując nad siłą odśrodkową). Jakiś czas temu flatland wykreślono z listy X-Games, uznano go albo za zbyt mało medialny (co za absurd!), albo za zbyt niszowy. W rzeczywistości jest po prostu zbyt trudny. „Flatland jest ciężki, wymaga dłuższego treningu” – to raczej łagodne podsumowanie Michi Sommera. Jak jest naprawdę, wiedzą tylko ci, którzy latami ćwiczą, by dojść do jako takiego poziomu. Mija sporo czasu, zanim takie elementy, jak „time machine”, „undertaker”, „front pogo”, „backpacker” udają się w każdej próbie, nie mówiąc już o łączeniu tricków w dłuższe sekwencje. Po drodze są siniaki, naderwane mięśnie i ścięgna. Są też długotrwałe kontuzje, w czasie których nie tylko nie idziesz do przodu, ale nie ćwicząc, cofasz się. Nie chciałbym tu przedstawiać długiej listy wyrzeczeń, czy nawet szkód w życiu prywatnym, ale jeśli widzieliście kiedykolwiek młodych deskorolkowców próbujących po raz n-ty wykonać (bez skutku) tę sama ewolucję, wiecie w czym rzecz. Konkurs Red Bulla w Oberhausen oprócz wyłonienia najlepszego z najlepszych (zakwalifikowana osiemnastka została wybrana w drodze narodowych eliminacji) ma przede wszystkim do spełnienia misję rozsławienia tego sportu. Sportu wolnego od komercji, dopingu, niejasnych powiązań z biznesem, wielkich pieniędzy. Sportu żądnego nowych tricków, nowych trendów, nieszablonowych zachowań, a nawet mody. Dyscypliny, w której nagradza się kreatywność i indywidualny styl, gdzie jedynym widocznym schematem jest niewymuszona oryginalność i niepowtarzalność.
Gazometr
Nie, nie rozważamy tu problemu legalności prowadzenia roweru po paru piwach. Mało znane miasteczko w zagłębiu Ruhry ma bowiem pewną architektoniczną osobliwość, która w tę pogodną sobotnią noc stała się na kilka godzin obiektem BMX-owego kultu. W jakiś niedefiniowalny, ezoteryczny sposób nieczynny od lat, kolosalny stalowy zbiornik gazu w Oberhausen swoim zimnym majestatem wpłynął na nastroje przybyłych z różnych stron świata widzów do tego stopnia, że rozmowy toczyły się szeptem, a młodzi ludzie zamiast „dokazywać” w typowy dla siebie sposób, przeistoczyli się w bywalców wernisaży i z nabożną czcią oczekiwali na to, co wkrótce miało nastąpić.
CONTEST
Godzina 22:00, start imprezy. Absolutna ciemność, 120 m nad głowami podświetlona niebieskim i czerwonym światłem kopuła Gazometru swym widokiem wprowadza nas w klimat, jakiego nie powstydziłby się Steven Spielberg. Na spowitej dymem arenie dostrzegamy krąg osiemnastu ustawionych kołami do góry małych rowerów. DJ-e grupy Funkstorung atakują mocnym niemieckim breakbeatem z niepokojącą domieszką trip hopu. Mr. Spax prowadzący show przedstawia bohaterów widowiska i sześcioosobowe szacowne jury. Runda pierwsza to seria występów po trzech zawodników, z których do kolejnego etapu przechodzi dwóch. Najbardziej zaskakujący dla niewtajemniczonych jest sposób oceny zawodników, nie polegający na nagradzaniu punktami lepszych. Przeciwnie, selekcji dokonuje się drogą eliminacji. Odpada ten, którego przejazd wzbudził najmniej emocji u jurorów, oraz, co nie pozostaje bez znaczenia, zgromadzonych kibiców. Niekiedy wybór jest łatwy. W pierwszym starciu Kanadyjczyk Nathan Penonzek nie pokazuje zbyt wiele – paraliżuje go trema. Innym razem decyzja jury zapada po długiej naradzie, gdy trzeba wyeliminować jednego z trzech dobrych jeźdźców, a nie ma ku temu zbyt wielu podstaw. Jury bierze pod uwagę poprzedni konkurs(!) i fakt, czy delikwent uczynił od tamtego czasu postępy, czy pokazuje te same tricki, co zdaniem sędziów jest „tanie” i naganne. Szczerze przyznam, że zostałem zaskoczony, gdy po spektakularnym występie jedynego w konkursie Brazylijczyka Marcosa Paulo De Jesusa, w dodatku entuzjastycznie przyjętym przez publiczność, jury orzekło, że tego wieczoru już go nie zobaczymy. Widocznie również i tu sędziowie są po to, by wiedzieć lepiej. Bezwzględni faworyci – Francuz Alex Jumelin, Fin Martti Kuoppa, reprezentant tzw. „Spin Fraktion” Matt Wilhelm z USA i triumfator sprzed dwóch lat Hiszpan Viki Gomez, przeszli przez sito eliminacji „jak diabły tasmańskie” i dotrwali do trzeciej rundy. Określenie kogoś mianem „diabeł tasmański” ma szczególny sens właśnie w przypadku przedstawicieli „Spin Fraktion”. Otóż zawodnicy ci potrafią wirować na tylnym kole z taką prędkością, że rozróżnienie pojedynczych ruchów możliwe jest dopiero przy poklatkowym odtwarzaniu nagranego filmu! Największy zachwyt widowni wywoływał występujący w żółtej koszulce Matt Wilhelm, który płynnie zmieniał pozycję na rowerze w czasie wykonywania swoich piekielnie szybkich „spinów”. Jego problem polegał jednak na tym, że pokazywał te tricki już wcześniej, czym tym razem sędziów nie przekonał. W półfinale Wilhelm trafił na Ryoji Yamamoto, którego styl może nie obfitował w tricki tak szybkie, ale sędziowie uznali je za faktycznie najtrudniejsze do wykonania. Równolegle, w drugim półfinale, zmierzyli się faworyzowany po serii treningów Martti Kuoppa i nadrabiający nieco sposobem bycia oraz stylem ubierania B-boy Alex Jumelin. Dwa przeciwieństwa, duży Fin o naprawdę groźnym wyrazie twarzy zmierzył się z prawdziwie wyluzowanym showmanem, jeżdżącym w niezbyt dobrze wypranym dresie na rowerku z różową kierownicą. Własny styl w tym sporcie dotyczy również mody… Kilku zawodników nosi damskie dżinsy, bardzo popularne są również damskie paski z lat 80. (najlepsze białe z ćwiekami) oraz noszone kilkanaście lat temu czapeczki z siatki, ulubione nakrycie głowy kierowców tirów, tzw. trucker hats. Nawiasem mówiąc jeśli już jesteśmy przy głowach, to brak było jedynie fryzur nienagannych 🙂 W tym towarzystwie człowiek ubrany po prostu w szerokie spodnie, bluzę z kapturem, wypada naprawdę blado i zgrzebnie. Przed zawodami spekulowano nawet, czy Jimmi Petitet wystąpi wreszcie w piżamie, ale tym razem zadowolił się różowym t-shirtem. Przed samym finałem (Jumelin/Yamamoto) pojedynek o 3. i 4. miejsce stoczyli Wilhelm i Kuoppa. Wrzawa ponad tysiąca zachwyconych głosów rozbrzmiewała w Gazometrze podczas przejazdu Amerykanina i gdyby decydował pomiar decybeli, Matt Wilhelm niechybnie triumfowałby tej nocy. Niemcy to jednak naród praworządny i poza kilkoma nieśmiałymi gwizdami (to nie my) werdykt jury został przyjęty bez większych protestów. Yamamoto czy Jumelin? Japonia czy Francja? Zwycięży potomek samurajów, precyzyjny Japończyk na dobrym, niemieckim Dragonfly’u, czy „wyluzowany” obywatel liberalnej Francji, uprawiający breaka i jeżdżący na mało estetycznie obklejonym Aresie? Zapewniam was, że o wiele łatwiej skandować – „Alex!, Alex!” niż „Ri-jo-dżi! Ri-jo-dżi!”. Zapewniam też, że Alex miał lepsze tatuaże i był ładniej rozebrany, a gdyby głosowały dziewczęta, Ryoji nie dostałby się nawet do początkowej osiemnastki. Nic z tego, moi drodzy. Flatland na tym poziomie to już nie jest tylko gra pozorów. Teraz liczą się fakty, a ich ocena jest domeną specjalistów. Sześciu kolesi w dziwnych ubraniach, zasiadających (ba! rozwalonych w siedzeniach) na „referee lounge”. A fakty są takie, że YAMA podczas finałowego występu bodaj jeden raz dotknął stopami ziemi! Nie ustało jeszcze echo łomotów jego poprzedników i ich stalowych rowerów o bitumiczną powierzchnię areny, a YAMA niemal unosił się w powietrzu, w tym samym powietrzu, w którym wisiała zbiorowa hipnoza. Podróżujący śladami artysty międzynarodowy fanclub wyglądał, jakby wszyscy byli w transie, do tego Funkstorung podkręcał atmosferę swoją chorą muzyką. Jumelin tak bardzo chciał się pokazać, że nie przestał jeździć, nawet kiedy Spax oznajmił mu „Alex, thank you, it’s over!”. Był dobry, naprawdę świetny, ale musiał przyjąć do wiadomości, że jutro któryś z banków wymieni 5000 euro głównej nagrody na jeny, a redakcje sportowe na całym świecie otrzymają w poniedziałek rano zwięzły komunikat rozpoczynający się od słów: „Światowa czołówka BMX flatland: osiemnastu zawodników dziewięciu narodowości…”
DeadEnd
W kraju, w którym przyszło nam mieszkać, nie ma skate parków (słyszę te brawa za dokonane odkrycie). Nie będzie ich jeszcze długo. Zaczną się pojawiać, gdy któryś z chłopaków skończy architekturę i dostanie pracę w wydziale planowania. Na razie zainteresowani są skazani na budowlaną samowolę, próbują coś gdzieś kopać, ale zawsze się ich wygania z „miejscówki”. Mało kto ma akurat wolny hektar pod domem, koparkę i betoniarkę. W tym miejscu chciałbym złożyć hołd wszystkim osobom i firmom biorącym na siebie mecenat nad tym, co robi młodzież mająca cel w życiu. Gratulacje dla niemieckiego Red Bulla za świetną organizację „Circle Of Balance” i podziękowania dla Ani Czernieckiej z polskiego oddziału firmy za zaproszenie do Oberhausen.
HardStuff
Na koniec jeszcze kilka słów o sprzęcie. My, miłośnicy rowerów, przyznajmy, jesteśmy w nim zakochani. O swoich rowerach wiemy wszystko, o rowerach marzeń wiemy wiele z lektury. Potrafimy powiedzieć w paru słowach, co powinna mieć zjazdówka, szosówka, niektórzy nawet kojarzą rower do przełaju. Klasyfikacja BMX-ów pozornie nie sprawia trudności: mamy modele street, dirt, ramp, lekkie BMX-y do ścigania się na torze ziemnym. Rower do flatlandu jest INNY. Lżejszy od innych BMX-ów, ale nie tak lekki jak trialówka. Ma bardzo krótką bazę i niemal pionowy kąt główki ramy – dzięki temu obrót kierownicą o 180 stopni tylko minimalnie wpływa na długość roweru. Kierownica bardzo wąska, ustawiona w osi widelca, z bardzo nisko wspawaną poprzeczką. Ma to ułatwiać przechodzenie „tamtędy”. Przełożenie ok. 28/14, co oznacza, że jest mało łańcucha i zębatek. Korby bardzo krótkie, standardem jest 150 mm, zdarzają się i krótsze. Tylna piasta typu „freecoaster” to urządzenie tyleż proste co genialne. Działa tak, że kręcisz korbami do przodu – jedziesz do przodu; kręcisz korbami do tyłu – korby swobodnie obracają się do tyłu; koło kręci się do tyłu – korby stoją w miejscu! Wynalazek ten daje możliwość jazdy wstecz na tylnym kole bez konieczności obracania do tyłu korbami. Połowa tricków byłaby bez tego niemożliwa. Hamulec, jeśli w ogóle jest, to tylko z przodu. Łatwo można dać się nabrać na widok dwóch dźwigni hamulcowych na kierownicy. Typowy widok to klamka prawa i lewa. Owszem, ale obie podłączone są do przedniego hamulca. Odpada odwieczny problem – „który to przedni”, bo wiadomo, że każdy. Jako nie stroniący od nowości mechanik rowerowy powiem tylko tyle – jedyna pomoc, którą śmiało mógłbym zaproponować na takich zawodach, to pompowanie kół. Pozostałe czynności? Magia.