Rowerowy Wietnam
Czy ktoś, kto nigdy nie był na „prawdziwej” wyprawie rowerowej i tylko raz w życiu zaliczył 100 km w jeden dzień, może myśleć o przejechaniu blisko 2 000 km w upale Azji Południowo-Wschodniej? Tak! Wyprawa do Wietnamu na długo zapadnie nam w pamięć. Nie tylko ze względu na azjatycką egzotykę, ale też nieoczekiwane wydarzenia… jeszcze przed wyjazdem.
Kiedy wyruszaliśmy do Wietnamu, w Iraku zaczynała się wojna, a w Hanoi była już jedna śmiertelna ofiara tajemniczej choroby SARS. Otrzymaliśmy maila, w którym Ambasador RP w Wietnamie radził nam odłożyć plany wakacyjne na późniejszy, bardziej sprzyjający podróżowaniu czas. Mniej więcej tydzień przed odlotem Aeroflot odwołał rejs wykupiony przez nas na 17 marca 2003. Później okazało się, że w tym czasie rozpoczęły się naloty na Bagdad. Do Wietnamu polecieliśmy więc kilka dni później. Jeszcze dzień przed wyjazdem nie byliśmy niczego pewni. Gregory, jeden z trójki uczestników, zwrócił bilet w biurze podróży, przepraszając nas, że jednak nie pojedzie. Po kilku godzinach zmienił zdanie – „Jadę!” – oznajmił przez telefon – „Mam nadzieję, że uda się wszystko odkręcić!”. Przed wyjazdem próbowaliśmy trenować na różne sposoby. W Polsce była zima, więc w grę wchodziło jedynie poranne bieganie po śniegu, jazda po oblodzonych ścieżkach rowerowych i na pożyczonym rowerku stacjonarnym. Po przylocie do Wietnamu Sajgon, czyli Ho Chi Minh City, przywitał nas tropikalnym upałem. Powietrze rozgrzane i ciężkie nie ułatwiało oddychania. W głowie kołatały się myśli – czy rowery doleciały i czy w takim upale jakikolwiek wysiłek fizyczny w ogóle jest możliwy? Mieliśmy za sobą kilkanaście godzin podróży, w planach przejechanie rowerem prawie 2 000 km w 3 tygodnie. Dwoje z naszej trójki robiło coś takiego po raz pierwszy w życiu. Ciąg dalszy w numerze 8(9)/2003