Szczęśliwe zakończenie…
…Czyli o tym, jak nie należy przygotowywać się do maratonu i w nim startować, a jednak dotrwać do końca w mniej więcej jednym kawałku, sprawdzone na żywym organizmie, czyli sobie samym.

Plany
Cóż, z ambitnych założeń na ten sezon niewiele wyszło, a miało być tak pięknie, starty w całym cyklu BikeMaratonów, próby poprawienia miejsc z ubiegłego roku, a przy okazji nabieranie sił na zmaganie się z codziennością… Ilość pracy przerosła jednak wszelkie oczekiwania i zamiast regularnych treningów udało się wygospodarować czas jedynie na raczej krótsze, niż dłuższe przejażdżki, jeden, maksymalnie dwa razy w tygodniu i sporadyczne kilkugodzinne wypady weekendowe. Miejsce w pierwszej pięćdziesiątce open BM, regularnie osiągane w ubiegłym roku, oddalało się z prędkością wprost proporcjonalną do tempa, w jakim przybywało mi zbędnych kilogramów, skutecznie dostarczanych w postaci ciastek i batoników, tudzież kawy „trzy w jednym”. Każda próba podjęcia regularnych ćwiczeń trwała maksymalnie… tydzień, a potem – z bólem muszę to przyznać – znów dawał znać o sobie wrodzony brak silnej woli.
Smutna rzeczywistość
Nieważne jednak, co było przyczyną, bo w efekcie znalazłem się w punkcie, w którym do wyboru miałem dwie rzeczy – albo danie sobie spokój w tym roku z jazdą na rowerze w ogóle, albo też podjęcie heroicznego wysiłku i wystartowanie w ostatnim z cyklu maratonów G&G Promotion, w Przesiece. To drugie było tym bardziej kuszące, że tamtejsze trasy znam świetnie, więc mogłem się przynajmniej pocieszać, że będę wiedział, jak właściwie rozłożyć niewielkie siły. Tak nastawiony, zachęcony też długofalowymi prognozami pogody (ciągle jeszcze lato mimo połowy września), podjąłem decyzję… Startuję! Raz kozie śmierć, przeżyję, chyba… Dwa tygodnie poprzedzające imprezę wypełniły w większości wyjazdy, więc tzw. „plany treningowe” nie zmieniły się wcale, znów jeździłem niewiele. W myślach cały czas miałem zdanie z tłumaczonego tekstu na temat serca sportowca, że: „Silnik Porsche zawsze nim będzie, nawet jeśli jest rzadziej używany”. Wyczynowcem nigdy nie byłem, ale ściganie nie jest mi obce. Tym samym przypominając sobie zupełnie niedawną przeszłość, zrobiłem to, co mogłem, by uzyskać „minimum startowe”. Wybrałem toczenie się po szosie, tak, by przynajmniej rozruszać nogi. Na więcej czasu nie starczyło.
Heroiczna walka
Do Jeleniej Góry dotarłem w przeddzień startu, czyli w piątek. Do Przesieki niedaleko, podjazd pod górę do biura zawodów nadawał się akurat idealnie na wprowadzenie (tak robią zawodowcy ;). Przy okazji rzut oka na mapkę trasy, bo jednak miło byłoby na coś się nastawić, a przynajmniej wiedzieć, gdzie będą bufety. Humor trochę mi zepsuło przejrzenie bagażu. Zorientowałem się, że nie dość, że zapomniałem klocków hamulcowych (a z przodu niemal się skończyły), to przy okazji także pulsometru i żeli do kieszeni. Bezmiaru rozpaczy dopełnił fakt, że w tymże cudownym zegarku mam też licznik i wysokościomierz. Na trasę miałem więc wyruszyć bez wszystkiego, co w sposób obiektywny pozwoliłoby mi kontrolować sytuację. Klocki zamieniłem miejscami i przyrzekłem sobie pamiętać, by hamować tylko przodem, a najlepiej nie robić tego wcale. Nie był to jednak koniec przygód. Rano przyjechałem samochodem do Przesieki dolnej, potem rowerem zwarty i gotowy, w pełnym rynsztunku, pod górę. Fajna rozgrzewka, tuż przed linią startu przypomniałem sobie jednak, że zapomniałem z auta chipa… Zjazd, sprint z powrotem do góry. Nogi jak z waty, o 11.00 jestem na miejscu, zajmuje pokornie miejsce w kolejce, gdzieś na końcu. Miło jest, obok podobni do mnie, raczej z brzuszkami niż ogolonymi nogami. Ktoś rzuca tekstem, że kask zaraz i tak zdejmie, bo w hełmie jeździć nie umie. Po sygnale startowym czekamy jeszcze 2 minuty, rozmawiając. W końcu ruszam i zaczynam powoli wyprzedzać. Do samego końca zjazdu mijam sporo osób, zaraz potem rozpoczynam trzeci raz ten sam podjazd. Idzie mi o dziwo znośnie, ciągle przesuwam się do przodu. Mijam biuro zawodów, kończy się miejscowość, asfalt pnie się ostro w górę. Cudownie, że nie widzę swego tętna na zegarku, bo pewnie w tym momencie spadłbym z roweru! A tak swoim tempem rwę do przodu, jak za „starych, dobrych czasów”, zupełnie nie stresując się niemal 10 km podjazdu. Droga na Dwa Mosty jest idealna, widoki piękne, ale czy ktoś je podziwiał tego dnia? Ja nie, bo zaraz zaczyna się zjazd, tu także nie mam zamiaru odpuścić. Na asfalcie bywają jeszcze szybsi, ale potem raczej przelatuję górą przeszkody niż jadę. Czysta przyjemność. Nie przeszkadzają mi też kamienie, dodają tylko smaczku wyprzedzaniu. W ten sposób mija pierwsza godzina, a peleton dociera z powrotem w okolice cywilizacji, czyli Zachełmia. Pierwszy podjazd od dawna na szczęście jest krótki i mało bolesny, potem znów zjazdy. Asfalty przeplatają się z leśnymi ścieżkami. Ktoś krzyczy, że jestem 120. Boleć zaczyna na kolejnym podjeździe, ale oznak kryzysu jeszcze nie mam i wolno, ale z uśmiechem na ustach, osiągam szczyt Zachełmia. Tym razem z górki jechało się wyjątkowo przyjemnie. Niestety, w końcu trzeba było po raz czwarty zacząć podjazd główną drogą w Przesiece! Jakby tego było mało, organizatorzy przygotowali niepodziankę – zakręt w lewo, a tam łąka i 20% stromizny. Ściankę pokonałem już tylko siłą woli. Potem znajomy zielony szlak, ciągle pod górę, więc mniej przyjemny, a jednak fantastyczny. Ubita glina, kamienie, super. I w końcu Droga Sudecka, gdzie na każdym zakręcie wrzucałem lżejszy bieg. Błagałem, żeby się skończyła, zakręt w prawo był wybawieniem. Przecinka w lesie, kolorowe kamienie, łąka, meta, brama. Piętnaście minut ni to klęcząc, ni leżąc na ziemi, dochodziłem do siebie. Ukończyłem, ale w stanie cokolwiek zużytym.
Zamiast postscriptum
Na ostatnim podjeździe straciłem niemal 100 miejsc, krótki dystans ukończyłem jako 211. Spodziewałem się, że będzie gorzej, ale nie ma się też czym chwalić. Przyjemność, jaką czerpałem z jazdy, uzmysłowiła mi jednak raz jeszcze, jak bardzo brakuje mi ścigania. Tym samym obiecuję solidnie poprawę, przykładanie się do zadań domowych i pracę nad formą oraz wynikami w przyszłym roku!