„To był całkowity odjazd!”
Każdy wyścig ma swoich bohaterów. W tegorocznym Tour de Pologne głośno było o Adrianie Kurku, Michale Gołasiu czy Peterze Saganie. Pierwsze skrzypce grał jednak Marcel Kittel
Tekst: Wolfgang Brylla, Zdjęcia: Michał Kuczyński
Młody sympatyczny sprinter z Niemiec wygrał cztery etapy, do tego trzy z rzędu. Tym samym powtórzył wynik Estończyka Jana Kirsipuu, który swój hattrick zanotował w 2000 roku. Kittel nie spodziewał się, że Polska okaże się dla niego aż tak szczęśliwa.
MR: Powiedz tak zupełnie szczerze. Czy kiedykolwiek wierzyłeś, że zdołasz na Tour de Pologne wygrać wszystkie cztery płaskie etapy? Przed startem wyścigu po cichu mówiłeś, że marzy Ci się tylko jedno zwycięstwo etapowe… MK: I z takim zamierzeniem przystępowałem do waszego narodowego wyścigu. Wiedziałem, że jestem w formie po zgrupowaniu w Livigno. Moje sukcesy w Czterech Dniach Dunkierki i przede wszystkim w ProRace Berlin dodały mi pewności siebie. Nie musiałem się ukrywać. Lecz z drugiej strony TdP należy do pierwszej ligi kolarstwa, jest jednym z najważniejszych wyścigów na świecie. Poprzeczka więc poszła w górę. Moje wyniki okazały się dla mnie samego małą niespodzianką. Przyznać trzeba, że świetnie sobie poradziłeś i przeskoczyłeś tę poprzeczkę. Twoje triumfy mówią same za siebie. Kiedy patrzyło się na finisz w Twoim wykonaniu, na usta cisnęło się słowo: niesamowite! Niesamowite, w jaki sposób i z jaką łatwością Kittel pokonuje swoich rywali. Naprawdę? (śmiech). Mogę cię zapewnić, że żadne z tych zwycięstw nie przyszło z łatwością, choć może rzeczywiście tak to mogło wyglądać. Wyprzedzałem konkurentów z reguły o długość roweru. Ale te płaskie, długie, szybkie końcówki mi leżą. W nich czuję się najlepiej, na nich się koncentruję. Gdyby ostatnie metry prowadziły lekko pod górę, faworytem byłby John Degenkolb, któremu odpowiadają takie techniczne finisze. A propos Degenkolba. Od przyszłego roku znów będziecie kolegami drużynowymi. Degenkolb zmienia pracodawcę i przechodzi z HTC-Highroad do Skil-Shimano. Z Johnem bardzo dobrze się znamy, przyjaźnimy i często rozmawiamy. Ścigaliśmy się dla jednego zespołu – Thüringer Energie Team. Wywodzi się z niego wielu dobrych kolarzy. W Turyngii stworzono idealny system szkoleniowy, który daje szansę młodym adeptom kolarstwa. John i ja mogliśmy się spokojnie rozwijać, a ponieważ drużyna otrzymała licencję kontynentalną, wystąpiliśmy też w kilku zagranicznych wyścigach. To zaowocowało. Wygląda na to, że Skil-Shimano przypomina nieco Thüringer Energie Team. Stanowicie jedną wielką rodzinę. Wasz autobus tętnił życiem podczas Tour de Pologne. Zawsze uśmiechnięte twarze, zawsze dobry humor. Coś w tym jest. Mam świetnych kolegów. Kilku moich rodaków ściga się w trykocie Skil-Shimano, więc mój proces aklimatyzacyjny przebiegł nieco szybciej i sprawniej. Kiedy podpisywałem, a ostatnio prolongowałem umowę z grupą, kierowałem się dwoma kryteriami. Chciałem trafić do ekipy, która zagwarantuje mi dalszy rozwój i która nie boi się zaufać młodym. Nikt nie wywiera na mnie presji i może dlatego coraz lepiej idzie mi w zawodowym peletonie. Nie wolno zapomnieć o tym, że to mój pierwszy sezon w profi. Nie możesz narzekać, że wybrałeś Skil-Shimano. Pewnie, że nie mogę narzekać. Filozofia drużyny jest kompatybilna z moją filozofią, atmosfera jest super. A jeśli te dwie rzeczy się zgadzają, to można pracować i odnosić sukcesy (śmiech). Skil-Shimano chciałby w najbliższych latach stać się jedną z wiodących ekip sprinterskich w peletonie. Transfer Johna pomoże nam w realizacji planów. Ty jednak nie byłeś sprinterem od samego początku. Specjalizowałeś się w jeździe na czas. W tej konkurencji zdobywałeś nawet medale. Ba, byłeś mistrzem świata juniorów! Od zimy zeszłego roku całkowicie poświęciłem się treningom sprinterskim. Praktycznie już zapomniałem, że kiedyś byłem czasowcem (śmiech). Na tegorocznych mistrzostwach Niemiec zawaliłem start w jeździe na czas. Kiedyś może byłem dobry w te klocki, ale było, minęło. Przyszła pora na nowe wyzwania, którym stawiam czoła. W dalszym ciągu moje treningi będą podporządkowane sprintom. Chcę wskoczyć do światowej czołówki sprinterów. Chciałbym walczyć na ostatniej prostej z najlepszymi w tym fachu, np. z Markiem Cavendishem. Czesław Lang, dyrektor Tour de Pologne, powiedział, że jesteś takim nowym Cavendishem, tyle że trochę wyższym. Twoja postura robi wrażenie… Nie przesadzaj, mierzę tylko niecałe 1,90 m (śmiech). W dzieciństwie i młodości próbowałem swoich sił w wielu dyscyplinach sportu, w których moje centymetry dawałyby mi przywilej. Trenowałem m.in. lekkoatletykę. Potem wskoczyłem na rower, z którego już nie zszedłem. Ponieważ jestem stosunkowo wysoki, musiałem się nauczyć nieco innej techniki jazdy. Kolarstwo było dla mnie całkowicie nową rzeczą, taką zabawką. A zabawkami człowiek się bawi. Do tej pory bawię się w kolarstwo. Sprawia mi ono mnóstwo frajdy. Oczywiście, frajda jest tym większa, im większe odnoszę sukcesy. Na pewno znaczącą rolę w Twoim wyborze odegrał Matthias senior. Mój ojciec ścigał się w latach 70. i 80. dla klubów z byłej NRD. Reprezentował również kadrę narodową i właśnie w jej barwach wygrał w 1982 roku jeden etap i klasyfikację punktową Tour de Pologne. Przed początkiem wyścigu powiedziałem mu w żartach: „Pokazałeś, że można w Polsce wygrywać, teraz moja kolej”. Sprawdziło się. Polska zawsze mnie intrygowała i przyciągała. Dlaczego? Do tego roku tylko jeden jedyny raz brałem udział w wyścigu na polskich szosach. W 2006 roku byłem najlepszy w kryterium w Grudziądzu, miałem wtedy 18 lat. Tato często mi opowiadał, jak wyglądał Tour de Pologne za jego czasów. W dwóch ostatnich latach śledziłem zmagania w tourze przed telewizorem i byłem zauroczony krajobrazami oraz kibicami. Macie fantastycznych fanów, są niesamowici. Jak ci w Katowicach przed Spodkiem, kiedy nie dali Ci ani minuty spokoju? Jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Byłem w szoku. Nie wiem, ile wtedy dałem autografów, ile zdjęć kibice sobie ze mną zrobili. Szli za mną nawet do namiotu kontroli antydopingowej. Trudno opisać ten obrazek. Czułem się jak w siódmym niebie. W Katowicach sięgnąłeś po swój drugi hattrick w karierze. Podobny wyczyn udał Ci się w Czterech Dniach Dunkierki. Jednak zarówno w północnej Francji, jak i w Polsce, na tym nie poprzestałeś… A czemu miałbym poprzestać (śmiech)? Pamiętam, że w Zakopanem zapytałem Cię, czy ten ostatni krakowski etap jest pode mnie. Odpowiedziałeś bez namysłu – długa końcówka, możesz spać spokojnie. Spokojnie nie spałem, bo czekały mnie jeszcze góry, lecz zdałem sobie sprawę, że mam szansę na czwarty triumf. Dlatego zmobilizowałeś się i jakoś przeżyłeś górskie etapy? Nie miałem innego wyjścia. Koszulka lidera i tak już była stracona, walczyłem jeszcze w klasyfikacji punktowej. Zacisnąłem więc zęby, wycisnąłem siódme poty i przeżyłem Zakopane oraz Bukowinę Tatrzańską. Już w drodze do Cieszyna miałem jednak pierwsze wątpliwości, czy podołam. W Krakowie znów mogłem liczyć na pomoc moich świetnych kolegów z grupy. Przez cały wyścig doskonale mnie rozprowadzali i opiekowali się mną. Nie wiem, jak mam im za to podziękować. Kolarstwo jest sportem drużynowym. Ty jesteś częścią zespołu, częścią maszyny, kolektywu. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. To kocham w tym sporcie najbardziej. Twoi koledzy byli też na miejscu pod koniec maja, kiedy nie było na Ciebie mocnych w ProRace. Nagrodę główną na podium wręczała Ci żyjąca legenda niemieckiego i międzynarodowego sprintu Erik Zabel. Kiedy Erik wygrywał etapy Tour de France, ja siedziałem w domu wpatrzony w telewizor. Zwycięstwa „Ete” zainspirowały mnie. Wtedy po raz pierwszy usiadłem na kolarzówce. Tak to się zaczęło. Teraz niektórzy mówią, że jestem następcą Erika. Być może, ale nie jestem drugim Zabelem. Powiem rzecz banalną, która musi jednak zostać powiedziana: jestem Marcelem Kittelem. I tyle. Które sukcesy Marcel Kittel ceni bardziej? Wygrane etapowe w Tour de Pologne – imprezie zaliczanej do WorldTour – czy też w ProRace? Ciężko stwierdzić. Ważny jest dla mnie ProRace, bo to wyścig u mnie w domu, przed własną publicznością. Ważny jest też Tour de Pologne, bo to wyścig wyższej kategorii, z kolarskiej elity. Nad Wisłą święciłem swój debiut w WorldTourze. Po Tour de Pologne weźmiesz udział w Vuelta a Espana. Powoli wspinasz się po tej kolarskiej drabince. Czy ostatnim szczeblem będzie start w Tour de France? Nie ostatnim, ale mam nadzieję, że jednym z wielu. Jeśli młody kolarz zbyt szybko zostanie rzucony na głęboką wodę, zbyt szybko będzie startował w wielkich tourach, to za wcześnie się wypali. Chcemy tego uniknąć. Nie ukrywam, że chciałbym kiedyś wystąpić w „Wielkiej Pętli” i stanąć w szranki z najlepszymi sprinterami naszego globu. To jednak dopiero melodia przyszłości. W tym sezonie odbędą się jeszcze mistrzostwa świata. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, powinienem znaleźć się w reprezentacji. Czy w Polsce narodziła się nowa gwiazda na sprinterskim niebie? To twoje słowa (śmiech). Nigdy nie zapomnę startu w tegorocznym Tour de Pologne. To był całkowity odjazd! Być może wrócę tu za rok.